Błąd tkwi w tym, że dla oceny działania przyjęto
bezprawnie i bezzasadnie punkt widzenia jednostki.
Jednostka może czuć się „wolna” lub „zniewolona”,
może być „autentyczna” lub „zakłamana”,
ale autorem działania jest nie jednostka, lecz społeczeństwo.
Nie można oceniać czegoś, co z natury swej jest społeczne,
za pomocą kategorii, które z natury swej stanowią
zaprzeczenie społeczności.
(…)
Społeczeństwo jest lustrem, a lustro (zwykłe, materialne lustro,
w którym człowiek przegląda się w samotności lub przyczesuje włosy
przed wyjściem z domu) jest substytutem społeczeństwa.
Podmiot, skoro tylko się ukonstytuuje, tzn. uświadomi sobie własne istnienie
– natychmiast zastyga w przedmiot, „ogląda się w lustrze”,
ogląda siebie oczami drugich.I tylko jako przedmiot
może oddziaływać na inne przedmioty, na pozostałych członków zbiorowości.
-
Andrzej Falkiewicz, Teatr Społeczeństwo
– Proszę mi powiedzieć, czy jestem ładna?
– Owszem – zaczął nieśmiało Sebastian, zaskoczony otwartością pytania, lecz skończył z uśmiechem na twarzy, mającym na celu zatarcie początkowego zmieszania – Niczego pani nie brakuje.
– Więc dlaczego nikt nie chce mi pomóc?
*
Ulica Jedności Narodowej, niegdyś Józefa Stalina, o tej porze roku i tej porze dnia wydawała się bardziej kolorowym i żywszym miejscem niż zimą. Ciepło topiło asfalt a buty lepiły się od porozrzucanych gdzieniegdzie resztek jedzenia i innych zjadliwych dóbr luksusowych, jak gum do żucia czy żelków nieświadomie porzuconych przez niesforną dziatwę. Wąskie chodniki wzmagały poczucie duszności rodzącej się nie tylko w organizmach ludzi, ale także w ich umysłach. Jedyny cień aktualnie rzucały stare kamienice, których to wysokość nie mogła pozwolić na przykrycie regenerującym chłodem drugiej, zachodniej strony ulicy. Ich plusem była zaś wiernie zachowana duchowość, niezmącona przez szał hurraoptymistycznego wkraczania w kapitalizm, gdy kościoły malowano się na żółto, a budynki mieszkalne na czerwono i pomarańczowo. Wesołe pomysły pijanych architektów i niedokształconych estetów nie dotarły jednak w całości na ulicę Jedności Narodowej we Wrocławiu. Tutaj wszystko stało zawieszone w czasie, nieznacznie i jakby wstydliwie przyznając się do swojego tu-i-teraz-bycia: reklama Coca-Coli, szyld placówki banku, knajpa z tanim piwem 24h, wyrosły nowy budynek (zielono-beżowy), wiecznie spieszący się przechodnie chaotycznie lawirujący między jedną a drugą stroną jezdni, nowoczesny tramwaj linii 6 marki Škoda, współczesna moda i współczesne naśladownictwo sposobu życia celebrytów. Drobiazgi, które nie dają o sobie zapomnieć.
W osamotnieniu pozostał budynek po dawnym kinie Titania-Theater (za Hitlera), przemianowanego na kino Pionier (za Cyrankiewicza). Okres prosperity miał już dawno za sobą, a jego żywot, czy może już przedśmiertne drgawki spowodowane walką w nowym systemie, brutalnie przerwała Wielka Woda w 1997 roku. Obdrapane, spleśniałe ściany oraz rozkładająca się elewacja uczyniły budynek niewidzialnym. Pozostała niewielka bryła pośrodku ulicy, służąca czasem za szalet, czasem za śmietnik. Gdyby nie jego rozmiar, kino psułoby humor wszystkim i tak już smutnym mieszkańcom dzielnicy. Wydaje się, że jedyne projekcje, które mogłyby mieć tam jeszcze miejsce, byłyby przeznaczone dla młodych duchów pięknoduchów, pragnących spędzić wieczność na miłosnym zespoleniu w miejscu, w którym podczas wyświetlania filmów można było jeszcze zapalić papierosa, złapać ukradkiem za kolano, obejrzeć zagraniczny czarno-biały film z lektorem czytającym kwestie zza offu sali kinowej. Gdyby duchy miały prawo głosu i budynek stał nienaruszony przez tysiąclecia, dwieście pięćdziesiąt sześć szczęśliwych widm odbywałoby tam swój czyściec.
