Poetą, nazwijmy Go - tylko umownie - M.Cz., bo chodzi raczej o pewien, nie tak znów powszechnie dziś spotykany, sposób postrzegania świata, niż o konkretnego człowieka, spotykam się dość często. Zawsze na zasadach w pełni dobrowolnej oniryczności. To znaczy, tak naprawdę, nie wiem jak jest z Jego strony.
Ja w każdym razie mogę, absolutnie spokojna o szczerość, zdeklarować, zarówno dobrowolność , jak i oniryczność.
Widujemy się przeważnie w domu. Dla większego poczucia duchowego bezpieczeństwa, każde z nas we własnym. A dla zaspokojenia, odwiecznie towarzyszącego nam obojgu, arcynarcyzmu, stajemy dodatkowo przed lustrem. Też, co oczywiste, każde przed swoim.
On popija mocną kawę z maleńkiej filiżaneczki firmy Rosenthal, a ołówek i notes opiera o, prawie tak samo niewielki, okrągły orzechowy stolik. Ja, chłepcę mocną czarną herbatę, bo kawa mi szkodzi. Na ogół, i co trzeba tu mocno podkreślić, wyłącznie z wrodzonej próżności, staram się, aby naczynie na mój napój było równie eleganckie, jak to, z którego On sączy kawę. Jeśli więc się uda, anektuję w tym celu naszą domową miśnieńską, wykonaną z naprawdę cieniutkiej porcelany, fioletową filiżankę do herbaty w kształcie kwiatowego dzwoneczka. Bywa jednak, niestety, i tak, że muszę pić z czego popadnie.
W trakcie tych uczt nie korzystamy z Poetą M.Cz. z komputerów i telefonów. Okazało się bowiem, że do pełnej komunikacji, i to w czasie rzeczywistym, właśnie siła telepatii, oraz - wzmiankowanej już wcześniej, i to dwukrotnie, jeżeli nie liczyć tytułu, oniryczności.
Dopiero efekt, to jest niemal całkowitą zbieżność myśli i metafor, podziwiamy późnym popołudniem lub wieczorem. Każde zasiadając przy innym, całkowicie intymnym laptopie.