Jeśli się budzić, to tylko w środku nocy, gdy niespokojny rytm oddechów śpiących wybija ze snu.
Wtedy trzeba wziąć się na języki, w ściany powbijać ostrza sprzeciwu i drążyć tak długo, aż beton rozkruszy się w piasek. Na własnej skórze poczuć, jak ciało uwalnia sól, a sól korytarzami skóry dąży do ran. I tam osiada, aby z ziarnkami piasku wbijać szpilki w czerwień podrażnień. Więc patrzeć, jak wierzchnie rozkłady opowiadają historie podskórnych skrzyżowań, gdzie rozpędzoną krew zatrzymują plastikowe korki. I dziwić się temu zwolnieniu, które wychładza ciało, które w ciele zostawia zimną przestrzeń pokruszonych tkanek.
Jeśli umierać, to tylko w środku nocy, gdy ciepły prąd oddechów śpiących wybija spokojny rytm.
Cholernie mocny! Uderza jak błysk pioruna !
ale ważne, koniec końca jest bezwzględny.
A teraz do tekstu, odczuwam niedosyt. Napisałaś za mało. Proszę to rozbudować, wpleść w ładną prozę (nawet jeśli poetycka, to dłuższą!), bo tu się ledwo rozpędzają te ciała, a już trzeba kończyć. I tak, nocą dobrze jest się kochać, ale nie w kierunku tej chłodnej przestrzeni. Niech chłód nawet będzie, trochę ostudzi ciała, ale na ciele jego miejsce, nie w ciele.
Pozdrawiam :)