Gdy tylko temperatura przekraczała próg 24 stopni Celsjusza, na Jedności Narodowej gromadzili się mieszkańcy tej okolicy, przytłumionym wzrokiem szukając rozrywki, której dostarczyć im mogli dopiero inni przechodnie. Czasem wystarczyło obserwowanie, teatralizacja własnego ja w pełni świadomości bycia obserwowanym, milczące i wymowne spojrzenia. Nieraz jednak i to nie wyczerpywało potrzeb miejscowej ludności. Zachodziła potrzeba interakcji. Wzmożona używkami lub mikrospołeczną pozycją odwaga kierowała chcących doznać chwilowych uciech do nawiązywania kontaktu. Bezdomni krzyczeli do każdego, młode dziewczyny do średnio przystojnych dresiarzy z sąsiedztwa, starsze kobiety do starszych panów, dresiarze z sąsiedztwa do dresiarzy z sąsiedztwa, uczniowie pobliskiej szkoły do swoich rówieśników, a rodzice tychże dzieci do swojej latorośli. I tylko przypadkowi codzienni przechodnie do nikogo nie krzyczeli, sami też zazwyczaj zostawali oszczędzani przez innych. Do pracowników banków, chociaż miejscowych, też nikt nie krzyczał i oni do nikogo nie krzyczeli. Ciała obce zostały wyparte przez organizm, złe wspomnienia schowane na samo dno podświadomości.
Leniwie, choć dalej w zawrotnym tempie, mijały takie dni.
Topiący się asfalt, umierające budynki, pokrzykiwania. Topiący się asfalt, umierające budynki, pokrzykiwania. Topiący się asfalt, umierające budynki, pokrzykiwania. Guma zeskrobywana z podeszwy.
Aż do tego feralnego dnia, w którym Sebastian został zaczepiony przez ciekawską kobietę.
*
– Nie wiem.
– A czy pan mógłby mi pomóc?
– Nie wiem!
Sebastian przeraził się nie na żarty. Oto obca kobieta prosi go o pomoc! Ostatnią kobietą, która prosiła Sebastiana o pomoc, była jego konkubina, której los i wspólne z nią życie przywoływały wspomnienia, do których niekoniecznie chciał teraz wracać. Tymczasem stojąca przed nim pani, ubrana w zwiewną acz na pewno już niemodną sukienkę do kolan, idealną na wysokie temperatury i kąpiele słoneczne, bezsprzecznie była bliska ukończenia czterdziestu lat, a więc dużo starsza niż zaprzeszła luba Sebastiana. Zdradzała ją skóra z przebarwieniami, którą chętnie eksponowała spod odzienia oraz niedające ukryć się zmarszczki – delikatne, podkreślające raczej charakter i urodę obcej kobiety. Dojrzała, śmiała oraz znająca swoje potrzeby, starzejąca się w piękny i schludny sposób. Sylwetką grzesząca na miarę najniższych kręgów piekła. Pachnącymi włosami koloru rdzy wabiąca. A jednocześnie zatroskana. Lekko zagubiona.
– Wygląda mi pan na człowieka wykształconego...
– Nieprawda – przerwał jej Sebastian. Tuż za nimi zaczął krzyczeć bezdomny („A kino to może na mieszkania przerobić?”). – W ogóle nie czytam. Niewiele.
– … a tak właśnie wykształconego mężczyzny szukam.
– Już powiedziałem.
– Pan jest wykształcony przez życie.
– Marne te wykształcenie.
– Docenić umiem życiowe doświadczenia. Proszę spojrzeć: okolica nie najlepsza, ale znamy gorsze; pańska praca nie najlepsza, ale znamy gorsze; pogoda nie najlepsza, ale znamy gorszą. W jakiś sposób, z nieznanych mi powodów, spotkaliśmy się tutaj, w takim średnim stanie. Moja uroda nie najlepsza, ale znamy gorsze.
– Nie wiem do czego pani zmierza, ale muszę ruszać dalej. Mam jeszcze kilkanaście klatek do obejścia.
– Idziemy w tę samą stronę. Ja mam do pana prośbę i propozycję.
Do bezdomnego podpiął się strażnik miejski. Podobno straż chce strajkować, ale nie może. Służby porządkowe mają zakaz takiego strajku, który mógłby osłabić bezpieczeństwo społeczne. Kiedyś policja strajkowała w wymowny sposób, wypisując mniej mandatów. Strażnicy miejscy chcą wysyłać mandaty do marszałków, posłów, senatorów. Za chujowe ustawy. Listownie i mailowo. Bezdomny krzyczy do władzy, władza krzyczy do bezdomnego – ale jakże zgodnie. Podwyżki-mieszkania-podwyżki-mieszkania-podwyżki-mieszkania. Zgodny chórek, do którego podpięli się śmieciarze, akurat wykonujący swoją pracę, zaczął nadawać kolejne nuty: Pod-wyż-ki-mie-szka-nia-pra-ca-pod-wyż-ki-mie-szka-nia-pra-ca. Crescendo ich robotniczego śpiewu zahipnotyzowało dziwną parę, na jaką zaczęli wyglądać Sebastian z kobietą w zwiewnej sukience. Ten pierwszy nawet zaczął pod nosem nucić melodię, dorzucając od siebie „e-mery-tu-ra” zastanawiając się jak dopasować słowo „emerytura” do dobrze brzmiącego już songu ludzi z ulicy. I czy „godna” zmieściłaby się jeszcze w partyturze instrumentów głosowych strażnika (bas), bezdomnego (wiolonczela) i śmieciarzy (chórki). „Zabawne, pomyślał Sebastian, że przypomniałem sobie o takich terminach dopiero teraz, chociaż od czasów technikum moje zainteresowanie tym padło na dobre”. Nie lubił muzyki barokowej, od nadmiaru wolał niedosyt. O tragicznych skutkach zbytecznego multiinstrumentalizmu przekonał się podczas koncertu swojego ulubionego zespołu, gdy dla urozmaicenia powstałych już dawno temu utworów lider grupy postanowił dodać do nich smaczki w postaci egzotycznych instrumentów, psujących radość z odsłuchania i tak dobrych już nut.
