Otóż – mówił, a oczy jego błądziły po twarzach zebranych – rzecz działa się w czasach odległych. Dla was, mogę powiedzieć, iż są to czasy legendarne. Jednak bohaterowie na równi mogliby żyć i dziś. Uważajcie zatem. Opowieść moja snuta będzie o uniwersytecie, nie myślcie, że będzie to uczelnia taka jak dzisiejsze, to znaczy taka jaka utarła się w waszej , a jakże krótkiej, pamięci. Nie, jak już wspomniałem czasy były zamierzchłe, zatem i nauczanie było inne. Istotą jego, jak i zadaniem, nauczającego było kształtowanie. Profesorowie byli jak rzemieślnicy. Brali oni w swe ręce bezkształtną bryłę rudy, okiem znawcy oglądali i kierując się wrodzoną intuicją zaczynali szlifowanie. Wraz z usuwaniem brudnej ziemi z drogocennego minerału młodzi adepci sztuk wszelakich stawali się coraz szlachetniejsi i dojrzalsi. Aż w końcu, gdy opiekunowie zauważali prawdziwą urodę brylantu, opuszczali ucznia. Zostawiali go poza uczelnianymi murami, niemalże wypychając na zimny i nieprzyjazny świat. Młodzi ludzie trzymając dyplom ukończenia szkoły w ręku patrzyli śmiało przed siebie, ponieważ wiedzieli, że są dobrze wyposażeni. Ich orężem był bystry umysł, a tarczą kreatywność. Mogli stawać w szranki ze światem... - bajarz zapatrzył się w głucho trzaskające drwa, gdy po chwili podniósł wzrok, widocznie stracił wątek, bowiem zaczął opisywać uniwersytety:
Uczelnie były rozrzucone po całym kontynencie, jak borowiki na polanie, i tak jak one niektóre były bardziej dorodne od drugich. Jednak każda dzielnie stawała do boju w sztuce kształtowania. Jedna z nich zasługuje na szczególną uwagę, ponieważ nauczanie wyniosła ponad inne wszystko, głosząc, że jest to sprawa wagi najwyższej i inne mądre rzeczy też głosząc. O tym uniwersytecie opowiadanie moje będzie traktować. Słuchajcie zatem uważnie.
Pozwólcie, że słowo jeszcze rzeknę o uczniach. Tych ściągano z całego kontynentu i pobliskich wysp. Zajmowali się tym specjalnie do tego wyznaczeni ludzie, mianowani na to stanowisko przez samego rektora. Szukacze, tak na nich wołano. Podróżowali oni od wioski do wioski, jadąc niestrudzenie na osłach, nie mając ze sobą ni to jedzenia ni to rzeczy niezbędnych w podróży. Byli jak samotni traperzy, gnani nieznaną siłą przed siebie, przez równiny i bagna, przez lasy i stepy. Nie zwracali oni uwagi na majętność czy posadę, nie omijali ani skromnej zagrody ani wielkich pałaców. Kto im otworzył, spoglądali mu w oczy i już bezsprzecznie wiedzieli. Tak, oni w i e d z i e l i – powtórzył się, wymownie przeciągając głoski. Jeśli przez grubą warstwę brudu i kurzu dostrzegali oni urodę brylantu, zatrzymywali się na wieczerzę, jeśli natomiast brud przysłaniał jedynie gburowaty nos i wykrzywione usta, odchodzili i więcej nie wracali! – ostatnie słowa trubadur niemalże wykrzyknął, kierując swoje białe puste oczy na każdego z osobna i nachylając się do ogniska, tak że czerwona poświata zdawała się odbijać w jego bezdennych źrenicach.
Nazywał się Narcyz, roznosił napitek podczas biesiad na dworze pewnego króla. Jakim sposobem w wielkim zamku go odszukali? Jest to dłuższa historia, zbyt barwna aby ją streszczać, a dzisiejsza noc nie jest wieczna! Powiem tylko, że bezcenny był widok, gdy zamiast królewicza, wybrane zostaje zwykłe pacholę.
