Bańki mydlane

Ravaa

Szedłem za nią przez pół miasta. Delikatnie, niepostrzeżenie, cicho. Wydawało jej się, iż dalej jest samotna w tłumie przechodniów, lecz nie miała pojęcia, jak bardzo się myli. Przecież byłem tam – tuż za nią, krok w krok – już nie była sama.
Przeszła na drugą stronę ulicy – tak pustą, brzydką druga stronę. Samotna na samotnej drugiej stronie. Uciekłem. Prosto za tłumem. Przeraziła mnie druga strona ulicy. Poległem. Już nigdy więcej jej nie spotkałem, może była przejazdem... Chociaż nie – za szybko szła, prosto, stanowczo, utartymi ścieżkami, nie jak człowiek, który pojawia się przejazdem.
Chodziłem tam codziennie o tej samej porze, tą samą trasą. Nie było jej. Pewnie znów pędziła gdzieś samotnie, a ja nie potrafiłem jej odnaleźć w tym wielkim mieście, by choć przez moment jej potowarzyszyć.
Nigdy więcej jej nie spotkałem. Odpuściłem po kilku miesiącach. Została pustka i pytanie – dlaczego w zasadzie nie przeszedłem na druga stronę?
Zgubiłem gdzieś moją pierwszą wielką miłość. Pierwszą wielką miłość – wyimaginowaną, platoniczną, abstrakcyjną, nierealną, zupełnie na niby. Bo tak naprawdę to był tylko sen. Sen realny, przejrzysty, prawie na jawie. Sen senny zupełnie, za zamkniętymi oczami w otwartym umyśle. Kilkumiesięczny sen wariata. Uśpionego, podłączonego do aparatury szpitalnej. Sen – drugie życie, druga jawa, drugie ego. Zawsze w tym samym momencie strach i drgawki – przy przejściu na drugą stronę ulicy.
Kim była? Nie znałem jej z realnego świata, śniłem tylko o niej kilka miesięcy. Kilkumiesięczny sen wariata. Bo zawsze byłem wariatem.

Nie wiem, dlaczego lubiłem jesień... Może dlatego, że ze śpiączki wybudziłem się jesienią? Nie, przecież wcześniej też ją uwielbiałem. Może ze względu na kolory, na liście, delikatne słońce, deszcz i niebo? A może ze względu na to, że jesienią zawsze domowy tyran trochę się uspokajał, jeździliśmy na grzyby, był człowiekiem? Jesienią było lepiej niż latem i nie aż tak źle jak zimą. Nawet podobnie do wiosny. Bo wiosnę też zawsze lubiłem. Prawie tak samo, jak jesień.
Tak. Znów przypomniała mi się ona. Wtedy – jesienią chodziliśmy na spacery. Uwielbiałem je, bo uwielbiałem przy niej milczeć. Przy nikim nie dało się tak milczeć. Każdy chciał rozmawiać. O czymkolwiek, bo cisza była niezręczna. Ale przy niej cisza była najlepszą rozrywką. Chociaż... Rozrywka to złe określenie. To było milczenie pełne zrozumienia. Milczenie oczyszczające dwoje ludzi. Zawsze w końcu przychodził ten wietrzny dzień, kiedy całe piękno jesieni spadało na ziemię i mieszało się z błotem. W końcu skończyła się jesień, skończyły się spacery, skończyła się cisza i skończyła się ona. Krótkie epizody przebiegały mi przez myśli, stop klatki, spojrzenia, dotyki, wrzaski i szepty kobiet. One zawsze próbowały mnie rozgryźć i poznać, ale znikały tak szybko, jak tylko się pojawiały. Sam nie wiem dlaczego. Być może dlatego, że przed nikim nie potrafiłem się otworzyć, a jeśli już bym potrafił, to przed kobietami, które w ogóle tego nie chciały. Bo były kobiety fizyczne i duchowe. Dwa proste rodzaje. Przejrzysty podział.