Jeszcze chwila i na nieskazitelnie zapisanej pięciolinii zaczęły tworzyć się coraz wyraźniejsze pauzy. Najpierw odłączył się bezdomny, kojarząc strażnika z władzą centralną. Strażnik wyrwany z obiecującej konwersacji przypomniał sobie o swoich obowiązkach. Pracownicy zakładu oczyszczania miasta czmychnęli czym prędzej.
– To jest zakłócanie porządku publicznego.
– Wolność słowa! Wolność słowa!
– Ale ciszej z tą wolnością – upomniał przedstawiciel władzy.
– Wolność! Wolność! Mieszkania!
Bezdomny tak mocno chwycił się tej wolności, że chwilę potem ze zgodnego zespołu została już tylko narastająca kakofonia. Kobieta w sukience chwyciła Sebastiana za rękę i pociągnęła go w kierunku południowym, wzdłuż ulicy.
– Szukam czegoś – oznajmiła. – Byłby pan skłonny pomóc?
– Nie wiem. Czego pani szuka? Ulicy?
– Prawdy.
– Jakiej?
– Raczej o kim?
– A więc: o kim? – zapytał zrezygnowany, sięgając do kieszeni w poszukiwaniu gumy do żucia. W sytuacjach nerwowych zawsze zaczynał coś żuć i był to nawyk jeszcze z czasów, gdy rzucał palenie.
– O sobie.
– To nie wiem.
– I o innych.
– O innych też nic nie wiem. Proszę pani – i tutaj zrobił dłuższą pauzę, przystanął, zerwał opakowanie gum do życia smaku truskawkowego, wyjął jedną pastylkę i zręcznym ruchem zaaplikował ją sobie do ust. Nie zaczął jej jednak żuć, lecz schował pod język. – jestem zwykłym pracownikiem Poczty Polskiej, ten tu bagaż – wskazał ręką – na kółkach to moje narzędzie służbowe, idę roznosić listy i nie interesuję się innymi. Listy mają być na czas i to jedyne, co wiem i co chcę wiedzieć. Nie potrzebuję znać żadnej prawdy ani o pani, ani o innych. – skończywszy rozpoczął przeżuwanie.
– Jest pan idealny! – zachwyciła się tajemniczo kobieta. Sebastian zaczął nabierać podejrzeń, choć przyłapał się na uczuciu zaintrygowania.
– Pani raczy kpić.
– Proszę poświęcić mi dziesięć minut. Tutaj, dwie klatki obok, jest miejsce, w którym możemy dojść do porozumienia. Moja propozycja to udanie się tam. Moja propozycja to również nagroda, jaka pana za to czeka. A moja prośba to te dziesięć minut dla mnie. Być może znajdziemy tam to, czego szukamy.
– Ja nic nie zgubiłem, wręcz przeciwnie! Rano znalazłem dwa złote przy rurze ściekowej. Nie jestem stratny.
– Ależ oczywiście, że pan coś zgubił, lecz jeszcze o tym nie wie! Całe życie pan szuka, widzę to w pańskich oczach. Wierzę również, że pomoże mi pan znaleźć to, czego ja szukam, a dzięki temu istnieje możliwość znalezienia także pańskiej zguby.
Kierowany tak ciekawością, jak zrezygnowaniem, Sebastian przytaknął i pozwolił się prowadzić. Okazywał przy tym kompletny brak zainteresowania, który, jak miał nadzieję, czuć było na całe osiedle. Przechodnie na pewno to widzieli. Może nawet znali kobietę? Patrzyli na nich z politowaniem. Ach, człowieku! Dałeś się nabrać! W bramie pokaże ci myszkę, starzejąca się nimfomanka, poprosi o chwilkę przyjemności, a tu HIV, AIDS, człowieku, ptasia grypa i chuj! Rak prostaty. Wszystko naraz!
(...)