Pedałowałem najmocniej jak potrafiłem. Wiatr hulał mi we włosach, jakby moja głowa nagle stała się stolicą prężnie rozwijającego się państwa. Obywatele mojej czupryny wyginali się we wszystkie strony, byle by nie dać się porwać przez powiew czasu. Nade mną korony drzew śmigały, powodowane moim pędem. Dróżka okolona z obu stron sosnami ciągnęła się prosto jak okiem sięgnąć, w oddali ukoronowana wąskim przesmykiem między iglakami. Powietrze przepełnione było zapachem żywicy i próchna. Słońce mogłoby nieźle przypalić skórę, gdyby jego promienie nie były załamywane przez wiatr. Jednak dla mnie znaczyło to tyle co nic. Liczyło się tylko niepojmowalne uczucie swobody i braku ograniczeń, które szybowało cały czas przede mną. Nie dało się dogonić – gdy ja przyśpieszałem, ono też. Mimo to kochałem taki stan rzeczy. Kochałem ścigać się z własnymi uczuciami. Muszą być własne, inaczej nie wiedziałbym co od nich oczekiwać. Ale wiem i współistnieję z moją dobrze naoliwioną maszyną w tym szaleńczym rajdzie. Jestem wiatrem i tańczę z listowiem, jestem dróżką i ocieram się o krajobrazy. Zamykam oczy i jestem ponad wszystkim, zaraz – jakaś postać mignęła mi przed oczami. Odruchowo odwracam głowę, czuję jak powietrze wdziera się do uszu.
Miała czarne włosy, spięte w koński ogon. Jej wyraz twarzy miał coś z indyjskich piosenek. Jakby chłonęła ciszę wokół i wygrywała tymi oczyma wschodnie melodie specjalnie dla mnie. Umie oczarować, umie prawie równie dobrze jak Madzia. Ona to była boska. Ach, gdy ruszała bioderkami, cały korytarz patrzył. Tyle, że ta nie rusza. Jedyne oczy robią takie zamieszanie, niby to powolne, a jednak bez problemu odprowadzające mój rower. Jest inna, zupełnie inna. Gdyby się tylko poruszyła. Znów odwróciłem głowę, bojąc się stracić panowanie nad kierownicą.
Bardzo lubiła chodzić po lesie. Drzewa ją uspokajały, cisza konsekwentnie przerywana szelestami mieszkańców lasu nastrajała i pozwalała zebrać myśli. W zamian każde drzewo miało imię, a cisza miała w niej protektorkę. Przechadzała się blisko ścieżki rowerowej, robiła duże kroki i ostrożnie stawiała stopę. Nie chciała naruszyć malutkich jeszcze pieczarek, ale doskonale wiedziała gdzie jest cienka nitka grzybni. Nie nastręczało to problemu. Nagle doszedł ją świst i odgłos pracy łańcucha. Machinalnie podniosła głowę, ledwo zdążając uchwycić rąbek twarzy rowerzysty. Zastygła w połowie ruchu i bezwiednie powiodła za nim oczyma. Miał śniadą i pociągłą twarz, zapatrzony przed siebie, nawet jej nie spostrzegł. Dziewczyna dziękowała, że tak się stało. Nie po to zaszywała się w swoim lasku, aby dzielić z obcym spojrzenia.
„Chociaż – przywołała w wyobraźni jedno, uchwycone oko – z tym dzieleniem spojrzeń można by dyskutować. Dla tego błękitu może być warto...”
„Uważaj, bo się zakochasz” - ostrzegła samą siebie.
„Fajnie by było, ale nie możliwe. I nie używaj przestarzałych słów.”
„Na »nic« jest już zarezerwowane słowo” – skrzywiła się na nie dość błyskotliwą myśl.
Pedałował tak mocno jak przedtem. W końcu ujrzał hotel i znany mu billboard. Była na nim na wpół bollywoodzkiego pochodzenia dziewczyna, przywodząca na myśl Madzie, o pięknych oczach. W subtelnej pozie reklamowała „Hotel pod antenami”.
„Tak, tutaj spędzę noc” – rzekł, po czym przypomniał sobie numer pokoju, którego okno wychodziło na billboard.
Znowu zaczął się przyglądać plastikowej dziewczynie, pragnąc zapamiętać każdy owal jej ponętnego ciała i niezwykłej twarzy. W głowie miał pusty, spokojny pokój i gorący prysznic. Podczas prysznicu wyobrażał sobie dziewczynę. Miał ją przed oczami. Miał ją w sobie i na sobie. Nie był sam.