Lucille pożerała właśnie kolejne kęsy sałatki śledziowej, gdy z zewnątrz dobiegł spazmatyczny
kobiecy wrzask. „Znowu to samo”, pomyślała, usiłując nabić na widelec kawałek cebuli. Nie
było jej dane zakończyć posiłku, gdyż zaledwie chwilę potem złożono jej bardzo nieoczekiwane
odwiedziny.
– Musisz ocalić krainę przed niebezpieczeństwem. – Usłyszała pełne patosu oświadczenie
młodego porucznika w lekko zbyt obcisłej dolnej części munduru. Tym razem to nie był
fałszywy alarm. Lucille, która nienawidziła swojego imienia równie mocno jak ojca, który je dla
niej wybrał, uniosła jasną brew w wyrazie niejednoznacznie wskazującym na uprzejme
zainteresowanie wiadomością lub też lekkie rozbawienie widokiem. Ostatecznie jednak,
zamiast odpowiedzieć, odwróciła głowę w stronę okna i zrezygnowana odsunęła od siebie talerz
z sałatką. Oparła brodę o puszkę Pepsi i czekała. Sekundy dłużyły się w ciszy, gdy nadejść
miały kolejne, błyskotliwe słowa porucznika. Niemal słyszała konflikt w jego głowie.
Westchnęła. Zauważyła, że małe robaczki zaczęły wspinać się po odrapanym parapecie,
i znudzona do granic wytrzymałości liczyła je za pomocą wykałaczki. Nie przypominały ani
karaluchów, ani też mrówek. Lucy rozpoznała w nich małe dinozaury, te roślinożerne, o długich
szyjach i przekraczających długość całego tułowia ogonach. Diplodoki maszerowały
harmonijnym tempem, a każdy z nich trzymał w pysku ogon kroczącego przed nim
i dobrowolnie swój ogon poddawał delikatnemu uściskowi zębów kroczącego za nim. Wielkie,
czarne oko oddaliło się nagle ze stałej pozycji obserwatora i drewniana kłoda zatrzymała
pochód. Jedną ręką wciąż przytrzymując wykałaczkę, Lucy sięgnęła po niewielką wyściełaną
trawą szklaną kulę. Następnie upuściła wykałaczkę i otworzyła dłoń, na której zaczęły powoli
gromadzić się zielone „robaczki”.
– Niesamowite... – wyrwało się ciemnowłosemu mężczyźnie, który nie mogąc ulec pokusie
ciekawości, stopniowo zbliżał się, by przystanąć zaledwie metr od Lucy i zaglądać jej przez
ramię. Odwróciła głowę i obdarzyła go spojrzeniem po raz drugi, lecz tym razem nie kryła już w
nim politowania. Zbity z tropu żołnierz odskoczył do tyłu i zatrzymał się przy drzwiach,
wyprostowany jak struna. Znów za słowa posłużyć jej musiało westchnienie. Wyjrzała przez
okno i puściła oczko do osóbki wydającej z siebie regularne, „spazmatyczne” okrzyki, a której
już powoli zaczynało brakować zarówno oddechu, jak i cierpliwości. Ta w odpowiedzi dotknęła
czoła w porozumiewawczym geście, po czym machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć „skoro
muszę.” i weszła do starej szopy, znajdującej się przy prawym skrzydle ich okazałego domu.
Lucy podniosła z krzesła czerwoną, metalową walizkę i cisnęła ją w kierunku porucznika.
Dłonie młodego mężczyzny cechowały się znacznie szybszym refleksem, niż jego umysł.
Chwycił ją w locie, po czym skinął głową w geście pożegnania i opuścił pokój bez słowa.
Wzrok dziewczyny padł na poskręcane płaty śledziowe w sosie śmietanowym, na które
jeszcze przed kilkunastoma minutami miała tak wielką ochotę. Przed oczyma stanęły jej
ponownie słowa zapisane na starym, wyświechtanym papierze. To niemożliwe, aby miały
proroczą moc. Wiedziona nagłym przypływem nieznośnej irytacji, złapała za talerz i rzuciła nim
z całych sił przez okno, niczym dyskiem frisbee. Po przebyciu imponującego dystansu stu
metrów talerz został złapany w locie. Tym razem jednak, bez jej wiedzy.