Areną walki chłopca była sala wykładowa. Czuł się tam swobodnie, jak w domu. Gdy na wielkiej metalowej tablicy pojawiało się trudne zadanie, zostawał sam, tylko on się go podejmował. Stawał wtedy przed wrogiem, dzierżąc w ręku białą kredę. Był jak gladiator z krótkim gladiusem, skierowanym ukośnie do dołu. Obchodził tak przeciwnika, przyglądając mu się, robiąc szybki rekonesans. Dwoma krokami skracał dystans między sobą a tablicą, podnosił swoją broń i zaczynał. Zwinnie przechodził od definicji do wzoru, następnie w kilku krokach wyprowadzając z niego rzecz dla sprawy najistotniejszą. Tak jak dla laika w szermierce długie i skomplikowane sekwencje ciosów są niezrozumiałe, tak samo dla zwykłych ludzi jego wywody na tablicy, choć czytelnie zapisane, wydawały się być czarną magią. Gdy jednak dochodził do końca zadania, wszystko się wyjaśniało, a profesor kwitował krótkim i treściwym: „No tak, pomysłowo, dziękuje!”.
Otóż Narcyz, jak to też często bywa i z wojownikami, gdy przychodziło mu zamaszyście kreślić coś na tablicy, nie miał oporów, jednak gdy przychodziło porozmawiać, choćby o nauce – nikt, nawet siłą nie umiał wyciągnąć z niego choćby jednego składnego zdania. Niemniej, w pewnym momencie coś się zaczęło zmieniać. Tak jak wiosna oznajmia swe przybycie małymi kwiatkami przebijającymi śnieg, albo jak dla stałej w niezmienności góry lodowej nawet małe pęknięcie jest wielkim krokiem do zagłady, tak właśnie w zachowaniu chłopca coś pękło, dając przyczynę dalszym wydarzeniom. Początek wszystkiego należy pod koniec pierwszego roku nauki. Był to czas, gdy myśli uczniów przeczyły prawom fizyki i odlatywały wysoko w chmury. Jakby na złość nauczycielom ta skłonność objawiała się szczególnie podczas zajęć. Niemniej, nastrój udzielał się nawet profesorom i na wykładach zajmowali się raczej rzeczami błahymi, aczkolwiek dla uczniów niezmiernie ciekawymi. Atmosfera w szkole z dnia na dzień była coraz bardziej sielankowa. Błogie wyczekiwanie wakacji, bo właśnie tym były te ostatnie dni w szkole, miało przerwać ostatnie wydarzenie tego roku szkolnego – dzień ukazania się wyników egzaminów końcowych. Wszyscy wyczekiwali go już od dawna i jego temat wracał raz po raz jak wrzód, który nie daje o sobie zapomnieć. Nie oznacza to oczywiście, że wszyscy się go obawiali, była grupa młodych żaków, dostatecznie pewnych dobrego zdania egzaminów, którzy traktowali ten dzień jako czystą formalność. Jednak innym, a tych była zdecydowana większość, serce przyśpieszało, gdy rozmawiali o wynikach. Narcyz zdecydowanie należał do mniejszości, bowiem czuł, że lepiej napisać nie mógł. Wiedział, że poszło mu bardzo dobrze. Jednak dzień ów zastał go z otwartymi oczami – nie był w stanie zasnąć. Co ciekawe, zawsze się tak działo przed ważnym dla niego wydarzeniem.
W wielkiej auli powoli gromadził się turkusowo-pomarańczowy tłum. Wokoło królowały właśnie te barwy – każdy był przybrany w odświętny strój w kolorach herbu szkolnego. Sam herb wisiał wysoko na przeciwległej ścianie od wejścia. Wyobrażał splątane w śmiertelnym uścisku dwa zwierzęta – legendarnego gryfa i błękitnookiego kota. Wszyscy zajęli już miejsca, na środek wyszedł profesor i swym donośnym głosem zahuczał:
„Panie i Panowie! Zbliża się upragniony czas odpoczynku! - zaczął entuzjastycznie – Niestety jestem zobowiązany do jeszcze jednej rzeczy. Jednych zasmucę, innym dam powód do świętowania, jednak każdemu wręczę ten oto dokument!” - pomachał grubym plikiem lekko pożółkłych kartek.