Nigdy nie potrafiłem się określić. Wydawało mi się, że jestem zupełnie nijaki. Zagubiony, niezauważony, prosty i strasznie skomplikowany. Ale szary jak popiół. Zewnętrznie.
Nigdy nie wiedziałem, dlaczego ludzie ciągle czegoś ode mnie chcieli, oczekiwali i wymagali. Nie rozumiałem, dlaczego chcą się ze mną spotykać, rozmawiać i widywać, skoro generalnie nie miałem nic do zaoferowania, nie dawałem nic od siebie i zazwyczaj jedynie milczałem lub gadałem o czymkolwiek – czyli w zasadzie o niczym. Niekiedy nawet się uśmiechałem. Z czasem sztukę sztucznego okazywania pozytywnych emocji opanowałem do perfekcji. Zawsze roześmiany, zadowolony z życia, z lekkością stąpający po ziemi. Zewnętrznie. Oni to lubili. Dlatego lubili też pozornie mnie. I tak oto stałem się nie-sobą. Prezentowałem im nie-mnie i nawet z czasem udało mi się polubić moje drugie ja. Ale co z tym pierwszym? Pierwsze było tylko dla mnie. Nawet tym kobietom przebiegającym przez moje mieszkanie nie udało się nigdy do niego dotrzeć. Tylko ona jedna tym milczeniem pełnym zrozumienia, wiedziała o mnie wszystko. Może była do mnie podobna. Może też była taka jak ja. Nie znam nawet jej imienia.
Oprócz jesieni i wiosny lubiłem noce. Samotne spacery, długie i zatopione w muzyce. Koniecznie z MP3 i słuchawkami w uszach. Nocne miasto, które znałem od podszewki, za dnia było mi zupełnie obce – pełne ludzi, aut, sklepów, odgłosów, autobusów, korków, hałasów. Najgorsze były momenty, kiedy w MP3 padała bateria i musiałem wracać o „suchych uszach”. Wtedy każdy szelest, wiatr, ruch – to wszystko niesamowicie mnie przerażało. Szedłem szybko, nerwowo, z szeroko otwartymi oczami, pełen lęków nocnych, obaw i strachu. Niesamowity jest fakt, jak muzyka zmieniała wszystko... Muzyka potrafiła ujarzmić noc. Specjalnie dla mnie. Całe zaspane miasto, ja, uśmiech. Czasem zapominałem się i spacerowałem do samego rana. Biegłem wtedy szybko do domu po aparat, by uwiecznić kolejny wschód. Albo po prostu szedłem w to magiczne miejsce i siedząc tam, zasłuchany w muzykę, zapatrzony we wschód słońca, czułem, że mógłbym tam umrzeć z poczuciem całkowitego spełnienia. I uśmiecham się teraz na samą myśl o tych momentach.

Ludzie mawiali, że jestem dziwny. Nigdy jednak nie potrafili tego słowa zdefiniować. Nie potrafili tym bardziej określić, jaki miałbym być, będąc w ich mniemaniu normalny. Normalność również każdy definiował po swojemu. Tak więc reasumując – czasem w swej nienormalnej normalności bywałem dziwny.
Bywały dni, kiedy wszystko było inaczej.
Inaczej – lepiej.
Inaczej – gorzej.
Inaczej – optymalnie.
Zawsze sobie obiecywałem, że wsiądę kiedyś w przypadkowy pociąg po to tylko, by wysiąść na jakiejś maleńkiej wiejskiej stacji i przechadzać się wzdłuż torów w poszukiwaniu pięknych kadrów. 

Zdarzało się też, że miałem ochotę wziąć samego siebie za rękę – tak, by moje drugie radosne i sztuczne „ja” mogło pokazać temu pierwszemu, ile jest piękna w liściach, kwiatach, niebie, powietrzu, deszczu i trawie. Pokazać, jak można się cieszyć otaczającym nas światem. Nieważne, że miasto, że ludzie, że hałas, że samochody, ulice zatłoczone, że brudno i szaro. Ważne, że drzewa, że rzeka, że trawa, że ptaki, słońce, piękne niebo i emocje. Emocje takie pozytywne, dziecięce, namacalne. Bo właśnie moje pierwsze „ja” było takie szare. Popielno-popielato-zwęglone. Płytkie i głębokie jak studnia bez dna. To zawsze ono wyciągało z szuflady nóż i z rozmachem próbowało podciąć żyły, w momencie, kiedy drugie „ja” już ten nóż chowało z powrotem. Kompletna pułapka sprzeczności. Jeden, dwa. Ja i ja. Niesamowicie męcząca walka o dominację i władzę nad ciałem.

Pamiętam moment, kiedy moje puste mieszkanie, przez które od czasu do czasu przebiegały różne kobiety, wypełniło się kotem. Czarno-biała mała bezdomna kicia, którą radosne „ja” pokochało od pierwszego wejrzenia. Kuweta, legowisko, drapak, miseczki, kubeczek z wodą, zabawki i kot. Czarno-biały, mały troszkę złośliwy, zadziorny, mruczący i kochający tak po prostu. Kochający nas oboje. Mnie i mnie, jedno i drugie, bez względu na wszystko. Zwykła kudłata kluska z czasem zmieniała wszystko. Zbliżała moje „ja” do siebie, mieszała, nakładała jedno na drugie, aż w końcu ciężko było je od siebie odróżnić. Pierwsze nabrało odrobinę nadziei i entuzjazmu, drugie delikatnie przystopowało z optymizmem i chwilami udawało się niemalże osiągać wewnętrzny spokój.

