Literatura

starbucks thief (opowiadanie)

Kaleb Last

 

 

    Może i jestem Hamletem, jak mówisz. On? Porównałbym go tylko do Don Kichota. Moje odbicie w krzywym zwierciadle. Mam gdzieś co o tym pomyślisz, słyszysz? Ty fetyszysto pierwszego zdania. Zrażamy do siebie ludzi ceremoniału. Zostawiamy w nich ciemną smugę zwątpnienia. Odchodzą szybko z nowymi drzazgami, my wciąż wywracamy na nice zastaną prawdę. Jaką prawdę? Martwą poezję tchnącą miazmiatami.

 

Gdy mnie spotykasz robię beznadziejne wrażenie. Tak beznadziejne, że dobrze mnie popamiętasz. On też, tak samo. Będziesz przywoływać w samotności te gorszące obrazy. Koniec, wiesz, że każdy tak może. Wycieram sobię tyłek tomikiem poezji, nie ważne kogo to rymowane ścierwo okolicznościowe. Nigdy mnie nie ruszało tkwliwe podrygiwanie. Nikt tu nie czeka na konsekracje. Posiadłeś już język na właśność. My? Nigdy o niego nie zabiegaliśmy. Próbuj nakreślić melancholię księżyca w nowiu. My mamy nozdrza pełne ulicy. Ps. pozdrowienia od prawicowych anarchistów.

 

   Jeff, tak mu na imię. Tak na imię natręctwu. Mojego imienia nie poznasz nigdy. Teraz przycziluj, coś ci opowiem. Wyobraź sobie. Niepozorny wygląd abnegata, cięty jezyk, klincz bezpośredniości. Słyszysz brzęczenie naprzykrzającej się muchy? Ponawiasz daremne trudny uwolnienia się od niepoznanej rozkoszy. Daj nam tylko jedną szanse. Niezdrowa fascynacja zbliży cię do świata naszych ideii. Mamy dla ciebie owoc wprost z drzewa poznania. Świat obstaję przy tym, że to robaczywy miąsz cnót i upadku. My obalimy ten gmach. Wszystkie gmachy. Zostanie tylko słowo, które jutro będzie miało inne znaczenie i brzmienie. Artysta nie przykłada swych rąk do tego.

 

O czym to ja mówiłem? Ach tak, zacząłem o Jeffie. Kiedy wystawiasz twarz do słońca; pozdrawiasz sunące na zachód obłoki. Co widzisz? Coś tam widzisz, ja nawet nie chcę wiedzieć co. Za dwie godziny jak popatrzysz na niebo w to samo miejsce, nic nie bedzie już takie samo. Rozumiesz? Jeff jest też taki. Przejściowy i dojmujący jak cumulus.

 

Jeffie gdzie jesteś teraz? Ostatni raz kiedy cię widziałem, to było wtedy, kiedy mnie przekonywałeś: musisz zaczernić tym storne lub całe dwie szpalty. Pamiętam chłodną posadzkę mojej wynajętej kawalerki, kanapki z serem i rozmowę o Rousseau. Chciałeś jechać do Grecji lub do Belgradu. Mówiłeś, że nie ma znaczenia gdzie się udamy. Jedziemy gdzie stawiają barykady, zawsze po drodze, na szaniec.

 

Przyjacielu wkurwiłeś mnie niemożliwie. Ja ciebie też wkurwiłem, wiem o tym dobrze. Przypomniałeś mi, że jestem jeszcze człowiekiem. Mam nadzieję, że ja tobie też przypomniałem. Idę tą trasą, którą mieliśmy iść razem. Śpać w rowach i rozmawiać z ludzmi. Rozmowy. Czy jest coś ważniejszego? Po każdym takim maratonie, mam ochotę spać do południa. Nie pozwalałeś mi na to, i nie pozwalasz. Nie znałem takich jak ty ludzi wcześniej. Znałem tylko amorficzne worki na kości, i pretensje do wielkości.

 

  Czy to ty walisz w moje drzwi pięścią od rana? Dudnią jakby chciały uwolnić się z zawiasów. Wejdz proszę, zaparzę kawę. Dzwonił już sąsiąd, pytał się czy to było włamanie. Wyglądał zaa firanek, strwożony twoją gwałtownością. Musiałem go uspokajać i odwodzić, by nie dzwonił więcej na policje. Twoją makaroniarska morda obróciła to w żart na poczekaniu. Kiedy przyszedłeś nie spałem. Nie spię już wcale, tak chyba od zeszłego tygodnia. Znów się widzimy, nazywasz mnie - stronzo. To coś po włosku, tak wiem napewno. Proszę, usiądzmy w cieniu gajów oliwnych.    