„Marry Higgins!” - gruba dziewczyna z rudym kucykiem wstała i podeszła odebrać dyplom. Kiedy wracała na swoje miejsce witał ją tłum ciekawskich. Musiała zdać dobrze, ponieważ po chwili dały się słyszeć pomruki zachwytu, albo i zazdrości.
„Seweryn Kowalsky!”
„Monica Jewicher!”
„Karolina Niedojada!”
Kolejne osoby otrzymywał z rąk, jak się okazuje, dyrektora uczelni swoje dyplomy. Każda wracała na miejsce z nieukrywaną radością, widocznie nikt jeszcze nie dostał wyroku skazującego na egzaminy poprawkowe.
„Narcyz Nibynic!” - serce wywołanego podskoczyło wysoko, krew popłynęła szybciej.
Odebrał kartkę z wynikami i zaczął ją czytać już, gdy szedł na swoje miejsce. Zgodnie z oczekiwaniami, wyniki były bardzo dobre, wręcz doskonałe. Oderwał wzrok od pergaminu i w zamyśleniu podniósł głowę. Uroczystość trwała dalej. Właśnie nieznana chłopcu dziewczyna o kruczo czarnych włosach i wschodniej urodzie otrzymywała dyplom. Gdy wracała, uwagę młodego żaka przykuł wyraz jej twarzy, tak różny od wszystkich innych, posępny i smutny. Wyglądała jak pokonany żołnierz, który został zmuszony do ukorzenia się przed swoim nowym władcą. Usiadła i wbiła wzrok w kartkę, którą dostała. „Patrzy w nią tylko dlatego, aby nie musieć spojrzeć nikomu w oczy” - przemknęło przez myśl Narcyzowi. Kolejne osoby podchodziły po wyniki i z uśmiechem lub bez niego zajmowały z powrotem miejsca. Jednak nasz bohater nie zwracał na to uwagi, cały czas obserwował tamtą dziewczynę – będącą jakby odizolowaną wysepką biernego smutku pośrodku oceanu radości i ciekawości. W tym momencie odezwało się w nim coś, czego nigdy przedtem nie doświadczył. Pomimo nienagannych wyników, czuł złość. Chciał krzyczeć, że tak nie może być, aby pozwalać na taką krzywdę. Jego sercem szarpał bunt na ułomność tego świata. W tedy jeszcze nie umiał zrozumieć tego uczucia, jednak człek dojrzały nazwałby je: współczucie.
W końcu profesor wręczył ostatni dokument, powiedział kilka słów na zakończenie i zaprosił wszystkich na obiad, bowiem nadchodziła już stosowna pora. Tymczasem Narcyz postanowił co zrobi. Wszyscy wstali i kierowali się do wyjścia, on poszedł jednak w stronę wciąż siedzącej zmartwionej dziewczyny. Widział jak w jej oczach, ślepo zapatrzonych w świstek papieru, pojawiła się łza. Nie miał pojęcia co powiedzieć, jak się zachować, mimo tego musiał coś z tym zrobić. Nie mógł ją tak zostawić. Nagle dziewczyna wstała i zagłębiła swoją zaczerwienioną od łez twarz w objęciach jakiegoś chłopaka, przygarniającego ją jak ojciec. Narcyz zatrzymał się w pół kroku. Kompletnie zmieszany, głupio patrzył na tych dwoje. Dziewczyna zauważyła go, jednak nie powiedziała nic ani nic nie zrobiła. Zamknęła tylko mocno oczy, wyciskając kolejną łzę.
Nasz młody żak zawstydzony odwrócił wzrok i z rosnącą gulą goryczy w gardle dołączył do tłumu tłoczącego się przy drzwiach. Po jego policzku popłynęła łza. Narcyz nie obcierał jaj, pozwolił, aby znalazła swą drogę.
