Gorsze zaświaty cz. 4

Mimrod

 

4


Krakusov, poturbowany lekko i zszokowany minionymi chwilami, zmierzał ku Inferii, brodząc w piachu dzikiej, gorącej Rubieży. Wichry i kurzawy zmuszały go do mrużenia oczu i osłaniania twarzy. Na skraju pustyni czekały czujki, wyłażąc ze swych kryjówek. Konfidenci nie ukrywali zdziwienia, gdy okazało się, że Krakusov jest jedynym, który powrócił z patrolu.
– Gdzie reszta? Kurwa, Krakusov! Gdzie reszta?! – Jeden z konfidentów, śmiały bardzo podopieczny Ghruby, zapytał, nie chowając wściekłości. – Ghruba nas wszystkich zapierdoli, słyszysz? Co tam się stało, Krakusov?! – Konfident wyszedł przed Krakusova i z rozwartymi na boki ramionami wrzeszczał na demona, który kipiał z wściekłości. Zatrzymał się, na stopę przed konfidentem.
– Zejdź mi z drogi, padlino! – wycharczał złowrogo.
– Gówno mi możesz zrobić, Ghruba cię dopadnie! Dopadnie nas wszystkich, boś dał dupy, jak zwykle! – człek wrzeszczał na całe gardło, przekrzykując wicher.
Krakusov, mając dość człowieka, uchwycił go za siermięgę i rzucił nim niedbale – tamten się mocno potłukł o ostre krawędzie skał, leżące gęsto na skraju Rubieży. Wściekły strażnik jął iść dalej, powoli zmierzając ku Komendzie Straży. W myślach ciągle wirowały uwagi i propozycje Izra’ala.
Od tamtej pory, kiedy życie Krakusova wkroczyło na inny tor, minęły milenia, ale nic nie zmieniło się w sercu wojownika. Ciągle pragnął zemsty. Nawet nie rozchodziło się już o dawne idee i moralność godną anioła, ale o jego ukochaną. Została zamordowana, a jej dziecko razem z nią. Obiecał służyć De Lavie, a ten i tak go zdradził. Od tamtej pory nosił w sobie tę odrazę, tę niechęć… tę pokusę o zemstę.
Czas mijał, zniknął zapał i duma. Upodlony przez własną naiwność. Został zesłany do piekła, a może sam tu trafił – z własnej woli? Już dawno zapomniał. Lecz, mimo tylu lat, mimo, że pokusa zemsty już dawno porosła mchem i cierniami beznadziejnej rozpaczy, ciągle pamiętał. Pamiętał dobrze, co ma zrobić. Pojawienie się Nieznajomego, ów Izra’ala, na nowo rozpaliło weń żar, który niegdyś palił w jego sercu żywym ogniem. Niejakie pogodzenie się z losem dotychczasowego życia i nagła fala powracających emocji toczyły ze sobą bój, w którym nic nie było pewne.
Pot kroplami wystąpił na czoło demona, a gdzieniegdzie spływał strużkami. Kurz targany silnymi wiatrami lepił się doń, tworząc na skórze nieprzyjemną skorupę. Szaleńczo pędzące donikąd myśli, błądzące, zderzały się ze sobą, nie przynosząc żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi, czy rozwiązania. Drepcząc niezbyt szybko, nie baczył na otaczające go miejsce. Dążył do celu – Komendy Głównej – instynktownie, jak codziennie przez wiele wieków. Nie zdawał sobie sprawy ze zdziwionych spojrzeń, skrywanych szyderstw wśród motłochu, plączącego się bez celu na ulicach Inferii. Zakurzony, potłuczony, brudny, kroczył przez rynsztoki, gapiąc się gdzieś pod własne stopy, i jak w letargu, bezmyślnie odsuwał ewentualne przeszkody, będące upodlonymi ludźmi.
Ktoś schwycił go za ramię. Krakusov ocknął się i zaskoczony spojrzał na kolegę.