Kobiety... One ciągle uwodziły, zwodziły i zawodziły. A może zupełnie na odwrót – to ja je ciągle uwodziłem, zwodziłem i zawodziłem. Te duchowe chciałem tylko dla seksu, tym fizycznym chciałem pokazywać swoje wnętrze. Te duchowe chciały mnie poznać i zrozumieć, te fizyczne nie chciały słuchać, tylko się kochać. Wzajemnie się uwodziliśmy, zwodziliśmy i zawodziliśmy. „Zawiodłam się na tobie, odchodzę.” „Zawiodłem się na tobie, nie widujmy się więcej.”

Zaiste ciekawe bywały momenty, gdy uświadamiałem sobie, iż nigdy nie posiadałem marzeń. Dziewczynki marzyły, że zostaną księżniczkami, chłopcy chcieli być strażakami, dziewczynki marzyły o lalkach, chłopcy o autach, a mnie wydawało się to cholernie bez sensu. Ja chciałem tylko jak najszybciej pójść do szkoły, skończyć ją, wyrwać się z tego domu, z tej dziury i osiągnąć coś więcej niż rodzice. Czy można to nazwać marzeniem? Być może. W takim razie miałem jedno, bardzo realne i możliwe do zrealizowania marzenie. Albo założenie. Plan. Od najmłodszych lat. Już w tym momencie mogę stwierdzić – udało się. Dziewczynki nie zostały księżniczkami, większość chłopców zrezygnowała z bycia strażakami, tylko ja dopiąłem do swego. Ale co teraz? Teraz dalej nie mam marzeń i tak, jak wtedy czuję się taki pusty. Mam rozwiniętą wyobraźnię, dość wrażliwą osobowość, ale nie potrafię marzyć. Nie byłem i nadal nie jestem do tego zdolny.

Zawsze lubiłem być anonimowy, nierozpoznawalny, acz zauważalny. Dlatego od czasu do czasu wsiadałem w pociąg, wysiadałem na stacji w jakimś większym miasteczku po drodze i godzinami spacerowałem jego ulicami, koniecznie ze słuchawkami w uszach i błogim uśmiechem na twarzy. Chodziłem i obserwowałem te pełne zdziwienia, zbulwersowania, a nawet agresji i niezrozumienia twarze. „Jak można tak po prostu się uśmiechać?!” „Wariat!” „Szaleniec!” Na szczęście ONI mnie nie znali, ani ja nie znałem ICH i nigdy nie miałem zamiaru poznawać. Tylko ją jedną, tę, która odwzajemniła uśmiech, chciałem spotkać jeszcze raz. Spotkałem. I tak zaczęły się nasze jesienne, milczące spacery. Chyba była głuchoniema. Też czasem chciałem być niemy, ale głuchota zabiłaby mnie. Zniszczyłaby całe moje życie przepełnione muzyką.

Zawsze lubiłem jesień i wiosnę też lubiłem prawie tak samo, a latem lubiłem samotne spacery lub wycieczki rowerowe. Jechałem gdzieś za miasto, zatrzymywałem się nad rzeką, na łące, lub na skraju lasu, rower stawiałem gdzieś obok, a sam kładłem się na trawie i godzinami godzinami obserwowałem niebo. Muzyka w uszach, błękit nade mną, zieleń pode mną, spokój. Zazwyczaj zabierałem też ze sobą aparat, by po drodze złapać kilka pięknych kadrów, lub wracając do domu natrafić na zachód Słońca. Bardzo je lubiłem. Wschody i zachody. Niebo i chmury. Samotność i spokój. Muzykę i deszcz.

Dlaczego cięgle czułem się od wszystkich gorszy? Każdy wydawał się zawsze w czymś ode mnie lepszy. Chociaż zewnętrznie wypracowałem postawę zadowolonego z siebie, to zewnętrznie nigdy nie czułem się sam ze sobą dobrze. Kiedy głębiej zaczynałem się nad tym zastanawiać i poszukiwać przyczyn, dokopywałem się do wiecznych obelg tyrana i jego żony, wyzwisk i szykan ze strony dzieciaków w szkole. To wszystko dźwięcznie i z ogromnym echem odbijało się w mojej głowie i pomimo wielokrotnych prób pozbycia się tego, udawało się jedynie od czasu do czasu uśpić, uciszyć, wyprzeć, aczkolwiek nie na dobre, a na chwilę. Niewiarygodnie skomplikowana jest psychika człowieka, skoro wydarzenia z dzieciństwa potrafią mieć aż tak ogromny wpływ na całe życie. Niesamowite.