 

Włączyłem telewizor; odpalił za pierwszym razem. Nigdy nie byłem tutaj wcześniej. Szukasz po kanałach meczu Napoli i Chealsea. Ja sięgam po Turgieniewa w angielskim przekładzie. Leżał obok zakurzonego i zgrzybiałego Joyca. Ktoś był tu wcześniej, znał się na rzeczy. Wracamy do ligi włoskiej. Mówiłem ci, że byłem kiedyś w Neapolu. Pamietam tylko smród ryb i oślepiające słońce. Mówisz o piłce nożnej, czy o Mozarcie? Nie pijemy browara, przed nami nie leży pusta popielniczka. Dałem się złapać na tego piłkarskiego chyzia. Z kącików ust leci mi ślina, w porę wycieram się rękawem koszuli. Wodzę za piłkarzami i skórzaną piłką. Teatr żółtych kartek i spalonych podań. Lubię cię słuchać jak o tym mówisz. Tak samo lubię słuchać kiedy tematem są kobiece plecy. Z garbatej rzeczywistości potrafisz wydobyć piękno.

 

  Mówisz mi trochę o sobie samym. O swojej matce zaczynasz opowieść. Ponoć umię nakładać barwy na płótno, układać w bukiety martwą nature. Nigdy nie poszła do normalnej pracy, a ojciec twój to spekulant. Tak, słucham, patrz jak skwapliwie przytakuję. Obracał nieruchomościami i dorobił się długów, których nigdy nie pospłaca. Siostra mieszka w San Francisco, nie opłaca ci już przelotów do Londynu. Wyczerpałeś limit, teraz liczysz już tylko na siebie. Przyznajesz mi się, że jako dziecko, byłeś za bardzo rozpieszczany. Teraz jesteś niedorzeczny, ale ci wierzę. Darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Co dasz, to wezmę, ale czy ja sam potrafię zrobić z tego użytek? Kolejna odpowiedzialność spada na mnie, wyglądam teraz jak zgięty pałąk.

 

Jest 1:21 w nocy. Dziś będe spać przy uchylonym oknie. Nie widać stąd księżyca, za to słyszę jak wiatr pieści listowie drzewa. To drzewo chce zajrzeć do środka, zna wszystkie moje najskrytsze sekrety. Nigdy mnie nie zdradziło i nie zdradzi. Nic nie widać w tej czarnej melasie. Jest tylko pieśń ptaka, któremu wtóruję. Słyszę jak wykrzykuję czyjeś imię ze swojej rzerdzi. Próbuję wyobrazić sobie tęskonotę zamkniętą w jego oczach. Lubię ciepłe wiosenne noce, bezsenność, ją też można spożytkować. Kiedy odkładam te rojenia, jest 1:32.

 

  Ukończyłeś Oksford na wydziale filozofii. Mieszkałeś w Londynie przez kilka lat potem. Wsiadłeś do pociągu i odjechałeś. Z Berlitz do Meksyku gdzie wzrok nie sięga. Dorywczymi pracami pogardzasz jak służbą wojskową - szczerze i uczciwie. Jesteś definicją antybohatera, współczesną wersją Lermontowa. Widzę cię na tej skarpie, jak strącasz konkurentów radosnych omdleń.

 

 Marzenia o Italii, jeszcze jedna idee fixe do kolekcji. Nadziwić się nie mogę. Ogorzałe rysy południowca i deska surfingowa. Czemu już wstajesz? Dolać ci kawy? Mam trochę m&ms'ów, weż całą garść. Awanturnik intelektualista z czterodniowym zarostem. Utyskujesz na swoje przemoczone, zamszowe buty. Nie sprawdzają się w tym klimacie, chlupoczą żałośliwie przy każdym kroku. Ja tutaj zajmuję cały fotel, ty wyglądasz przez okno, mówisz, że nie przestanie padać. Nie wiesz czemu dałeś się zwabić spowrotem, mogłeś zostać przecież w Londynie. Jak tylko uzbierasz dwieście dolarów, wracasz za ocean, gdzie twoje myśli. Nie masz pracy, po co ci praca? Nie chcesz pożyczek, chcesz, żeby ktoś dał ci te pieprzone pieniądzę. Znaczą dla ciebie tyle co dla Henrego Millera, wyraźne podobieństwo widać z profilu. Siadasz wreszcie, tak bardzo śmierdzą ci stopy. Zaniechałeś toalety, to już któryś dzień z rzędu. Proponuję ci skorzystanie z mojej łazienki, wiem, że odmówisz.