– Co się stało? Gdzie reszta? – kolega ze straży, Chlopek, dopytywał się, patrząc sierżantowi w oczy. Trzymał go za ramiona, potrząsając lekko. Widząc, że Krakusov nie kontaktuje, potrząsnął nim mocniej i podniósł nieco głos: – Sierżancie! Co się stało? Ghruba jest piekielnie wściekły, jak jeszcze się dowie, że coś poszło nie tak, to nas wszystkich do De Lavy pośle!
– Zejdź mi z oczu, kapralu! – Nabrał animuszu razem z głębokim haustem powietrza, odsunął zdecydowanym ruchem Chlopeka, który spojrzał krzywo na swojego zwierzchnika, i ruszył ku wielkim odrzwiom Komendy Głównej.
Otworzył drzwi energicznym ruchem i nie zwracając uwagi na nikogo, poszedł szybkim krokiem do swego biura, przemierzając zatłoczone korytarze Komendy. Usiadłszy na wielkim obrotowym fotelu, obciągniętym skórą – wytartą już i wyświechtaną – złożył ramiona na blacie biurka, splótł palce dłoni i oparł na nie podbródek. Wzrok wbił w jakieś papiery, leżące przed nim. Zadumał się.
Wtem, od wejścia rozległ się trzask. To Ghruba kopniakiem wyrwał z zawiasów drzwi, aż z futryn posypały się drzazgi. Wściekły, jak samo piekło, Kapitan straży stanął przed biurkiem Krakusova, marszcząc twarz w okropnym grymasie. Sierżant jedynie podniósł wzrok. Pozornie spokojny i opanowany, poruszał się leniwie, niczym lodowiec.
– Upadłeś tak nisko, że nawet upadłe duszyczki naszych torturowanych są bardziej pozbierane! Znowu dałeś dupy! I jeszcze się narażasz moim podwładnym!
– Ghruba, to są też moi podwładni. I nie będę tolerował szyderstwa! – powiedział ostro, acz nie unosząc się.
– Cóż za bezczelność! – ryknął, trzasnąwszy dłońmi o blat biurka sierżanta i zniżając się bliżej ku jego twarzy. Wypluł przy tym wiele śliny. Krakusov ostentacyjnie przetarł twarz, by pozbyć się nadmiaru cuchnącej mazi. Ghruba, widząc tą zniewagę, poczerwieniał jeszcze bardziej. – Wiesz, że właśnie kopiesz sobie grób?!
– Doprawdy? A co mi zrobisz? – wyzwał kapitana.
– To! – Ghruba trzasnął sierżanta prosto w nos, ten nie zdążył nawet pomyśleć o uniku.
Cios kapitana był szybki, celny i mocny. Sierżant poleciał do tyłu razem z krzesłem i uderzył potylicą w ścianę za nim. Strzaskał nieduży obrazek, oprawiony w drewnianą ramkę i szklaną szybę. Gdy podnosił się, kapitan już mierzył kopniakiem w bok, trafił w żebra. Sierżant potoczył się po podłodze niedużego biura, zatrzymawszy się na komodzie stęknął głucho. Wstał szybko, ale i tym razem nie zdążył uniknąć mocnego ciosu w twarz. Zachwiawszy się, strącił z komody książki, papiery i prywatne szpargały, które posypały się na podłogę. Kolejne ciosy, niczym grad, padały na brzuch, żebra i twarz. Krakusov niewiele mógł zrobić, żeby się obronić. Był zdecydowanie słabszy, niż jego bezpośredni przełożony. A przy tym, zaślepiała go rozpacz i bezradność. Aczkolwiek, chęć odwetu i niepohamowana żądza zemsty na De Lavie, utwierdziły go w przekonaniu, że powinien pomóc Nieznajomemu. Potrzebował tylko pretekstu, motywacji.