Jako mały chłopiec byłem przekonany, iż to wszystko jest moją winą. Byłem pewien, że gdybym się nie urodził, wszystko byłoby inaczej. Inaczej – lepiej. Tyran wiecznie wbijał mi do głowy, że pije przeze mnie, że od kiedy przyszedłem na świat musiał pracować, żeby utrzymać rodzinę, nagromadziło się wiele problemów, zaczął się przeze mnie coraz częściej kłócić z matką, więc zaczął pić, bo jemu przecież też coś się od życia należy. Patrzył wtedy na mnie tym styranizowanym pełnym agresji, nienawiści, złości i obrzydzenia wzrokiem, mówił, że jestem gównem, którego nie warto tykać, że nic w życiu nie osiągnę, że jestem nikim. Właśnie taki obraz siebie udało mi się zbudować na przestrzeni lat. Ja naprawdę go kochałem i zawsze w myślach przepraszałem za to, że się urodziłem, że musi przeze mnie aż tak cierpieć.

Najgorsza była chyba ta niepewność. To wieczne czekanie. Te ciągłe pytania – w jakim stanie dziś wróci do domu? Czy znów będzie awantura? Czy będzie krzyczał i bił, czy może od razu pójdzie spać? Oraz ta wieczna złudna nadzieja, że może dziś wróci trzeźwy... Ciągłe spoglądanie w okno, które wyglądało na drogę – jedzie, czy nie, jedzie, czy nie? Już mimowolne, nieświadome – za każdym razem, gdy przechodziło się przez kuchnię. Ciągłe wrzaski, awantury, płacz, niepewność, strach, bezsilność, bezsenność, przerażenie. Teatr – aby tylko nikt z zewnątrz nie wiedział, co dzieje się w środku, należało grać. Maskować prawdziwe uczucia i emocje, wypierać i oszukiwać otoczenie w ten sposób, by w rezultacie samemu w to swoje wykreowane pozytywne „ja” uwierzyć. Trzeba było mieć w sobie niesamowicie wiele sił, aby to przetrwać. Trzeba było stworzyć sobie odrębny mały świat, do którego można uciekać w myślach. Pamiętam też ciągłe błagania o ciszę, chwilę spokoju, stabilności i beztroski. Takiej prawdziwej, dziecięcej. Nie było tego. Do tej pory, oglądając się za siebie, nie potrafię określić, gdzie się podziało moje dzieciństwo. Nie umiem go odnaleźć i zdefiniować. Zupełnie tak, jakbym urodził się już trochę dorosły.

Odkąd udało mi się przezwyciężyć bezsenność i lęki nocne, zacząłem uwielbiać spać. Dużo czytałem o świadomym śnieniu, nauczyłem się sterować wieloma snami, a koszmary z czasem zostały zastąpione dziwnymi, absurdalnymi, a czasem nawet pięknymi marzeniami sennymi. Zasypiając przenosiłem się w ten lepszy, ciekawszy świat iluzji, perspektyw i możliwości. Mogłem spać nawet kilkanaście godzin na dobę. Aż do momentu wypadku, kiedy wjechał na mnie rozpędzony, pijany szaleniec i zapadłem w kilkutygodniową śpiączkę. Siedem tygodni, cztery dni, osiem godzin ciągłego snu. Śniłem o tej kobiecie, o przejściu na drugą stronę, żyłem tam tak, jakby w drugim życiu, innym wymiarze, nowym świecie. Po wybudzeniu czułem się zupełnie tak, jakbym wyspał się na zapas i nie musiał już sypiać przez najdłuższych kilka lat. I nie mogłem. W zasadzie nie potrzebowałem. Wystarczały dwie, trzy godziny na dobę. I sny były bardziej intensywne, abstrakcyjne, lepsze. Z czasem powracało to wszystko do normy, po pięciu latach znów mogłem spać nawet połowę doby.
Zawsze wiedziałem jedno – nikomu nie można ufać. Nikomu nie można powierzyć siebie, można tylko rzucać powierzchowne informacje opisujące pokrótce zewnętrzne aspekty i delikatnie dotykające wnętrze. Czasem wolałem kłamać wtedy, kiedy równie dobrze mogłem powiedzieć prawdę.

