Someday, a real rain will come and wash all this scum off the streets. Pierwsze krople deszczu spadły na czoło Sebastiana. Od wielu tygodni nie było prawdziwej ulewy, rolnicy wpadali w szał, straż ogniowa miała ręce pełne roboty, ludzie umierali z duchoty. W tej części Europy opady miały zwyczaj pojawiać się na początku weekendu, by odejść wraz z jego zakończeniem – w przeciwieństwie do państw Zachodu, gdzie słoneczna pogoda utrzymywała się zawsze w dni wolne od pracy. Państwa Zachodu miały jeszcze dni wolne od pracy. W Polsce nie robiło to nikomu różnicy, ponieważ pracowało się od poniedziałku do niedzieli po dwanaście godzin dziennie, chyba udało się komuś znaleźć zatrudnienie w administracji publicznej. Z deszczu mogli być niezadowoleni już tylko uczniowie oraz studenci. Oczyszczenie, jakie dawała porządna burza, z piorunami niosącymi straszliwe grzmoty i oberwanie chmury, było nie do przecenienia w okresie suszy. Zgoda co do umiarkowanej ilości takiej pogody łączyła od czasu do czasu ludność miast i wsi.
Szybko okazało się jednak, że to nie deszcz, a kilka kropel wody spadło z balkonu nad głową listonosza. Jej niezidentyfikowane pochodzenie zaniepokoiło Sebastiana, który szybko otarł czoło z życiodajnego płynu. Na niebie nie było nawet małej chmurki, niezbrukana atmosfera przerażała swoim niewzruszeniem dolą mieszkańców Wrocławia. Przepełniony tramwaj przejechał z hukiem ulicą. Umęczone twarze użytkowników transportu publicznego wyrażały zaniepokojenie ich przyszłym losem. Smród spoconych ciał wymieszany z przesadnym zapachem perfum Douglas i dezodorantów Axe mdlił już przed wejściem do masowych środków komunikacji. To odruch, pomyślał Sebastian, odruch wymiotny na samą myśl o podróży. Czy cel uświęca środki? Jak wyglądały bydlęce wagony? W takich warunkach jazdy tramwaje i autobusy powinny być darmowe, albo przynajmniej dużo tańsze.
Motorniczy wyglądał na równie zniesmaczonego. Tego dnia zaczął zmianę o 5:30. Aby dotrzeć do miejsca pracy, musiał wstać o czwartej rano. Pieszo doszedłszy do zajezdni zajął miejsce za konsolą tramwaju linii 23 i ruszył niespiesznie w trasę. Jego pensja wynosiła 2400 zł brutto, co po odliczeniu słusznych skądinąd składek ubezpieczenia emerytalnego (320 zł), rentowego (50 zł), chorobowego (80 zł), zdrowotnego (256 zł) i dochodowego (225 zł) stawiało go w niepewnej sytuacji bycia pomiędzy dziesięcioma procentami najgorzej zarabiających Polaków, a tymi zarabiających trochę lepiej niż najgorzej. Za uszkodzenie tramwaju oczywiście potrącali mu z pensji, dlatego cały dzień zżerał go stres wynikający z wymuszonej troski o rozpadający się pojazd. Rata za mieszkanie wynosiła 1200 zł miesięcznie. Cena żywności, z powodu dłużącej się suszy, wciąż rosła. W tym roku jego córka miała zacząć naukę w szkole podstawowej. Wartość artykułów szkolnych i papierniczych oraz podręczników utrzymywała się na stałym, umiarkowanie wysokim poziomie.
Kierowca tramwaju przyjechał tutaj aż z Katowic. W 2002 roku ukończył kurs w tamtejszym Ośrodku Szkolenia Motorniczych. Nauka jazdy kosztowała go sześć tysięcy złotych. Pieniądze pożyczył, z długim terminem oddania, czyli bezzwrotnie, od rodziny. Sto dwanaście godzin zajęć teoretycznych i osiemdziesiąt godzin zajęć praktycznych ukończył bez większych problemów. Nie przeraziły go nawet opowieści nowych kolegów po fachu. Że słabo płatne, że nikt pracy nie zagwarantuje, że nożownicy krążą po tramwajach, że trzeba interweniować w strasznych nawet sytuacjach, że w święta trzeba jeździć, że nikt nie szanuje i że można wypaść z trasy zabijając siebie i innych. Patrzył w przyszłość z ufnością. W Katowicach MPK odesłało go z kwitkiem. W Krakowie podobnież. Dopiero we Wrocławiu znalazł ofertę, więc wyprowadził się wraz z żoną i dwuletnią wówczas córeczką od teściów do zupełnie obcego miasta.