 

 Przypomniałeś sobie co było wcześniej. Los Angeles, świat wygód, światła, lekko strawnego humoru. Tutaj wrażenie robi wielkość domu, biustu i samochodu. Duchowe płaszczyzny schodzą na boczne tory przeznaczony dla gamoni. Widzę cię jak wyciskasz cytrynę na filet lokalnej society. Przyciągasz smukłą kibić, wnet odganiasz ją szerokim gestem. Mają uprzedzać twoje wyszukane zachcianki, jeszcze zanim o nich pomyślisz. Gminne to jest jak ten cały zajazd. To, że je ignorujesz, nie daję im spokoju. Wiesz jak jest, to psychologia. One chciały by wiedzieć jak zarabiasz na życie. Pchasz jak skarabeusz kawałek łajna, zadając przy tym filozoficzne pytania - replikujesz. Wszystkie księżniczki straciły by grunt pod stopami. Dalej są już tylko zmącone odmęty. Może to już nawyższa pora, po angielsku opuścić towarzystwo wyżłów i gąsek. W Anglii powiedzieliby pewnie, że to francuskie wyjście.

 

  Znów jest noc, ale tym razem deszczowa. Deszcz zrasza ekran mojego laptopa. Można odnieść wrażenie, że tańczące ustępy ronią łzy na wspomnienie ostatniej zimy. Jesteśmy zupełnie pozbawieni sznytu i obycia przyjacielu. Ponoć brakiem swobody w obejściu i byciu, nigdy nie uda się zatuszować pretensjonalności. Na czym nam nie zbywało? Na tym, od czego nasi ojcowie odgradzali się milczeniem. Rozpadało się na dobre, wejdzmy do środka, by dalej w ciszy rozwijać swój sceptycyzm. 

   

Poznałem cię w pracy, ale nie chciałbym o tym wspominać. Wiem, że ty tym bardziej byś nie chciał. Kilka przykrych potknięć, nietaktów i trochę tubalnych śmiechów. Czemu zawszę podwijasz nogawki spodni? Pewnie by brodzić w tym szambie, od dziewiątej rano do piątej po południu. Wyrzucili cię szybko, zagrodzili drzwi wejsciowe; spunąłeś pod nogi szefowi. Słowem wymierzyłeś też kilka sztychów; kiedy wróciłem, ciebie już tam nie było. Powinni zmienić statut tej firmy; nie ma tu miejsca dla takich Jeffów. Cmoknięcia w dupę i małoduszność, były i są w dobrym tonie.

 

 Życie znów dęło radośnie w żagle; poznałem cię z już daleka jak nadchodziłeś. Brałeś życie skrajem chodnika, nie poznałeś mnie na wprzódy. Pod starbucksem to było, pamiętam. Twój postny fizys zapraszał do środka, weszliśmy, wtedy nauczyłeś mnie triku. Jak nie płacić za kawę z mlekiem; Weź ty im powiedz. Stoję obok, liczę monety w kieszeni i zaciskam wargi. Podajesz im kartę, na której nic nie ma. Za chwilę, mówi ci o tym ekspedientka. O niczym nie wiem, to tak jak zwykle. Ona ponawia próbę, cierpliwie i dumnie. Skołowany czytnik wypluwa znów twoją kartę, mówisz, że rezygnujesz z kawy, w takim razie. Czy możesz prościć o kubek wody? Pewnie, że możesz. Dziewczyna zagląda w twoje oczy. Każdy ma intencję mieć intencję, czy to jeszcze trzyma się kupy? Dziewczyna przestępuję z nogi na nogę i mięknie, odchodzi sprawdzić czy managera nie w pobliżu. Wraca, daje ci kawę, za którą nie zapłacisz; siedliśmy przy stoliku, tym pierwszym z brzegu. Nic nowego u mnie ziomek, kiedy umiesz grać, nie musisz być aktorem.

