Kiedy przechodziła obok niego, wszechświat zdawał się wariować. Tracił oddech, łamało go w gardle i rodził się w nim strach przed wypowiedzeniem kilku prostych słów. Dziwne przeżycie miało powtarzalność równą dwóm razom w ciągu dnia. Zawsze przemieszczała się tą samą trasą, on wiecznie udawał, iż robi coś pożytecznego. Pisał wzory na kartce, aby dokładnie opisać ruch jej włosów, robił schematy zachowań ust i opisywał oczy. Za każdym razem tak samo. Poczucie szarej codzienności jest równie niszczące dla psychiki co najgorsze smutki. Wiedział o tym. Tu jednak istniała prawdziwa kumulacja i nie mógł wyzwolić się z jednej troski. Musiał za każdym razem przemieszczać kamień na górę i potem płakać, kiedy mu się znowu wytrącał z rąk. Wiecznie te same podłe barwy życia.
Można powiedzieć, iż wzrok posiadał bardzo niedorozwinięty ze względu na braki w dostrzeganiu kolorów. Tych abstrakcyjnych, tych subiektywnych – kolorów życia. Poczucie wiecznego bezsensu i nieszczęśliwej miłości potęgowało w nim Wertera. Za każdym razem kiedy ona przechodziła trzymał pistolet w spodniach, aby się zabić – tak widowiskowo. Może by wtedy zrozumiała, iż jego łakomy wzrok skierowany w jej stronę nie jest przypadkiem. Nigdy jednak tego nie zrobił – brakowało mu odwagi. Wszystko jest piękne tylko na papierze, praktyka buduje nieprzejezdne łańcuchy górskie. Zapisał sobie „jutro popełnię samobójstwo”. Kartkę trzymał w kieszeni wymiętolonej koszuli. Wyjmował ją przed snem i czytał na głos wspomnianą treść. Zawsze zobowiązywał się do tego, aby następnego dnia konsekwentnie dotrzymać postanowienia. Brakowało mu jednak pomysłu na ominięcie przeszkody własnego umysłu.
Poranną kawę chłodził potokiem własnych łez. Czarna maź cierpliwie przyjmowała mililitry słonej cieczy. Drżącymi rękami – oglądając się, aby nie została rozlana, przybliżał ją do swoich ust. Nie, nie będzie dobrze. Ciąg porażek jest prawdopodobny w nieskończonym wszechświecie. Był początkiem smutnego zbiegu wydarzeń, którego nie potrafił skończyć. Odwaga, a raczej jej brak – wspominany już wcześniej dokuczał mu najbardziej. Cywilizację zbudowano na archetypach heroicznych bohaterów, a on był jej częścią. Wikingowie, Grecy czy też Rzymianie przyjmowali te określone przez mity wzorce zachowań. Każdy miał świadomość, że „niepodobna trzymać się dokładnie tych dróg ani dorównać w doskonałości tym, których naśladujesz”(Machiavelli). Pomimo tego próbowali odnosić tym sposobem sukcesy z różnymi skutkami. On nie miał żadnego idola, nikt go nie inspirował, a przechodzący dwa razy na dzień obiekt westchnień był w istocie równie nieznanym bytem co cząstka ciemnej materii. Odczuwał wpływ jej grawitacji na sobie, wyznaczył nawet kształt, ale eksperymenty były niemożliwe na odległość. Wysyłał tylko westchnienia skierowane w jej stronę. Typowe neutrina. Przechodziły jak przez masło, praktycznie w ogóle nie reagowały z materią. I dobrze, przynajmniej nie zobaczyła jego spalonego ze wstydu wyrazu twarzy. Wtedy to już na pewno stałby się Werterem.
Ogólnie napisane sprawnie, widzę u Ciebie pewien progres w narracji.
Ja z fazy westchnień i zachwytów już wyrosłem, teraz rządzi mną uroczy mizoginizm i przekonanie, że bez pewnej buty i tupetu nie da się tych gór przekroczyć. Głowa do góry, tajemnica to wmówić sobie, że potrafisz wszystko.
I jeszcze to "przybliżał ją do swoich ust" - pozbądź się "swoich". "Poranną kawę chłodził potokiem własnych łez." - tu "własnych" zbędne. Bo wiadomo, że cudzych łez raczej tam nie nalewał.
Dobrze jest, poza tym.
Dobrze jest, poza tym. Piszesz o