Lucy nienawidziła konceptu przeznaczenia, którego istnienie wpajano jej od dziecka. Każda
konsekwencja jest niczym siła wypadkowa złożona ze splotu wydarzeń o różnych kierunkach
i wektorach, który nazywamy przyczyną. Nie miał znaczenia ich układ, nieoczekiwane zmiany
okoliczności, zawahania przy decyzjach. Suma zawsze pozostawała jednakowa. Niezależnie
od tego, jak usilnie walczyła, by nie poddać się powierzonej jej roli, ojciec zawsze pojawiał się
w momencie klęski, by drwiącym uśmiechem skłonić ją do zaprzestania starań. W żaden
sposób nie mogła uwierzyć, że kres Krainy jest tak nieunikniony. Według ojca, miała ona
zostać odkryta i zniszczona przez zachłanne ludzkie ręce tak, jak już wiele podobnych oaz
tajemniczości zniknęło już z powierzchni ziemi. Czy to jednak możliwe, że wszystkie
posunięcia ojca poprowadziły ją do nieuniknionego, dlatego właśnie, że podświadomie założył już, jak wszystko się zakończy? Przecież to nie przeznaczenie, tylko świadome działanie
motywowane intencjami i pożądanym rezultatem. Pożądanym jedynie dlatego, że uznanym za
jedyny.
– Nigdy! – krzyknęła do lustra, w którym ukazała się jej zdeterminowana twarz. Musi upewnić
się, że przełożony porucznika jest osobą godną zaufania. Nie była głupia. Wiedziała doskonale,
że wojsko nie jest dobrym gruntem pod inwestycję zaufania. Chociaż ta jednostka była
szczególna, nie wiedział o niej nawet ojciec. Jeśli całą operację uda się przeprowadzić w ścisłej
tajemnicy… Chwyciła za niewielką torebkę, otworzyła z trzaskiem drzwi i zbiegła po długich
schodach. Kilka metrów przed drzwiami zatrzymała się gwałtownie, gdy ujrzała stojącą przy
nich młodszą siostrę. Młoda osóbka wyciągnęła do niej dłoń, w której spoczywał kawałek
zwiniętego papieru. Lucy uśmiechnęła się z podziwem dla ogromnego wysiłku, jakim
z pewnością okazało się dla niezdarnej nastolatki zdobycie od ojca tej wiadomości. Była bardzo
ciekawa, jak jej się to udało, ale nie było teraz czasu na opowieści. Porozmawiają o tym
później. Tymczasem, chwyciła tylko cenny kawałek papieru i wybiegła przez drzwi wejściowe,
żegnając siostrę najbardziej optymistycznym wyrazem twarzy, jaki mogła z siebie obecnie
wydobyć. Wiedziała, że poza nią i ojcem, przy życiu pozostał tylko jeden człowiek, który
postawił stopę na zaginionym lądzie. Była pewna, że oryginał manuskryptu znajduje się właśnie
w jego posiadaniu i dopóki tak pozostaje, rękopis jest narażony na kradzież. Zbyt wielu ludzi
próbuje posiąść treść tajemnicy, nawet, jeśli on sam jej nie pamięta. Musiała go ostrzec.
Gdy porucznik Tajnej Straży Cesarskiej zamknął oczy tej nocy, nawedził go niesamowity
sen. Jego stopy zanurzone były po kostki w błyszczącej, białej substancji, która pokrywała
całość podłoża. Mimo to, stawianie kroków nie sprawiało mu żadnej trudności. Co więcej,
wydawało mu się, że kroczy z magiczną płynnością i lekkością, zupełnie, jakby jakaś nieznana
siła prowadziła go w tym samym kierunku, w którym sam chciał podążać. Mnogość barw
i kształtów, która go otaczała, pomimo, że nigdy wcześniej nie ukazała się jego oczom, była
dziwnie znajoma i przyjazna. Spacerował w zwolnionym tempie w takt egzotycznych dźwięków
składających się na melodię zapraszającą go do lekkiego tańca. Słyszał w niej nuty Chopina
i Straussa, Paderewskiego i Bacha, mógłby nawet przysiąc, że z oddali nawołują go słowa
Osieckiej przeplatające się z modlitwą Dylana. Gdy powoli otworzył ciężkie powieki, ogarnęło
go uczucie spokoju i wewnętrznej harmonii. Nie był pewien, czy godzien jest misji, którą będzie
musiał wykonać, nie miał już jednak wątpliwości, że to magiczne miejsce musi być chronione
przed niszczycielską ludzką chciwością.
