To jasne, jak żarówka zza krat, że chcesz być zauważony.
„Gram tylko swoje utwory, bo nie uznaję kradzieży cudzej twórczości”, „Za życzliwość dla ulicznego wierszoklety upomnij się o wiersz”, „ Bez względu na pogodę pogódźcie się … z faktem, że Teatr Liter najechał waszą ulicę”, „Przedpołudniowy wieczór piosenki autorskiej pozdrawia przechodniów”. Masz swoje bilbordy. Albo jeśli wolisz, manifestacyjne scenografie. Masz swoje ostentacje.
Ewentualnie, biorąc pod uwagę samoświadomość donkiszoterii, mury obronne własnej twierdzy. Kulisy dla własnych twierdzeń i pierdzeń. Oczywistym jest, że kilka egzemplarzy twojego kolejnego tomiku w formacie A4 (pierwszy się wyczerpał, czasem kupiony, częściej rozdany), podpiera ścianę. Dzięki temu tunel się nie zawala, albo bardziej ty nie zawalasz autopromocji.
( -Czemu A4?
- A czemu nie? Powiedzmy, że to dobry format, by książkę było widać.)
Portret z okładki, jak i wspomniane „ostentacje”, ma pozorować przyczynek do rozmowy, mimo że jesteś świadomy faktu, iż tak po prawdzie, gówno kogo obchodzi twoja ostentacja i pierdzenie w ziemię, zabezpieczone zresztą przez kurtkę wepchaną w torbę. Powiedzmy, że publicznie uprawiasz stosunek wielokrotny z podłożem. Twardo tkwisz w ziemi, ryj daleki od chmur, chronionych przez górną warstwę tunelu. Wyglądasz na realistę, nie uśmiechasz się, jak Buster Keaton. Wiedząc, że jesteś jak z burleski, dochmurzasz otoczenie miną ze ściśniętej wargi. Niebo za daleko i chmury. Jesteś chmurny, ale ryjesz, ryja drzesz, jak papier. Uśmiechasz się do nowego pojęcia. Chmurnoryjność. W sumie nie wiesz co to znaczy, ale mniejsza z tym, zaraz w końcu zaczniesz grać. Poza tym wystarcza ci nowe pojęcie, o którym tak serio nie masz pojęcia. Jak o reszcie dnia. Tutaj tyle ci wystarcza. Podłoże do doktryny filozoficznej, twórczego credo, póki co mgliste. Siedząc kręcisz ponownie kuprem. Póki co nerwowo zgrzytasz zębami i jesteś bezdźwięcznie, ale mimo to dobrze ustosunkowany.
Z podłożem i otoczeniem. To stosunek z zabezpieczeniem, bo twój fotel z torby to kondom. Pozostaje tylko pytanie, czy w związku z tym, skoro nie stoisz, a siedzisz, nadal możesz być nazywany chujem? Głupim na pewno.
Ciągle dostrajasz instrument. Podkręcasz klucze, drgasz po strunach, porównujesz. Nerwowo sprawdzasz nuta po nucie, zanim się nie zanucisz i … nie zanudzisz. Niecierpliwość zgrzyta jedynie twoimi zębami, bo nie ma wielkiego wyboru, gdy idzie o instrument. Porównujesz.
Choćby strojenie do gry wstępnej. Nic odkrywczego, ale wystarcza na ulicę. Uprawiasz stosunki na oczach. Na oczach tupiących. Jednak tupiących obchodzi tupanie. I dobrze, bo w gruncie rzeczy ciebie samego obchodzi tupiący tłum … szerokim łukiem. Dość szybko oduczasz się strzelania oczami ze wstydu. Nawet nie ukrywasz nazwiska. Podpisujesz się pod elementami swej bilbordowej twierdzy. Twierdzisz, że masz tożsamość. Potwierdzasz ją rzeczywistym nazwiskiem. Ostentacją.