Momentami nie potrafiłem odróżnić snu od jawy. Nie potrafiłem określić, czy rzeczywiście już się obudziłem, czy nadal śpię. Czy byłem na mieście i spotkałem się ze znajomymi, czy to znów uroiło się w mojej głowie. Nie wiedziałem, czy spałem dwa dni, czy dwie godziny. Wszystko zlewało mi się w jedną całość. Świat snów, iluzji, wyobraźni przenikał do rzeczywistości i stawał się rzeczywisty. I tak mijały dni i miesiące, zawisłe gdzieś pomiędzy snem a jawą, pełne świadomych snów i snów na jawie. Dwa światy złączone w jeden kilkunastowymiarowy. Jakby czytał naraz kilka wielowątkowych książek. Dziwna mania prześladowcza, ciągły strach przed tym, że ktoś mnie śledzi, ogląda, reżyseruje moje życie. Kompletne paranoje, oskarżanie znajomych o udział w spisku przeciwko mnie, lęki przed tym, iż ktoś pragnie mnie zabić. Szaleństwo. Niesamowita wrogość do swojego ciała. Autoagresja. Chciałem uwolnić swoje wnętrze, robiłem dziury i nacięcia, by dusza mogła ulecieć, bym stał się wolny, nieograniczony ciałem. Nie potrafiłem określić, ile czasu upływało od momentu A do punktu B. Zacząłem coś tworzyć, malować, fotografować – wylewać swoje wnętrze w sposób piękny.
Zrezygnowałem z robienia dziur i nacięć w sobie, bo nic ciekawego z tego nie wynikało. Dusza nie wzlatywała. Dalej siedziała w ciele. Zupełnie trochę tak, jakby było jej tam całkiem dobrze. Jakbym to ja zmuszał ją do odlotu. Lecz ona była uparta i oporna. Znalazła natomiast ujście przez sztukę.

Odkąd tyran się powiesił, wszystko trochę zelżało. Nabrało więcej sensu i przestało aż tak przerażać. Zrobił przysługę. Uwolnił od siebie. Zacząłem żyć własnym życiem, dbać o swoje sprawy, podnosić się z dna, stawiać czoło zamiast uciekać. Choć i tak przez długi czas jeszcze byłem pewien, że to wszystko jest przeze mnie, jest moją winą – całą klęska, cierpienie, niedola. I czasem się zastanawiałem, jaki byłby teraz, gdyby żył może wyszedłby z nałogu, a może zatraciłby się zupełnie... I pomimo tej ogromnej nienawiści, którą do niego czułem, czasem wydawało mi się, że mi go brakuje. Aczkolwiek sam nie wiem, czy konkretnie jego, czy jakiegoś wyidealizowanego obrazu ojca, który ułożyłem sobie z opowiadań znajomych.
Zawsze wydawało mi się, że jesteśmy zagubieni wśród wschodów i zachodów milionów Słońc na setkach nieb. Niewyraźnym wzrokiem wypatrując czegoś przed sobą, nie myślimy nawet, że to stoi tuż za naszymi plecami...

Zawsze czułem się skrajnie. Skrajnie radosny i skrajnie smutny, skrajnie rozbity i skrajnie poukładany. Bałem się tej relacji. Tak szybko, tak nieoczekiwanie. Tak pięknie... Ale to piękno napawało mnie lękiem. Chciałem się cieszyć, ale zaczynałem płakać. Nie potrafiłem określić, dlaczego. Przecież ja taki nie byłem, przecież ja zawsze miałem taki ogromny dystans. Nie wiem, dlaczego. Dlaczego się przed nią otwierałem, dlaczego się przytulałem, uśmiechałem, dlaczego to wszystko, tak blisko. Byłem cały roztrzęsiony. Miałem milion nieokreślonych myśli, mętlik. Wszystko musiałem analizować, za i przeciw, przyczyny, skutki. Od tego wszystkiego mieszało mi się w głowie.