Jechali do dawnego Festung Breslau nie samochodem, którego jeszcze wówczas nie mieli (i długo jeszcze mieli nie mieć; dopiero po dziesięciu latach wczesnych pobudek i pomocy kolegów z pracy w nocnym podwożeniu do domu, zdecydował się kupić kilkunastoletniego golfa, którego szybko zamienił na równie starego forda na gaz, ponieważ ceny benzyny ostro zaczęły piąć się w górę), lecz koleją. Było taniej, a dobytek całej niedawno założonej rodziny mieścił się w kilku większych bagażach. Zabrali na początek same najpotrzebniejsze rzeczy – dokumenty, ubrania, pamiątki, pościel na zmianę – z zamiarem dokupienia wszystkiego na miejscu. W głowie przyszłego maszynisty toczyła się ciągła bitwa o dalsze plany. Póki co modlił się w duchu by w ogóle dotarli na miejsce. Na 1265 wypadków śmiertelnych na kolei w krajach Unii Europejskiej, do której miała niebawem dołączyć Polska, aż 283 miały mieć miejsce w nadwiślańskiej krainie. Trudno się dziwić, skoro od 1989 roku pozbyto się siedmiu tysięcy kilometrów linii kolejowych, a inwestycje w nowe pochłaniały zaledwie cztery tysiące euro na kilometr. W Niemczech, niedościgłym wzorze wszelkich poczynań gospodarczych Polaków, wydawało się na ten cel sto siedemdziesiąt pięć tysięcy euro. Ostatnią nową linię kolejową oddano do użytku obywateli Rzeczpospolitej w 1987 roku. Wagony i lokomotywy wciąż mają zwykle po czterdzieści i pięćdziesiąt lat, śmierdzi w nich śmiercią, alkoholem, krwią i potem. Przychodziła najwyższa pora, by zaczęło się w nich coś psuć, na szczęście motorniczemu i rodzinie udało się dotrzeć w wielkim napięciu do miejsca swojej destynacji. Neoliberalna polityka wolała ciąć koszty, niż inwestować, zabierać pensje maszynistom, niż podnosić jakość usług. Zaoszczędzone pieniądze i tak gdzieś przepadały. Nie pomagały nawet programy typu Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, zdjęte zresztą z ekranu zgodnie ze źle zrozumianym celem upowszechniania misji publicznej telewizji.
Sebastian spojrzał smutnym wzrokiem na motorniczego, który wyglądał na bardzo zmęczonego. Nie wczesną pobudką, nie monotonnym trybem pracy, nie duchotą, lecz życiem.
*
Tramwaj oddalał się z gruchotem w kierunku placu Bema. Niech ich wszystkich Bóg miłosierny błogosławi! – przeżegnał się w duchu listonosz ciągnięty z zaskakującą siłą, w stronę ulicy Poniatowskiego, przez napotkaną parę minut wcześniej kobietę. Ledwo dotrzymywał jej kroku. Jego nadgarstek, który chwyciła nieznajoma w sukience do kolan, zaczynał pobolewać, uścisk był pewny i świadczył o determinacji. Drugą ręką ciągnął za sobą chroboczącą torbę na kółkach. Skręcili gwałtownie w stronę bramy wychodzącej na niewielkie podwórze. Pomimo późnej wiosny, gryzącej się z latem, okolica nie nabrała kolorów. Cienie wiecznie okalające zakątek nie pozwoliły na rozwój zieleni. Gdzieniegdzie kępki traw, brudna, obszczana przez okoliczne zwierzęta piaskownica dla dzieci, przerdzewiałe huśtawki, kilkanaście dziko rosnących mniszków pospolitych. O tych kwiatach jedyne co warto wiedzieć, to że nalewka z ich korzeni podnosi sprawność seksualną obu płci. Nasz rodzimy, powszechny afrodyzjak, z taką lubością i niewinnością rozdmuchiwany przez dzieci.
Drugi zakręt, już na podwórzu, nie zakończył się bezkolizyjnie. Nagła zmiana kierunku, tuż przy ścianie, spowodowała uderzenie Sebastiana o budynek. Kobieta zatrzymała się i spojrzała w jego stronę. Uwolniony z uścisku pocierał stłuczony bark. Gdy tylko go dotknął, poczuł niemiłą masę na koszuli. Zużyta guma do żucia. Na wysokości ramion. Tego już za wiele!
– Co do cholery?! – warknął starając się oczyścić ubranie. – Gdzie ty mnie prowadzisz?