Ostatnie dni były bardzo wyczerpujące. Pogoń za Nieznajomym. Wzmożona aktywność Ghruby i podejrzane ruchy na szachownicy polityki piekielnej. To oznaczało, że De Lava naprawdę się bał. To z kolei oznaczało, że ma dobry powód, żeby się bać. A to z kolei oznaczało, że Izra’al może być wybawieniem…
Ghruba zaprzestał gradobicia i pozwolił Krakusovi odetchnąć. Nikt w komendzie nie śmiał przeszkadzać kapitanowi. Brak drzwi w biurze sierżanta spowodował, że ukradkowe spojrzenia często podglądały sytuację. Każdy w komendzie bał się gniewu Ghruby. Bicie było tylko początkiem, aczkolwiek dawno już nie doświadczono tortur na demonie i to czystej krwi. Większość piekielnej społeczności zna opowieści, legendy lub czasem nawet pełną historię o Krakusovie, dzielnym woju upodlonym przez De Lavę.
Sierżant stanął dumnie przed swym oprawcą, acz jego mocno pobita twarz i cieknące krwią rany tworzyły wizerunek godny pożałowania. Krakusov był bardziej rosły niż Ghruba. Stojąc dumnie na baczność, wzrokiem spoglądał za kapitana, ponad jego głową. Gruba jednak patrzył podkomendnemu prosto w oczy. Nic nie krył, nienawiść wręcz wylewała się z każdego zakamarka duszy, z każdego gestu, z każdego drgnięcia mięśnia mimicznego.
– Śpiewaj – rzekł Ghruba cicho, bo gniew ścisnął mu krtań – śpiewaj Krakusov! – Ten tylko spojrzał na niego. Zdziwiony, zdumiony, z nieukrywaną pogardą.
– Nie będziesz śpiewał?! Jak zwykle, spieprzyłeś sprawę! Dałeś się zaskoczyć, straciło życie trzy czwarte twojego oddziału! Spierdoliłeś! – ostatnie słowo wykrzyknął. Krakusov ciągle milczał, patrzył tylko bezczelnie w oczy kapitana. Czekał.
– Stracę cierpliwość, to tylko na twoją niekorzyść! – Ghruba nie wytrzymał, był potwornie wściekły.
Gdzieś w okolicach prawej pięści kapitana przeskoczyła magiczna, czarna błyskawica, taka miniaturowa. Demony są magiczne, ale nie umieją skupiać magii wokół siebie. Ci, co widzieli to zjawisko… woleli się odwrócić i kontynuować swoje zajęcia z udawanym spokojem. W kolejnym momencie głowa Krakusova odleciała gwałtownie w tył a za nią reszta ciała. Lecący sierżant przebił fragment ściany z futryną jego własnego gabinetu a następnie powalił dwóch urzędników, pracujących w Komendzie, po czym wylądował w gruzach ściany działowej ich biur. Ghruba powziął go za pancerz służbowy i nie zastanawiając się, dał upust złości, ciskając bezradnym strażnikiem na kolejną ścianę – tym razem nośną. Sierżant wylądował ciężko na solidnej, twardej i pionowej powierzchni tak mocno, że tynk i prawdopodobnie część konstrukcji ściany zostały naruszone.
– Zabrać to ścierwo do podziemi! – rozkazał szeregowym, wychodzącym właśnie na rutynowy patrol. W podziemiach znajdują się sale tortur. Bardzo nieprzyjemne miejsce…
W podziemiach znajdowały się także cele więzienne, gdzie został umieszczony poobijany Krakusov… tam czekał na nieuniknione tortury. Przez mocne kraty celi widział ponure narzędzia zadawania bólu. Brudne, pokryte zaschniętą krwią tysięcy grzeszników, którzy odwiedzili to miejsce przed nim. Liche płomienie latarń i pochodni ukazywały rozmiary i pomysłowość sali. Była to ogromna pieczara, u stóp której znajdowały się szeregowo umieszczone cele, a pod sklepieniem zorganizowano stanowiska z odpowiednimi narzędziami. W podłodze, starannie wybudowanej z gładkich kamieni, umiejscowiono kanały odpływowe, by krew nie zachlapała i tak już śmierdzącego miejsca. Ciała denatów wrzucano do specjalnej komory, w której odzyskiwali w męczarniach swoje piekielne życie.