Lubiłem zimną herbatę, czasem robiłem sobie wieczorem, żeby mieć na rano, tuż po przebudzeniu. W oczach zawsze widziałem najwięcej wnętrza. Dużo można dostrzec. Lubiłem jej oczy, chociaż był w nich taki niepokój. Nawet, kiedy się uśmiechała. A czasem taka pustka. Było w niej coś takiego dziecinnego, ale nie w negatywnym znaczeniu. Coś takiego pięknego, co mają w sobie dzieci, a co zaciera się i mija wraz z wiekiem zazwyczaj. Umiejętność dziwienia się światu, zadawania pytań, szukania odpowiedzi, dostrzegania tych aspektów, które przez większość są niezauważalne, nieważne. Nie musi mijać, ale kiedy się rozejrzymy wokół i popatrzymy na ludzi, to widzimy, że jednak zazwyczaj mija. Ciekawość to ta odrobina dziecka, którą i ja sobie zachowałem.

Nie wiem, kim ja właściwie dla niej byłem. Nie chciałem, żeby to było zamknięte w jakieś ramy, nazwane. Bo to było dla mnie za wcześnie, za szybko, za wiele naraz. Nie chciałem jej zranić. Czułem się przy niej cudownie. Tylko, że włączał się taki mechanizm obronny, kiedy kogoś wpuszczałem za ten ogromny mur, który mnie otaczał. Podświadomie próbowałem tego kogoś wypchnąć, odtrącić. Trzeba było być cierpliwym i wytrwałym chyba, żeby to przeczekać. Podświadomie broniłem się rękami i nogami, byleby się w niej tak naprawdę nie zakochać, byleby się nie zaangażować, byleby mieć ogromny dystans.

Nigdy nie zapomnę, jak bardzo wstydziłem się swojego domu, kiedy byłem mały. Nie zapomnę, że praktycznie nigdy nie zapraszałem kolegów, bo przecież ojciec znów pijany...
Powoli uświadamiałem sobie, że to nie ja powinienem się wstydzić. Tylko to tak trudno było zrozumieć. Odkąd się wyprowadziłem cieszyłem się, że już tam nie mieszkam. Miewałem czasem takie chwile zamyślenia i nostalgii nad... ojcem. Próbowałem przypomnieć sobie te dobre chwile. I było ich tak mało. Tak niewiele. Nie potrafiłem nawet odtworzyć sobie w pamięci wyrazu jego trzeźwej twarzy... To smutne. Ale sam zgotował sobie ten los. Nikt nigdy nie wyrządził mi tak wielkiej krzywdy. Ale jednak, pomimo tego całego przebytego bólu, cierpienia, obelg, awantur, wyłaniał się z odległej pamięci obraz wspólnego wyjazdu na grzyby. On, siostra, ja, na rowerach, w lasku. Zbieramy grzyby. Śmiejemy się. On opowiada, jak był młody i jak tutaj z chłopakami chodzili na wagary. Potem wracamy do domu. Piękna pogoda. Myjemy grzyby i on robi pyszny sos grzybowy, a sowy mama obrabia w panierce i smaży jak kotlety. Ale wspomnienie nigdy nie trwało długo, bo zaraz z pamięci wyłaniały się tysiące awantur, krzyki, i jego pijana, szaleńcza twarz. Tyran. I potem ta ciągle prześladująca mnie myśl - "a może gdybym się nie urodził, to by nie pił? Może teraz by żył..." Ciągle to słyszę w uszach. Oskarżanie, obelgi. Jak dzwon. Odbija się w głowie, jak echo w górach..