Trubadur przerwał swoją opowieść i obserwując nas spokojnie sięgnął do kieszeni po papierosa. Dopiero, gdy zapalił i porządnie się zaciągnął, rozpoczął ponownie:
Pół miesiąca od tamtego wydarzenia rozpoczęły się przygotowania do uroczystego balu. Pracy było niesłychanie dużo. Rozsyłano zaproszenia, przygotowywano potrawy, dekorowano salę, którą przeznaczono na to wydarzenie. W końcu nadszedł jednak dzień, kiedy pozostało tylko nakryć obrusami stoły i rozpocząć świętowanie.
Na środku sali, ubrany w czerwony kubrak ze srebrnymi ćwiekami i rękawami zwisającymi do samej podłogi, stanął jeden z profesorów. „Panie i Panowie – rozległ się dźwięczny głos profesora – dzisiejszą zabawę i ucztę uświetnią swoją obecnością goście honorowi z Francji, a są nimi: monsieur Challezieur i madame Beninquote. Na środku sali stanęły dwie osoby i skłoniły się lekko. Challezieur był typowym francuskim elegantem – wysoki, smukły, wyglądający jak wieżowiec odziany w garnitur, mający oczy wyżej niż czubek głowy. Obok niego stanęła madame – niska, dobrze wyglądająca, z wolami pod szyją.
Los dał, że Narcyz znalazł się w owym gronie szczęśliwców, wyznaczono mu miejsce na samym środku długiego stołu. Siedział zapadnięty głęboko w swoim krześle, jakby chcąc się ukryć. Patrzył jak francuski elegant i madame siadają naprzeciw niego. Czuł jak robi mu się gorąco. Tak szacowne towarzystwo, jak to sam sobie określił, przytłaczało go. Sprawiało, że czuł się osaczony. Jak zwierz, niewinna ofiara, zapędzona na skraj przepaści. Nigdy nie lubił towarzystwa i nigdy nie garnął się na bankiety, bale czy uczty. Unikał tego, jak ognia. Dzisiaj musiał zrobić wyjątek – rektorowi się nie odmawia. Przyszedł z przymusu, z nadzieją, że wysiedzi te kilka godzin i będzie wolny. Jednak nadzieja zawiodła. Miał przed sobą dwie najbardziej znane osobistości z francuskich sfer naukowych. Zajadały w tej chwili indyka, bodajże nadziewanego pieczarkami i obsypanego pieczonymi ziemniaczkami. Kawałek za kawałkiem znikał w ustach gości, wolno z namaszczeniem widelce wędrowały w górę i w dół. Oderwał wzrok od tego widoku, w swojej banalności napawającego go chorobliwym strachem. Krople potu przetoczyły się przez jego skroń. Rozejrzał się – wszyscy, pośród cichego pomruku rozmów, próbowali specjałów kuchni. Kaczki ze śliwkami, homary pieczone w całości, sałatki z wiejskich gospodarstw. Narastający pomruk na sali zdawał się go przytłaczać coraz bardziej z minuty na minutę. Podświadomie mówił sobie, że to o nim wszyscy rozmawiają, że knują coś. Przeciwko niemu. Każdy wybuch stłumionego śmiechu przykuwał jego uwagę i wyciskał kolejną kroplę potu. Każda głośniejsza rozmowa wymuszała, aby zwrócił swój wzrok w tamtą stronę. Cierpiał, każdą chwilę, jak kiedyś, gdy był mały. Coś, mała rzecz, która kiedyś jednak ukłuła dotkliwie, pozostawiając ślad. Bliznę, którą później podlewano kwasem. Od tamtej pory na każdym spotkaniu, w towarzystwie, czuł się jak napiętnowany. Przez tą jedną rzecz. Od tamtej chwili każdorazowo szukał schronienia. Dziś go jednak nie znalazł. Jak dziecko, które nie znajduje ręki matki, zaczął płakać. W duszy, co znaczy tyle, że cierpiał stokroć bardziej. Stara blizna znowu odżyła, zaczęła krwawić i pulsować bólem.