Mijały dni. Tak przynajmniej się Krakusovi wydawało, bo nikt go nie odwiedzał a niezmienne światło dzienne nie docierało do Podziemi. Prócz lichego blasku ognia dobywającego się z nielicznych źródeł, umieszczonych na odległych ścianach, pomieszczenie było pogrążone w mroku. Znał procedury. Najpierw męczono psychicznie, rzucając do ponurej, mrocznej celi, odwlekano egzekucję kilka dni. Siedział głodny w kącie celi, mając za towarzyszy szczury piekielne i własne odchody. Krakusov jednak człekiem słabym nie był, więc podejrzewał, że przyjdzie mu długo czekać.
Mylił się. Ze spirali schodów, prowadzących z Komendy, dało się usłyszeć kroki. Po dłuższej chwili delikatny blask pochodni rozjaśnił mury Podziemi. W kolejnej chwili ukazały się sylwetki postaci. Krakusov musiał przymrużyć oczy, bo mrok odzwyczaił go od światła ognia, wydającego się teraz ostrym i bardzo jasnym.
Postaci podeszły ku celi sierżanta. Gdy ten przyzwyczaił się do blasku ognia, rozpoznał sylwetki. Dwoje strażników, wśród nich Chlopek i jakiś nowy. Przyprowadzili Lorka, tego kundla, a wraz z nim, bez obstawy, przyszedł Il Castrato, co było kompletnym zaskoczeniem. Lork wylądował w celi obok a Castro… stał, jak stał. Strażnicy rzekli, że czekają na niego przy schodach, miał się spieszyć. Krakusov zgłupiał.
– Pewnie mnie znasz, sierżancie – zaczął niepewnie Castro. Widać było na jego twarzy niechęć, odrazę.
– Znam – rzekł zachrypłym głosem Krakusov.
– Nasz wspólny znajomy kazał mi się z tobą skontaktować – Castro, deczko wystraszony, zawiesił głos i utknął wzrok w posadzce.
– Wspólny znajomy? – zapytał spokojnie sierżant.
– Tak, wiesz o kim mówię… błękitna cera, mroczny kaptur i te sprawy… – tłumaczył zażenowany Castro.
– Nic nie rozumiem… – strażnik spojrzał żałośnie na barmana, mówiąc ściszonym, zachrypłym głosem.
– Ach, nienawidzę was, demonów! Ale… Izra’al, nasz wspólny znajomy… zaufałem mu. Powiedział, że mam mu pomóc. Jego poleceniem było, żebym ci coś przekazał – Castro odwrócił głowę, spojrzał na czekających przy schodach strażników, ucięli sobie pogawędkę, spoglądając od czasu, do czasu na barmana.
– Co takiego?
– Niezaprzeczalnym i wręcz świętym prawem piekła jest prawo do sprawiedliwego sądu przed rządcą… – przerwał, widząc, że Krakusov nie rozumie. Barman westchnął ciężko. – Masz prawo stanąć przed samym Shoe De Lavą, sierżancie – stopień strażnika wypowiedział z drwiną, ironią i być może pogardą w głosie.
– Znam to prawo. Ale nie rozumiem, po co mi ta informacja?
– Zażądaj jej przed egzekucją – spojrzał na ledwo widoczne w blasku ogni narzędzia tortur. – Ghruba musi się zgodzić, zawiesi tortury. Jest przekonany, że De Lava da mu wolną rękę, więc nie powinien się opierać. Jesteś demonem czystej krwi, to prawo wręcz obowiązuje. Nasz wspólny znajomy… on będzie miał czas.
– Czas? Na co?
– Ma plan. Nie powiedział mi nic więcej – spojrzał na strażnika, z nutką litości. Castro był jednym z nielicznych, którzy znają prawdę o losie Wojownika. – Wiesz, jaki plan. Oboje się tego możemy domyślić. – Castro już zamierzał się odwrócić i odejść, lecz Krakusov delikatnie uchwycił go za ramię.