Lucy z całą delikatnością i uwagą, jakie udało jej się z siebie wydobyć po długiej, męczącej
podróży, uchyliła drzwi wejściowe niewielkiego, nowoczesnego domu na przedmieściach
miasta. Nie różnił się on wyglądem od dziesiątek innych, wybudowanych tu całkiem niedawno,
ale stał na dużej działce na skraju lasu, w znacznej odległości od pozostałych, zupełnie, jakby
jego właściciel nie przykładał wagi do stosunków sąsiedzkich. Wręcz przeciwnie, jakby
zależało mu na tym, aby stanowić część zamieszkującej tam społeczności, ale jednocześnie
pozostawać na uboczu i chronić swoja prywatność. „Nic dziwnego.” przeszło przez myśl Lucy,
gdy omiotła spojrzeniem niewielki, zagracony salon, który zdradzał wyraźny brak dbałości
o porządek. „Gości z pewnością nie zaprosiłabym tutaj”. Korzystając z faktu, że dom wydawał
się pusty, skierowała się na palcach ku drzwiom, które, jak jej się wydawało, musiały prowadzić
na strych. Gdy w końcu się tam znalazła, na podłodze dostrzegła niewielką walizkę, która
leżała otwarta obok porozrzucanych świec i niedopałków papierosów. Znieruchomiała
z zaskoczenia dziwnym widokiem. Wszędzie wokół, znajdowało się mnóstwo roztopionego
wosku zmieszanego z płatami starego przypalonego papieru. Podniosła jeden ze skrawków
i rozpoznała kilka znajomych słów. Westchnęła z ulgą. Jeśli nie on sam, to z pewnością los
zatroszczył się o utrzymanie treści manuskryptu w tajemnicy.
Mel Fisher wpatrywał się w targany huraganowym wiatrem las za oknem masywnego czarnego
Land Cuisera. W dłoniach obracał niewielki talerz o zdobionych niebieskim, kwiatowym wzorem
krawędziach. Z intensywnie zamyślonym, nieobecnym wyrazem twarzy, sięgnął po foliową
torebkę zamykaną zgrzewem i włożył do niej naczynie. Był pewien, że poszukiwania nareszcie
dobiegły końca i cały wysiłek nie poszedł na marne. Jego myśli zmąciły przez moment wyrzuty
sumienia. Nigdy dotąd nie musiał uciekać się do takiego podstępu. Ale gra z pewnością warta
była „świeczki”. Kąciki jego ust uniosły się na moment w uśmiechu wywołanym prywatnym
żartem. Na siedzeniu pasażera znajdowała się otwarta walizka, a w jej środku widoczny był
stary manuskrypt. Miał zaledwie kilka stron, zapisanych ozdobnym odręcznym pismem na
grubym, lanym papierze. Każda karta oprawiona była starannie przezroczystą folią, chroniącą
jej pożółkłą, kruchą powierzchnię przed zniszczeniem. Ręka Mela sięgnęła do kieszeni
granatowej wiatrówki, którą miał na sobie i wydobyła stamtąd niewielki poskładany kawałek
papieru. Wydawał się być równie wiekowy, co rękopis. Gdy go rozłożył, jego oczom ukazał się
ciąg liczb:
50; 6; 83; 45; 13; 45; 59; 22; 27; 91; 39; 57; 22; 27; 44; 61; 54; 91; 32; 6; 45; 7; 91; 57; 32; 7; 91; 39; 6; 66; 57; 91; 102; 22;
39; 27; 22; 57; 54; 6; 50; 59; 32; 13; 102; 22; 57; 13; 83; 7; 91; 78; 32; 3; 32; 91; 57; 32; 7; 78; 91; 59; 3; 6; 102; 22; 57; 83; 91; 102; 22;
To były numery wersów, co do tego nie miał wątpliwości. „Jakkolwiek błyskotliwie udało mu się
ukryć poszczególne wskazówki, to do szyfrowania się wcale nie przyłożył.”, pomyślał Fisher.