„A pan jak myśli, czy model materii przedstawiony przez McMaila nie jest czasem kolejną nieudolną próbą pozyskania funduszy na badania?” - Narcyz widział jak usta madame Beninquote wypowiadają ostatnie słowa. Pytanie trafiło w próżnię, zostało pochłonięte przez wszechobecny motłoch dźwięków. Rozejrzał się w nadziei, że nie było skierowane do niego. Madame jednak patrzyła na niego wyczekująco. Zimny pot wytoczył się na czoło chłopaka. Wiedział co sądzi o McMailu, pomimo tego nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. Zebrał jednak całą odwagę i spróbował wypowiedzieć cokolwiek, byleby dać jakąś odpowiedź.
„Pan McMaail by-był n-n-naukowcem...” - wybełkotał więc zachrypniętym głosem, dławiąc się własną śliną. Gruba dama spojrzała na niego, podnosząc brwi w geście pełnym rozczarowania, oczekując wypowiedzi bardziej złożonej. Jakby z oddali rozległ się miły głos:
„Bardzo celna uwaga, ten McMail kiedyś może miał coś wspólnego z nauką. Dziś poszukuje jedynie pieniędzy na badania, które później w niewiadomy sposób giną. Nie można go nazwać naukowcem” - dźwięk jaki niosły ze sobą te słowa wydał się dla niego balsamem, jakby ambrozją, która daje młodość i siłę. Podniósł się w krześle, powiódł wzrokiem po osobach przy stole i znalazł źródło tego kojącego głosu. Miała długie szatynowe włosy, opierające się na ramionach. Lekkie podmuchy wiatru, zapewne zamkowego przeciągu, sprawiały, że falowały jakby w rytm jakiejś nieziemskiej melodii, której nikt nie usłyszy. Miała na sobie suknię, srebrzystą, jak ranna rosa, którą czarodziej uwięził w aksamicie. Uśmiechała się do niego, a on uśmiechem się odwzajemnił.
„T-t-tak, o to mi właśnie chodziło” - powiedział jeszcze roztrzęsionym głosem.
„Osobiście uważam, że McMail to zdemoralizowany i aspołeczny teoretyk, pseudonaukowiec, jego badania kończą się na wysyłaniu niezliczonych wniosków o dofinansowania. Takie jest moje zdanie.” - rzekła madame tonem trochę przesadnie stanowczym. Narcyz cały czas uśmiechając się do tajemniczej panny naprzeciwko, powiedział nieśmiało:
„A gdyby te wszystkie, zmarnowane przez McMaila środki, zasiliły pani, madame, naukę, pani badania?”
„Sugeruje pan, że mam żebrać jak ten wyrzutek?” - dama była coraz bardziej rozgoryczona.
Narcyz szybko zareagował:
„Żebrać, pani, to niewłaściwe słowo. A gdyby się udało, to któż zdoła sobie wyobrazić ileż zyskałaby wtedy nauka? Pani, madame, poszukiwanie prawdy, nabrałoby nowego znaczenia. Ileż szerszego znaczenia!”
Challezieur, siedzący obok i słuchający z zainteresowaniem, nachylił się do swojej towarzyszki, i szepnął:
„Chłopak dobrze myśli, jeśli pani pozwoli, załatwię wszystkie formalności. To będzie dla mnie przyjemność.”
Beninquote, nie zwracając już uwagi na Narcyza, odwróciła się do Francuza i mówiła chwilę przyciszonym głosem, co jakiś czas twierdząco kiwając głową.
W tym samym czasie profesor w kubraczku ze srebrnymi ćwiekami zapowiedział muzyków i zabawę dopóki nogi nie odmówią posłuszeństwa. Panowie prosili panie.
