Słowa - i jak już, to hurtowo. Słowa bez związku, bez ceny, ale nie bezcenne. Słowa potokiem, ulewą, wezbraną rzeką. Wszystkie słowa naraz, te wypowiedziane w chwilach niebiańskiego spokoju i te, kiedy nerwy już poniosły. Słowa wyrwane siłą z gardła, rzadkie jak znaczki pocztowe z Gujany i słowa głupie i puste jak reklama w mediach. Słowa wypowiedziane i takie, które na końcu języka zakończyły swoje niezbyt rozmowne życie.
Słowa na każdą chwilę. Te na momenty mówienia i te przy których milczy się wspaniale. Słowa piękne i słowa brzydkie, chociaż nie o wulgarność wyrazu “dupa” tu chodzi. Słowa nowe i te z archaicznych słowników. Słowa znane i nieznane odkrywcom białych plam na mapie świata. Słowa krótkie i bardzo długie. Zaczynające się od samogłosek i od spółgłosek. Dźwięczne i takie, które można powiedzieć samym oddechem, chuchnięciem, dmuchnięciem. Słowa pospolite, zwykłe i takie, które da się napisać tylko dużymi literami, tymi największymi.
Po co słowa?
Miałem kiedyś coś powiedzieć – drobiazg taki, pewnie specjalnie nie bardzo skomplikowany, tylko kilka prostych wyrazów. Miałem kiedyś to coś powiedzieć i nie powiedziałem. Nie wiem już, czy chciałem to przełożyć na potem i zapomniałem, czy czekałem na odpowiedni moment i go przeoczyłem. Albo teraz już nie pamiętam, co to wtedy było. Jedno jest pewne - nie powiedziałem w końcu nic.
I sam już nie wiem, czy to dobrze, czy źle, czy powinienem się cieszyć, że zachowałem tę kwestię niewypowiedzianą, czy martwić właśnie, bo mogłem powiedzieć i wtedy...
I jak dochodzę do takiego punktu jak teraz - jak zaczynam się grzebać w przeszłości, która już się zdarzyła, już była i teraz nic jej nie zmieni, jak zaczynam gdybać „co by było”, to wiem, że czas już kończyć. Że trzeba się zamknąć, zakręcić dopływ myślenia, zagasić czymś pożar neuronów w głowie, zrobić szare komórki na szaro, wstać, wypić kawę, zapalić i zająć czymś z zupełnie innej bajki, stanowczo ocenzurować wrażenia, obejrzeć głupi film, posłuchać koncertów brandenburskich (BWV 1046–1051), pójść na spacer, rzucić śnieżką w księżyc, zagwizdać “Die Wacht am Rhein”.
I wstaję i idę, i robię cokolwiek, cokolwiek innego, i nawet pomaga. Do następnego razu, ale pomaga.
Wieczorem wypowiem się szerzej.
Ad rem!
Rozumiem sam zamysł, ale nie mogę się do niego przekonać. Widzę kilka ciekawych momentów, ale całość jest trochę ''przeciążona''. Przez to nużąca.
Podoba mi się puenta.
Całość widziałabym albo lekko przyciętą, albo jeszcze bardziej rozbudowaną i wplecioną w coś dłuższego (tak, pamiętam, że wolisz pisać krótkie teksty).
Dodam jeszcze, że mnie też czasami ''napada'' coś takiego... taka ulewa słów. Pisanych, czasem mówionych (kiedy nie mam kartki), niekiedy słuchanych lub czytanych. ''I nawet pomaga. Do następnego razu, ale pomaga...'' :)
tak ja to przynajmniej odbieram :)
Niewątpliwie można powiedzieć, że forma spójna z treścią. Aczkolwiek mnie to nie przekonało. Nie twierdzę jednak, że tekst nie nadaje do publikacji. Przeciwnie. :)
Chyba najlepiej pasuje tu słowo ''przedobrzony''.
Jednak to tylko moje skromne zdanie, a nie mam przecież monopolu na prawdę. :)