Od czasu do czasu bywałem głębszy niż płytszy, by zaraz potem stać się płytszy niż głębszy. Przez cały czas stawały na mojej drodze same duchowe kobiety, z którymi chciałem się tylko kochać. One chciały mnie poznać, darzyć uczuciem, ja mówiłem im piękne rzeczy, udawałem, że je słucham, przytulałem. One zawsze wpuszczały mnie do siebie na herbatę i „żeby jeszcze pogadać”, ja wchodziłem z nadzieją na seks. Piliśmy herbaty, rozmawialiśmy, całowaliśmy się, przytulaliśmy się, ja dążyłem do zbliżenia, ale one „miały swoje zasady”. Obiecywałem kolejne spotkania, związki, dłuższe relacje, ale tak czy owak wychodziłem późną nocą, lub wczesnym popołudniem niezaspokojony. Całowałem je wtedy i przytulałem na pożegnanie, nigdy nie brałem numeru od nich, tylko dawałem swój stary, który już dawno nie działał i znikałem po prostu. Czasem zastanawiałem się, czy nie wyrobić kiedyś duplikatu tej karty SIM, która była ważna jeszcze przez jakiś czas, ale którą zgubiłem. Nigdy tego nie zrobiłem, chociaż wiedziałem, że byłoby na niej milion nieodebranych połączeń i tysiące SMS-ów. Na początku radosnych, pełnych nadziei, powoli przeradzających się w smutek, złość i niechęć. Wiem, że niezliczoną ilość razy nazwany byłbym draniem, oszustem, kłamcą. Wiem, że niektóre już wtedy zakochiwały się w moich oczach, dłoniach, słowach, głosie, cieple. Wiem, że próbowały odnaleźć mnie w internecie po tych skrawkach informacji, które im zostawiałem. Dla każdej miałem inne imię, studiowałem inne kierunki, pracowałem w innych firmach. Wszystko płynnie, bez zająknięcia, na poczekaniu. Zastanawiałem się często, co ja właściwie z tego miałem? Tyle zakochanych w moich maskach, zranionych przez nie kobiet. Te fizyczne podobnie postępowały ze mną. Tylko zupełnie na odwrót. Chciałem je poznać, pokochać, być. Ale byłem tylko facetem, ulegałem, godziłem się na seks, z którego nie czerpałem nic. Fizyczne zaspokojenie, nic poza tym. One potem znikały. Zawsze byliśmy sami, ja sam, one same, spotykaliśmy się samotni na ulicach. Nawet w parach samotni do tego stopnia, że przepełnieni goryczą i cierpieniem. Byłem do końca zepsuty przez życie. Życie psuje, rozkłada na czynniki pierwsze, znieczula na uczucia.
Czułem się znieczulony na wszystko. Na uczucia, emocje. Po prostu byłem. Dryfowałem bezwiednie gdzieś w oceanie zobojętniałości. Bez niczego. Bez barw, bez dźwięków, emocji. Nic. Pustka. Tylko obojętność była bezpieczna.

Siadałem na środku swojego pokoju, na małym niebieskim dywaniku i gapiłem się w okno. Patrzyłem, jak chmury mkną po niebie gnane silnym wiatrem, jak słońce delikatnie próbuje zaznaczyć zza nich swoją obecność, jak liście na drzewach drgają, konary uginają się od podmuchów. Obserwowałem dachy, kominy, anteny, ptaki.

Jestem facetem. Tak, facetem. Ten fakt zawsze kłócił się z faktem, iż moim ulubionym filmem była „Amelia”. Za każdym razem, kiedy ją oglądałem dochodziłem do nowych wniosków, za każdym razem odkrywałem w tym filmie coś nowego. Coś swojego i coś zupełnie obcego. I w tej muzyce. Doszedłem do wniosku, oglądając kolejny raz, że całe dzieciństwo rzeczywiście mieści się w małym, metalowym, zakurzonym pudełku. Ale warto było czasem je otworzyć i znów poczuć tę niesamowitą siłę, beztroskę i radość. Zatrzymać w sobie odrobinę tej naiwności i ciekawości. Na nowo dostrzec to, co już dawno przestało przykuwać uwagę, spowszedniało i zanikło wśród chaosu, a co wtedy wywoływało w sercu uśmiech. Za dzieciaka. Dzieckiem byłem skrytym, smutnym strasznie, zmartwionym. Samotnym wśród ludzi. Najpewniej czułem się na łonie natury. Chodziłem na długie samotne spacery, żeby uciec choć na chwilę z domu. I żyłem dla tych chwil. Dla trawy żyłem i drzew, zająców, saren i lasu. Dla nieba, chmur i deszczu. Dla kwiatów, dla kamieni, mchów, porostów, ptaków. Dla słońca, błota, kałuż, zbóż. Dla nich wszystkich żyłem.
"Amelii wolno żyć marzeniami. Każdy ma niezbywalne prawo do zmarnowania sobie życia." Ten cytat lubiłem, oraz "Nastały ciężkie czasy dla marzycieli." Chociaż to przecież nie do końca prawda. Dla ludzi zwyczajnych to ciężkie czasy, oni po prostu egzystują biegną, gonią, bywają. Marzyciele żyją pełną piersią, są. Marzycieli jest mało. Ale pomimo, że im ciężko chwilami, to i tak mają piękniejsze życia. Wydaje mi się, że lepiej mieć życie piękne i trudne niż łatwe i szare. Tak mi się wydaje. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jestem straszny. Odpowiedziałem z przekąsem, że może trochę - czasem dzieci się mnie bały, ale częściej się uśmiechały, bo robiłem głupie miny, żeby się roześmiały. Bo w tych dzieciakach widziałem zawsze trochę siebie, w tych oczach chował się cały ten świat, który tak nikczemnie mi odebrano, wyrwano, w którym nie zdążyłem zaistnieć, bo musiałem dorosnąć.