Narcyz uśmiechnął się do nieznajomej szatynki, jednak nie poprosił jej do tańca, potrafił zdobyć się tylko na uśmiech. Stoły opustoszały, nawet madame, prowadzona za rękę przez Challezieur'a, odeszła na parkiet i zaczęła wesoło podrygiwać w rytm muzyki. Na swoich miejscach siedzieli już tylko nasz nieśmiały chłopiec i dziwna nieznajoma. Młody żak sięgnął jeszcze drżącą ręką po kawałek monstrualnego dzika, czuł się już daleko pewniej niż na początku balu. Bynajmniej nie było to spowodowane nagłym wyludnieniem się tej części sali. Wprost przeciwnie, pierwszy raz w życiu odczuł, że to przed czym cały czas szukał schronienia, teraz wydaje się być miłe i przyjemne. Tak jak to ognisko – bajarz wskazał na skaczące płomienie, obracając dłonie i zacierając nimi – gdy słońce jest w zenicie, ciepło ogniska nie jest przyjemne. Natomiast, gdy jaskrawa kula zajdzie za horyzont, wszyscy się przybliżają, szukając i światła i ucieczki przed zimnem. Dla Narcyza także coś zaszło, jednak nie umiał tego jeszcze określić. Teraz przyjdzie mu czuwać, aby tego co zyskał znów nie stracił. Czuwa się najlepiej przy ognisku – dla chłopca ogniskiem będzie ten wieczór, który na zawsze zachowa w pamięci, jako dający siłę i odwagę.
Profesorowie już wiedzieli, że trud rzemieślniczy okazał się opłacalnym. Wiedzieli, że dokonali ostatniej rzeczy, jaką trzeba było dokonać. Wiedzieli, że jak kiedyś przyszedł tutaj jako nieoszlifowany kamień, to dopiero teraz ich oczy zakuła prawdziwa uroda brylantu. Wiedzieli, że ten kamień oszlifowany z brudu, nie byłby tak pięknym, gdyby nie było go z czego szlifować. Otóż uczelnia o której była moja opowieść słynęła z tego, że na piedestał wyniosła proces kształtowania.
Stary trubadur wstał od ogniska, skłonił się na prawo i lewo, pociągnął łyk z flaszki i na odchodne powiedział: „To już koniec. Dziękuje wam, że mnie wysłuchaliście. Zapamiętajcie Narcyza, jak już powiedziałem, moi bohaterowie na równi mogliby żyć i dziś, a kiedy ja opowiadam, żyją naprawdę! Zastanówcie się jeszcze przez chwilę, czemu szukacze przekraczając próg dworzyszcza i chwilę potem mając przed sobą syna króla i Narcyza, wybrali tego niepozornego chłopca. Dopowiem, że syn króla w niczym nie ustępował naszemu chłopcu. Czy wybrali go pomimo jego chorobliwego lęku przed towarzystwem, czy może przez owy lęk? Powiem tyle: nie wybraliby go, gdyby był o niego uboższy”
Czegoś mi tu brakuje,szczerze mówiąc. Napisane niby w miarę poprawnie, pomysł jest, ale po przeczytaniu niewiele we mnie zostaje.
Przeredagować się przyda i usunąć niedociągnięcia, które wskazał Radek. A poza tym to jest jednak Twój tekst, więc od Ciebie zależy, co z nim zrobisz. My tylko dzielimy się własnymi spostrzeżeniami z nadzieją, że mogą jakoś okazać się pomocne.
Czytam tu dość sporą ilość tekstów i na ich tle Twoje opowiadanie, niestety, niczym się nie wyróżnia. Jeśli poważnie myślisz o pisaniu, to musisz dać z siebie wszystko. Inaczej będziesz tylko ślizgał się po powierzchni, nie dotykając tego, co istotne.
Powodzenia
Ziombel, powiem Ci, jak zrób: popraw te błędy i wprowadź jakąś akcję między opis szkolenia a ten bal, jakąś sytuacje, która w pewien sposób podkreśli pewne cechy Narcyza, albo to, czego mu w życiu brak, wtedy spotkanie tej dziewczyny na balu będzie naturalną konsekwencją.
Wielkie pozdro i nie zwieszaj się :)
Żeby ogarnąć trochę brudne realia polecam poczytać Hłaskę, będziesz wiedzial, o co chodzi :)