Łelkam tunel, czyli przełyk miasta. (Część 1 ???)

ARS TO od tyłu sra


- A ile Pan ma lat??
-No, hm... ponoć nie wyglądam na swoje lata...
- No, ale ile Pan ma lat?
- Jestem w wieku... hm... wskazującym na zużycie!
-Aha, no to faktycznie Pan nie wygląda...


Ulica, a tunel zwłaszcza jest jak przełyk. Przełyk miasta. Gdy zbyt często używasz własnej metafory zaczyna cię ona nużyć, męczyć. Niejako tkwi w gardle. Bywa, że … nijako.
To trochę tak jakbyś z postępem (i … podstępem) czasu liczył na to, że mimo nie używania mediów, a jedynie z zastosowaniem ulicznego przekazu, owo zestawienie wyrazów stało się już własnością publiczną, wyrażeniem potocznym. Liczysz na utrwalenie, które potoczy się jakkolwiek rozumianą niezwykłością i pozostanie poza tobą. W pamięci i świadomości. Jak non omnis moriar.

 

Zaciągasz się papierosem, kurtyną dymu, która przez moment tworzy kulisy, garderobę ulicznego teatru. Zaciągasz się świadomością, że jednak nastąpi moriar i niezaprzeczalne omnis. Zaciągasz cugle pokory na własny przełyk.. „Nie czuj się bardzie za pewnie. Nie bredź, ale bardź.”


Na filtrze pozostają trucizny, złe myśli, strach, trema. Tremolo, drganie wewnątrz i na zewnątrz. Zwłaszcza, że przy bardzeniu bardzo wczesnym porankiem temperatura jeszcze nie weszła w wysokie rejestry. Wiesz jednak, że tunel ( przełyk miasta, w którym tkwisz) uchroni przed przemoknięciem, słońcem. Da cień. Słońcem z zakratowanej żarówki da cień i naturalne wzmocnienie. Nasilenie dla fali dźwięku. Odsłuch i pozór kontroli nad akustyką i agnostyką. Ba, jesteś pełen wiary w boskość. Swoją boskość. Nosisz wtedy transcendentne imię. Przedstawiasz się: JESTEM PÓKI JESTEM.


Stroisz miny, stroisz instrument. Mościsz sobie wygodną pozycją poruszając kuprem. Siedzisz na ziemi, lekko zabezpieczając odwłok torbą wypchaną starą kurtką. Zawsze to jednak przywodzi na myśl mitycznego Anteusza, co z ziemi czerpał energię. I łapał przysłowiowego wilka z lasu, albo choćby troskliwe głosy w stylu: "Pan się przeziębi tak siedząc na ziemi. Pan taki chudy." No cóż, może i przypakowany jesteś inaczej niż mityczny pierwowzór, ale wierzysz we własny mit. I masz w dupie poszukiwanie bardziej wyrafinowanych metafor. Na ulicę wystarczą. Zresztą, kto w biegu myśli o czymś więcej niż o biegu i o ...  tupaniu w kierunku wytupania celu?
Niby świat masz w dupie, chociaż go jeszcze nie ma, ale przecież przysiadłeś by go stworzyć. No, może jeszcze nie świat, ale pozór klimatu dla otoczenia. Próbując tworzyć aurę szukasz kąta padania i odbicia dźwięku. Wiesz cały czas, że ci odbiło i że ci- tupiący- przygodni przechodnie patrzą na ciebie podobnie ( odbiło mu?). Tremolo po strunach, trema dur-molem orbituje.

 

Zaczynasz grać nie za pewnie. Także na zaimkach. Od ty do ja. Od ja do wy, do oni, one. Ale jeszcze boisz się czy nie przesadzasz, czy nie przesądzisz początkiem o reszcie, której i tak nie wydajesz z rzuconych ofiar.
Dziwne są przesądy, w które nie chcesz wierzyć. Choćby ten związany z monetą. Owszem nie rzucasz orłem i reszką, awersem i rewersem. Awersję usiłujesz mieć do wróżb. Kawa z fusami w plastikowym kubku, jako dodatek do sztucznego pojmowania wielkiej sztuki, na ulicy wróży podatność na absurd. Kubek w kubek jak rozdwojenie i rozstrojenie jaźni i bojaźni. Jest podatkiem od luksusu.