– Na tę klatkę.
Spokój w jej głosie zakłopotał pracownika Poczty Polskiej. Weszli na klatkę schodową. Mijali kolejne drzwi bez żadnej numeracji, dopiero na czwartym piętrze dojrzała kobieta zatrzymała się i otworzyła wielkim kluczem zamek. Weszła do środka i z uśmiechem zaprosiła Sebastiana do środka. Po niedługiej chwili wahania, zasapany wprowadził służbową torbę i postawił ją na środku korytarza. Usłyszał za sobą szczęk zamykanego zamka. Był w pułapce. Na domiar złego kobieta na jego oczach włożyła sobie ów wielki klucz pod sukienkę. Nie wiedział, co o tym sądzić, zamieszał się i zamknął na chwilę oczy, myśląc o łące na której bawił się w dzieciństwie. Ten widok go uspokajał.
Tymczasem sytuacja stawała się coraz bardziej nienormalna. Kobieta ruszyła krótkim korytarzem w stronę drzwi po prawej stronie. Po lewej była kuchnia, brudna i obskurna. Resztki jedzenia walały się po całym pomieszczeniu, roznosząc charakterystyczny zapach butwienia i marnotrawstwa. Z kuchni wypadł mały kundelek, brzydki jak noc w Wejherowie i wesoły jak radziecki żołdak. Chudy, podłużny pysk zakończony przydużym nosem idealnie komponował się z lekkim zezem. Kapiąca ślina z resztkami co dopiero spożytego jedzenia wprawiła Sebastiana w mdłości, które z trudem opanował wspomagając się dwiema dodatkowymi pastylkami truskawkowej gumy. Na lepiącej się misce w kuchni widniało imię zwierzaka: Chromosom Y. Czyli samiec.
Do izby, w której zniknęła kobieta w sukience i kluczem w bliżej niezidentyfikowanym miejscu, wkroczył wraz z Chromosomem Y. Pies, w przeciwieństwie do Sebastiana, był wyraźnie szczęśliwy na widok nowej twarzy w tej przygnębiającej kwaterze. A nowe dla listonosza twarze pojawiły się w izdebce będącej celem całej nieprzemyślanej podróży. Dopiero teraz wystraszył się nie na żarty. W centralnej części wszechogarniającego bałaganu stała kanapa zwrócona w stronę drzwi, przed nią zgaszony w tej chwili telewizor, a na niej dwóch młodych mężczyzn. Pierwszy, trzymający w ręku pilot, w niebieskim dresie z białymi paskami i koszulką bez rękawów bezsprzecznie pasował do tła. Wygolona głowa i brwi tylko dodawały mu uroku. Drugi osobnik miał co prawda owłosienie, lecz skąpe i szpetne. Wyglądał jak po ciężkiej chorobie, której cały organizm poddaje się dużo wolniej niż wola życia. Jego flanelowa koszula i wytarte dżinsy sprawiały wrażenie z innej epoki.
– Dżastina złapała muszkę! – wykrzyknął z rozbrajającym uśmiechem mężczyzna z wygoloną głową.
– Proszę, proszę, prosto w nasze pajęcze sidła! – zawtórował drugi głosem przeżartym alkoholem, papierosami, albo zbyt mocną kawą.
Sebastian zaczął bełkotać: Jestem administratorem publiki, publiczną administracją, pracownikiem admiralicji, służbistą w służbie na służbie państwa, jestem nietykalny, groźne kary, wielkie więzienia! – co tylko rozśmieszyło obcą trójkę. Krew uderzyła mu do głowy, nie wiedział co powinien zrobić w takiej sytuacji.
– W torbie mam pieniądze. Nie wiem ile dokładnie. Renty, emerytury też roznoszę. Bierzcie co chcecie – podjął wreszcie.
– A na chuj nam nie twoje pieniądze? – zaczął łysy.
– Nam tu nie o pieniądze się rozchodzi – dodała Dżastina, która usiadła pomiędzy dwoma mężczyznami. – Pieniądze owszem, są ważne, ale nie potrzebujemy ich teraz. Staramy się tylko coś znaleźć, ale nie mamonę.
Chromosom Y zaczął obwąchiwać listonosza. Jako jedyna istota żywa w tym pokoju wydawał się być niewzruszony wydarzeniami. Znacznie bardziej interesowały go zapachy, które przylgnęły do Sebastiana, szczególnie nieznany mu jeszcze zapach syntetycznych truskawek.
– Nie stój jak więzień oczekujący na skazanie – powiedział wreszcie facet w koszuli. – Siadaj, tam masz krzesło, weź się wyluzuj.