– Dlaczego to robisz? Przecież mnie nienawidzisz. – Castro odsunął się, by oddalić się nieco od demona. Spojrzał w jego żółte ślepia, na jego podruzgotaną twarz, potem na strażników przy schodach.
– Miałem na imię Siegfried. Pewnie już nie pamiętasz, ale ja mam świetną pamięć. Kiedyś, jeszcze jak byłeś wspaniałym wojownikiem, prawym i szlachetnym, uratowałeś moją rodzinę od zagłady. Uratowałeś moją żonę i córkę przed najazdem hord De Lavy. Obroniłeś nas osobiście. Moja druga córka na twoją cześć została obdarowana imieniem Gloria. Od tamtej pory jestem ci dozgonnie wdzięczny, mimo tego co się z tobą teraz dzieje. Dawno przestałem być człowiekiem ale przysiągłem sobie, że pomogę ci odzyskać honor i choć cień dawnej chwały. Być może wyniknie z tego coś dobrego.
Krakusov wysłuchał opowieści Castro i nie mógł się nie wzruszyć. Bój, który toczyły w jego sercu dawne i te nowe nadzieje, przejmowały nad nim kontrolę. Przypomniał sobie Elaine, jego piękną, ukochaną boginkę. Dziecko, które nie dożyło pierwszych urodzin. Podłość i zdradę De Lavy. Wyrok Cronosa – wieczne potępienie w piekle. Łamał się.
– Dość już tego dobrego Castro! Nie przeciągaj! – przywoływał Chlopek.
– Już idę! – odkrzyknął zniecierpliwiony Castro. – Pamiętaj o tym, co ci powiedziałem. Nie możesz się dać Ghrubie! Tylko czeka, aż się złamiesz! – wyszeptał Krakusovi na odchodne, po czym odwrócił się i poszedł w kierunku schodów. Krakusov patrzył za nim, jak zmierza ku kapralowi i potem jeszcze przez chwilę, gdy zupełnie zniknął z widoku, a schody okrył mrok. Po chwili milczenia przypomniał sobie, że w celi obok jest Lork. Odwrócił się ku niemu i zapytał:
– Co ty tu robisz? Co tym razem zmalowałeś?
– Nic. Nic nie zrobiłem. Castro zakapował. Nienawidzę go! I tego waszego Nieznajomego! – Lork ugryzł się w język.
– Ty tez go znasz?! – rzekł zdumiony Krakusov.
– A jakże? Próbował mnie zabić! Wszyscy jesteście tacy sami! Tylko się znęcacie nad ludźmi i zabijacie! – Lork nakrył się ramionami, skulił w kłębek i odwrócił od demona. Kwilił przez kilka dłuższych chwil. W końcu umilkł, zasnąwszy.

Mimrod
Mimrod
Opowiadanie · 11 sierpnia 2011
anonim
  • Dominika Ciechanowicz
    " Stracę cierpliwość, to tylko na twoją niekorzyść! – Ghruba nie wytrzymał, był tak wściekły, że narratorowi brakło słów i stopniowania przymiotników." - o ile lubię metafikcyjne wstawki, to tutaj ten zabieg wydaje mi się zupelnie nietrafiony. Nie pasuje, po prostu, do kompozycji, stylu i w ogóle tego typu literatury.

    Ponownie mam wrażenie jakiejś nierówności, momentami. Sprawnie władasz językiem, ale masz tendencje do używania archaizmów, co mnie jakoś tu nie pasuje.

    · Zgłoś · 13 lat
  • Mimrod
    Jestem totalnym amatorem. Zwyczajnie brakuje mi warsztatu. Dlatego też nie jestem w stanie wychwycić tych nierówności. Pierwotnie, podczas rozpoczynania przygody z pisaniem, mocno się inspirowałem Pratchettem - mistrzem absurdu. Oto efekt niezdarnego naśladowania.

    · Zgłoś · 13 lat