 

Mówisz sobie, że moneta rzucona przy premierowej piosence nie jest szczęśliwą wróżbą. Szczególnie przy pierwszych muśnięciach strun. Wiesz, że jeszcze niezapracowana. Boisz się wejść w pewność siebie. W świadomość za wczesnego panowania nad miejskim przełykiem. Tkwisz bo tkwisz, ale płatność ma być za pełny dźwięk, nie zaś za wstęp do występu. Skoro jesteś potencjalnym stworzycielem nastroju świata, musisz mieć chaos. Na początku muszą doznać chaosu, z którego wypłynie pełny dźwięk. Boży palec po strunach światła z zakratowanej żarówki. Między palcem wskazującym i kciukiem masz kostkę. Plastikową batutę. Kusisz kilkoma wstawkami, by jednak zaznaczyć obecność, jak pies podnoszący nogę. Niech wiedzą, że chaos to może jeszcze, ale światłość wybuchnie. Choćby i w końcu. Nie na końcu, ale w końcu. Płeć masz jednoznaczną, więc po puencie cię poznają.

 

Wiesz, że przesadzasz, ale mimo wszystko nie zamierzasz zwracać rzuconego. Przywdziewasz pokorę na głowę, która jest, jak to ktoś już niejeden raz ci mówił,  widzeniem siebie w prawdzie (nie rozważasz w tym momencie, czy chodzi o głowę, czy o pokorę.).
Ta moneta to zachęta, to pewien rodzaj VATu. Służysz im, tym tupiącym i napisom na murach. Masz autorski towar, więc i podatek od towarów i usług musi mieć ujście. Mimo że go nie uiszczasz. No bo w gruncie rzeczy to nie ty tupiącym, ale typiący tobie usługę świadczą. Muszą się pochylić przed tobą siedzącym ofiarnym pokłonem. Ale grunt to dobre zamiary, więc sprawa podatków nie zaśmieca ci głowy. Myślisz sobie do siebie, kiepując w koszu na śmieci papierosa tak dokładnie, by zostało to zauważone:

-Niech sobie watę (VATĘ!) w uszy wepchną, póki nie jestem harmoniczny.

 

Śmiejesz się jak głupi do … serca na ścianie. Śmiejesz się z własnych dowcipów. Ktoś w końcu musi się z nich śmiać. Gdy już nuży bycie sobie dawcą i odbiorcą, aktorem i widownią, wylewasz się potokiem rozdarcia. Pełnym ryjem. Chmurnym ryjem chmurnoryjnie.

 

-Graj nie żałuj strun - woła do Ciebie lekko chwiejny krok cytującego Gaygę.
-Ale ja nie gram cudzych utworów - rzucasz w odpowiedzi, jak mantrą i pustym kubkiem po kawie (do kosza rzecz jasna. Niech szukają w tym geście młodzieńczej sympatii do NBA, mimo że wzrostu jesteś średniego.)

 

Ewentualna wróżba z fusów ginie wśród surowców wtórnych. Wtórnych jak twoja świadomość artystycznego precedensu.

 

-Graj, kurwa, nie pierdol!- i tu nie masz pewności, czy to ty, czy to chwiejny krok wykrzyczał.

 

Zaczynasz grać rzeczywistością i rzeczywiście. Przekładasz strony rozrzucone w bezładzie, i poplamione kawą i … bóg wie czym. Ty wiesz na pewno. Przecież... Jesteś póki Jesteś. Jesteś póki chaos trwa. Pierdolisz myślenie, bo ciąg dalszy wystąpi. Grasz. Na ulicy. Bo kurwy już są na niej rzadkością. One częściej już dostępne w wynajętych lokalach. Są do wynajęcia nadal. A w tunelu nie masz latarni. Sam więc próbujesz świecić. Przymrużasz oczy by stała się jasność. Łelkam tunel. Ziemia chroni dupę…
Nie masz Boga w sercu, jesteś póki jesteś, bo serce ... na murze. Przestajesz myśleć.

ARS TO od tyłu sra
ARS TO od tyłu sra
Opowiadanie · 20 maja 2011
anonim
  • Marcin Sierszyński
    Do czego to zmierza? Przeczytałem, a wciąż pozostaje to pytanie w głowie. Ktokolwiek przebrnie, ktokolwiek się dowie. Ja odpowiedzi już szukać nie będę, ale może znajdzie się ów ktokolwiek.

    · Zgłoś · 13 lat