– Jestem Krzychu, a ten pacan to Rysiek. Dżastinę już poznałeś. – przedstawił wszystkich łysy. – W sumie to nie Rysiek, bo nie od Ryszarda, tylko Marcin, ale nazwisko Ryś.
– Co za chujowe imię, Marcin! - krzyknął Rysiek. – Nie ma normalnego zdrobnienia! Kurwa, żeby tak chcieć do kogoś wołać, nie, nie, nie, to się nie godzi. Wszyscy jakoś mają po drodze, tylko nie ja. Powiedzcie, co to za imię co nie można go zdrobnić?!
– Sebastian Czyż, pracownik Poczty Polskiej, listonoszem zwany, na służbie obecnie o tej porze i teraz – wystrzelił jak z karabinu maszynowego, po czym usiadł na krzesełku nieopodal kanapy. Pot zdenerwowania zrosił jego czoło. – Nie wiem, w jakim celu się tu znalazłem, dlaczego mnie pani tu przyprowadziła? - zapytał kobiety.
– Słoneczko, myślałam że już nigdy nie zapytasz! A może napijesz się czegoś?
– Piwa nie mamy, zasiłek się skończył – wytłumaczył Krzychu. – Ale kawą i papierosami chętnie poczęstujemy, bo jeszcze mamy.
Sebastian tylko nerwowo pokręcił głową i wpatrzył się w wyłączony telewizor. Czas mijał, a on nie wiedział co dalej z nim się stanie. Skupienie wzroku na jednym punkcie, na dodatek jak najdalej od rozmówców, musiało przynosić opłakany widok. Już wiedzą, że z niego żaden facet, a chucherko zwykłe, niezdolne do obrony ciała oraz duszy. Wpadł w paszczę lwa, albo według ich metaforyki, w pajęczą sieć. Sparaliżowany czekał na ugryzienie i wstrzyknięcie przez nich neurotoksycznego jadu, by następnie zostać całkowicie wyssanym z soków. Piekielna wizja nie mogła zejść mu z oczu.
– Żeby nie przedłużać, wyłożę panu cel, dla którego został pan sprowadzony. Prosiłabym, aby wysłuchał pan uważnie i odpowiedział na nurtujące nas pytania – Sebastian przytaknął, mocno żując gumę.
I zaczęła bardzo chaotycznie, bez większego ładu i składu, potykając się o własne słowa, nie wiedząc jak rozpocząć i zakończyć zdanie by nawiązywało do poprzednich, rozprawiać na temat nurtującego ich problemu. Mówiła coś o tym, że łatwiej zgubić, niż znaleźć, że od tygodni szukają, że lepiej z głupim zgubić niż niż z mądrym znaleźć, a może na odwrót, że to podstawowy kłopot egzystencjalny, że metafizyka, że wróżby i czary, że przepowiednie i horoskopy, że Jaspers-Freud-Jung-Fromm-Lacan-Žižek, że krach na giełdach, że kryzys edukacji, że silne napiętnowanie, że nikt nie umarł za nasze grzechy, że mowa ciała i mowa trawa, że wiara i sens. Ponieważ zastanawiała się nad każdym słowem, nawet spójnikiem (charakterystyczne „i” tudzież „oraz”, których starała się używać naprzemiennie), trwało to długo. Nikt jej nie przerywał. Krzychu i Rysiek mądrze potakiwali głowami, odpalając jednego papierosa od drugiego, Sebastian bardziej skupił się na możliwych drogach ucieczki, a Chromosom Y ułożył się między nogami Dżastiny by zasnąć. Obudził się dopiero na koniec jej wywodu.
– Tutaj wkracza pan – zwróciła się do listonosza, który z wrażenia połknął gumę. – Jak już pan rozumie, sprawa jest poważna. Proszę więc odpowiedzieć na te jedno pytanie! Kim jesteśmy? Kim, według pana, jesteśmy?
Szczere zaskoczenie pojawiło się na twarzy Sebastiana. Nie słuchał, nie wiedział co się działo przez ostatnią godzinę, pogubił się sam w sobie. Tymczasem trójka zajmująca miejsce na kanapie strzygła uszy w oczekiwaniu responsu.
(...)
"Chyba, ŻE udało się komuś..."
Warsztatowo świetne, kilka spostrzeżeń naprawdę bardzo mocnych, ale nie wiem, czy tak bezpośredni sposób przemycania pewnych treści mi do końca odpowiada, uważam, że literatura powinna być wolna od pewnych aspektów naszego życia, jeśli rozumiesz, o czym piszę.