Bywa, że malujesz twarz, jak na zdarzających się wieczorach autorskich. To w sumie dość ciekawe zestawienie absurdu sytuacji.
- To pan jest poetą?
- No, niby tak…
- Niby?
- No, jak widać…
- Aha, to mogę zobaczyć pańską książkę?
- Leży, więc proszę…
- A to jest do kupienia?
- Owszem.
- Aha. A pan też grywa gdzieś poza ulicą?
- Bywa.
- A czemu pan maluje twarz?
- A czemu nie?
- No tak, ale dlaczego?
- „Ukryj siebie pokaż sztukę”. Jak u Oskara Wilde’a w „Portrecie Doriana Graya”.
- No tak, ale pan nie ukrywa nazwiska. Pan chyba nie jest za rozmowny.
- Na ulicy gram.
- Kogo?
No właśnie. Kogo grasz, skoro- póki co - nie grasz nic?. Masz nazwisko. To znaczy, chcesz mieć pozór posiadania nazwiska. Nie-anonimowego. Ale przecież siedzisz w tunelu. Na stricie. Maskujesz się za utworem, który nieśmiało wydrgać próbujesz ze strun. Maskujesz się za twierdzą pomiętych ostentacji i manifestów.
-Zagraj mi „Dżem”. Płacę dobrze- woła głos męski szeroko-barowy, albo szeroko-brzuchy.
- Ale ja nie gram cudzych utworów. -rzucasz w odpowiedzi niepierwszy raz
- No to jakie grasz?
- Własne, jak widać – odpowiadasz pokazując odpowiedni element ostentacji.
- Taa, no to zagraj mi „Dżem”.
- Nie mogę, bo nie okradam tych, których szanuję. Poza tym musiałbym dzielić się z zespołem. Nie pytałem ich o zgodę.
- Zgodę na co?
- Na publiczną prezentację ich twórczości. Bez zgody to kradzież, gdy na tym zarabiam.
- E tam, zagraj mi „Dżem”.
- Przykro mi, nie mogę z zasady.
- A to się pierdol! Mogłeś zarobić.
Dla kurażu, zaczynasz grać coś innego z własnej spuścizny, albo pozwalasz sobie na dwa machnięcia papierosem. Zawsze to lepsze niż ostentacyjne machnięcie ręką. Po co myśleć, czy odeszła kasa, czy tylko płonna obietnica, adekwatna do wyborczych deklaracji. Gasisz papierosa i niedojarkę ukrywasz dyskretnie pomiędzy pokrowcem gitary i ścianą. Byle w zasięgu ręki i wyłącznie twojego wzroku. Pani około sześćdziesięcioletnia słucha twojego śpiewu. Cofa się. Rzuca monetą. Pięciozłotówkę chyba nawet. Dokładnie nie wiesz, jeśli już nazbierała się kupka monet. Albo jeśli jako zanętę sam je wysypałeś z własnej kieszeni. To kupka, która non olet. Bo tak po prawdzie nie olewasz żadnego grosza. Zwłaszcza niektóre nie śmierdzą dla ciebie szczególnie. Zwłaszcza wdowie. A ona może być wdową. Tego nie wiesz. Ale ma życzliwy uśmiech, więc kojarzy się biblijnie.
-Pan o coś walczy?
Nie wiesz co odpowiedzieć. Po prostu rozśpiewujesz się. Marzysz by być sprawcą trzęsienia ziemi.
(„ogień jeszcze tli
jeszcze krąży krew
jeszcze trochę sił
masz
i gniew”)
Całym sobą, za pomocą akordów G-dur, D-dur, e-moll, D-dur, wydychasz: ‘Masz gnieeeeeeeeeeeeeew, gnieeeeeeeeeeeeeeeeeeew. Masz gniew”. Cytujesz siebie, ale bierzesz to w cudzysłów.
-Pan o coś walczy?
Nie odpowiadasz. Śpiewasz, bo właśnie tupiąca fala załapała twoją nutę i sypią ci monetami. Brzęk nadaje inny rytm.