Miał nadzieję, że nagranie, które z tak wielkim trudem udało mu się zdobyć, zawiera ostatnią,
kluczową dla odkodowania informacji, wskazówkę: najprawdopodobniej liczbę liter w wersie.
Z wnętrza walizki wydobył przenośny komputer, którydo tej pory ukrywał się pod bezcennym
manuskryptem. Otworzył go, wziął głęboki oddech i odtworzył plik video.
Gdy uchyliły się drzwi szopy, do ciemnego pomieszczenia gwałtownie wdarł się oślepiający
słup światła. Padł prosto na przygarbionego człowieka, o zmęczonej i przeoranej
doświadczeniem twarzy, której uniesiony nagłym ruchem powietrza kurz, nadawał poprzez
zmiękczenie konturów, tajemniczego majestatu. Poświatę przeciął cień sylwetki drobnej
osóbki, zbliżającej się do dostojnego starca. Po kilku głębszych oddechach nabrała odwagi,
by w końcu podnieść wzrok i spojrzeć ojcu w oczy. Ręce wciąż jej jeszcze drżały, gdy uniosła
je przed sobą. Cesarz mruknął z aprobatą, gdy przekazała mu walizkę. Na zmęczonej twarzy
kobiety malowała się duma zmieszana z przestrachem. Nerwowo przestąpiła z nogi na nogę
i zapytała:
– Czy teraz, kiedy podołałam próbie, otrzymam odpowiedź na moje pytanie?
Mężczyzna milczał chwilę, jakby ważąc w ustach słowa, które miał właśnie wygłosić:
– Owszem. Odpowiedzią jest liczba siedemnaście.
Ten porucznik w ciasnych spodniach kojarzy mi się jednoznacznie z Davidem Bowie w filmie "Labirynt". W sumie trochę trauma.
Przecinek "po roślinożerne."
"przyśnił mu się niesamowity sen" - to jest trochę masło maślane, chociaż w pierwszym wyrazie ten trzon, jakim jest "sen", został przekształcony. Może to tylko moje czepialstwo :)
"„Jakkolwiek błyskotliwie udało mu się ukryć poszczególne wskazówki, to do szyfrowania się wcale nie przyłożył.” pomyślał Fisher. - przecinek po zamykającym cudzysłowie.
*się zdobyć.
Jestem pod ogromnym wrażeniem, wykorzystałaś chyba potencjał nadanych ram w stu procentach - o coś takiego mi chodziło, tekst napisany z inwencją, polotem i dbałością o jakość. Jest to nie tylko świetny tekst konkursowy, ale ogólnie jeden z najlepszych utworów, jakie miałem okazję czytać w prozie ostatnimi czasy.
To opowiadanie z całą pewnością intryguje, przedstawia bowiem kilka wątków i sytuacji, które łącza się w postaci walizki, manuskryptu i ciągu liczb. Fascynujące, tajemnicze, pomysłowe.
Wielkie brawa!
Poprawki wprowadzam.
A ciąg liczb jest do rozszyfrowania :D Jeśliby się komuś nudziło ;)
Magiczna liczba siedemnascie, to jak już wiadomo, numer pożądanej literki w wersie manuskryptu (liczymy od lewej tak, jak piszemy). A rządek to liczby mówiące kolejno, z których wersów mamy wyłuskać te właśnie literki.
Na ten przykład pierwsza liczba to 50, czyli wers piećdziesiąty (od góry) - litera siedemnasta.
czyli ... P
Mam nadzieję, że mimo moich usilnych enterów, kochany edytor nie namieszał mi w wersach :)
Już drukuję i będę liczył :)
Jak dla mnie tekst miałki, nudny i źle napisany.
Daję słowo, ostatni raz byłem tak podekscytowany podczas oglądania The Goonies po raz pierwszy:
Pan Wywrotek do Thule zawiedzie każdego, kto dla przygody nie szczędzi serca godnego! :)
:)))