Cokolwiek zaczynałem, czegokolwiek się podejmowałem, musiałem wykonać perfekcyjnie. Jeśli wiedziałem, że nie jestem w stanie zrobić tego perfekcyjnie, odpuszczałem i robiłem to bez większego zaangażowania. Jeśli nie mogłem być najlepszy, bywałem najgorszy. Nigdy nic pośrodku. Czarne lub białe. Szarość nie istniała. Dokładnie pamiętam jej słowa „przecież nie da się wszystkiego robić najlepiej, być we wszystkim najlepszym. Ale można dać z siebie wszystko i być z siebie dumnym, będąc średniakiem, zamiast od razu się poddawać”. Od tamtej pory zacząłem to dostrzegać, a kiedy coś się dostrzega, można szukać przyczyn, znając przyczyny można zabrać się za naprawę. Problem można rozwiązać jak chorobę. Zdiagnozować → znaleźć przyczyny → leczyć skutki → przeciwdziałać nawrotom.

Załamywałem się czasem. Tak na amen i do końca. Traciłem sens, chęć życia, pasje. Leżałem w łóżku, nie jadłem, spałem, rozmyślałem. Potem wstawałem po kilku dniach, brałem prysznic, wychodziłem z domu i żyłem z powrotem. Po kompletnych załamaniach i prysznicach i wyjściach z domu było zawsze cudownie. Powracał jakiś tam sens, jakaś tam chęć, pasje, muzyka. Siła niesamowita, nadzieja. Zawsze wtedy był punkt kulminacyjny optymizmu nabytego. Trwało to znów jakiś czas, do momentu załamania. Wdrapywałem się z mozołem na górę, by zjechać z radością w dół i upaść u jej stóp.

Barwny pod światło i zupełnie przezroczysty w cieniu, kompletnie nietrwały, jak bańki mydlane.

 

Ravaa
Ravaa
Opowiadanie · 23 marca 2011
anonim
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    Jest kilka literówek i brakujących przecinków.

    Momentami trochę nuży, ale na pewno trzeba przyznać, że to bardzo wiarygodne opowiadanie.

    Akapit o załamywaniu jest o mnie! Zresztą kilka innych spostrzeżeń też.

    · Zgłoś · 13 lat
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    Wprowadzisz poprawki?
    Jeśli nie widzisz błędów(to się zdarza we własnych tekstach), mogę zrobić to sama. Tylko daj znać. :)

    · Zgłoś · 13 lat
  • Marcin Sierszyński
    W każdym razie tekst jak najbardziej zasługuje na publikację.

    · Zgłoś · 13 lat
  • Ravaa
    no czytam i czytam i nie mogę jakos ogarnąć, to, co zauważyłam poprawiłam, jeśli możesz olivio, to popraw to, co widzisz :)

    · Zgłoś · 13 lat
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    się robi :)

    · Zgłoś · 13 lat
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    "Zgubiłem gdzieś moją pierwszą wielką miłość. Pierwszą wielką miłość – wyimaginowaną, platoniczną, abstrakcyjną, nierealną, zupełnie na niby. Bo tak naprawdę to był tylko sen. Sen realny, przejrzysty, prawie na jawie. " Nierealna miłość jest realnym snem? Trochę mi to nie gra, nawet językowo się gryzie jako powtórzenie trzonu.

    Językowo mocno poprawnie, warsztat chwilami odrobinkę kuleje, taki koślawy jest, ale oprócz tego od strony technicznej bardzo dobrze.

    Tylko czasem CI się, jak widzę, myśli powtarzają i piszesz po dwa razy to samo, tylko w innym akapicie. Ale na tekst takiej długości i tak jakaś konsekwencja logiczna jest, więc oceniam in plus.

    Opowiadanie to jest ciężkie od klimatu, który jest mi dobrze znany, którym w pewnym stopniu sam epatowałem w moich starszych tekstach, ale potem zostałem nihilistą, potem hedonistą, a teraz jestem stoikiem. A tekst dobry.

    · Zgłoś · 12 lat
  • Ravaa
    "Zgubiłem gdzieś moją pierwszą wielką miłość. Pierwszą wielką miłość – wyimaginowaną, platoniczną, abstrakcyjną, nierealną, zupełnie na niby." - jest to dopełnienie historii o tej kobiecie.

    "Bo tak naprawdę to był tylko sen. Sen realny, przejrzysty, prawie na jawie." - opis snu w śpiączce. Wtedy życie wydaje się toczyć tam. Zupełnie realnie, a jednak to sen.

    · Zgłoś · 12 lat