 

Zatrzymuję się znowu w pół drogi do ciebie. Moje dłonie nie znają miarowego uderzenia o klawiaturę. Interwałowe apopleksje natchnienia; milczenie jest wymowniejsze niż słowa. Myślę o tym czy warto. Kiedy wątpie, wzrok zasnuwa mi mgła i znużenie. Za chwilę zgaszę swiatło, gaszę ję teraz. Mój przyjacielu, zasypiasz na zimnej podłodzę sali wykładowej Uniwesytetu Kolumbii Brytyjskiej. Studenci rzucili się w objęcia przerwy semestralnej. Mogą folgować najgorszym zwyczajom. Godzinę temu zaszło spąswiałe słońce. Bezgłośnie wsunałeś się do budynku C, pod głową miałeś wiatrówkę zwiniętą w kłębek. W charakterze poduszki, kurtka spełniła pokładane w niej nadzieje. Jeff wygląda jakby sen przygarniał go do siebie, on jednak leży z otwartymi oczami. Myśli o Europie, i o przegranej Napoli; czeka na ochroniarzy, bedą robić obchód równo o 1:47. Latarkami grzebią w milczeniu nocy, po tym wszysktim, trzeba na nowo przyzwyczaić oczy do zupełnej ciemności. Z onirycznej otchłani wydobywają się cienie z przeszłości, idą w kolejności historiograficznej.

 

   Słyszysz to co ja? To język klimatyzatora. Przystawiam ucho do milczącej sciany. Nie jestem rasistą, ale mam swoją kolekcje sterotypów. Pierdoleni azjaci, wszędzie ich tutaj pełno. W sumie nie wiem czemu o tym mówie. Patrz, mkną wzdłuż ścian jak truchła, na pamięć, ich usta drgają niemo w rytm greckich diatrybów. Pomyśleć, że od tamtych brzegów dzielą nas miesiące żeglugi. Popatrz, jesteśmy jedynymi białasami w tym kramie przegranych.

 

Zwracam się teraz do nieobecnego audytorium. Widzę twój cyniczny uśmieszek, pustawą ławkę obok. Nikt tu nie będzie dzisiaj odgrywać roli adwesarza, cisza zawsze przytakuje jednkowo. Ktoś tu stawia piedestały pogrzebanym mędrcom, ja widzę tylko katafalki pod kolejne teorie. Spiżowe litery wciaż trzymają się mocno. Teraz i wy, studenci politechnik. Poezja copy and paste, koroporacyjna żołnierka i musztra, wasze szydercze w ślepym zaułku algorytmów. Umiem pierdolić w subtelniejszy sposób, na cztery oktawy. Dość tego, mówię.

 

Nazywam się - miałem nie podawać personaliów. Ignorancja to błogosławieństwo jak wiadomo ogółom. Mam tytułu naukowy, ale patrzę jak znika w muszli klozetowej. Na południowej półkuli wszystko wiruję w odwortną stronę, nawet teorie przyczynowo skutkowe. Akademicki palipmset zerwałem ze ściany, powiesiłem plakat Haile Selasie. O czym to miałem mówić? Ach tak, o barierach. Barierach państwowych, umysłu i tradycji. Globalizacja to puszka coca coli na dnie Morza Czarnego. Na mojej ulicy policja wciąż szuka złoczyńców. Ustawia barykady by dzielić świat na dwie rózne racje. Chleb smakuje tak samo po obu stronach, ale nie zawsze. Czy wiesz przyjacielu, że dziś zbrodni dokonuję się lewym przyciskiem myszki. Idź do banku po kredyt, wykupię twoje zadłużenie, to będzie moja kalwaria. Skończ pierdolić, powiedział rozbawiony do łez Jeff, mój przyjaciel. Ziewnął znużony pięścią dudniąc w blat biurka. To chyba na znak dezaprobaty, zmusił mnie by zejść z tej mównicy. Nic nie będzie od dziś już ex catedra. 

 

Twoja korespondencja z Chomskym Noamem. Tak, to zaimponowałoby zarejestrowanych użytkownikom Krytyki Politycznej. A na mnie samym? Robi to może jeszcze mocniejsze wrażenie. Spółdzielcze wydawnictwa prasowe w Massachusetts - Intrygujące. Masz może chusteczki, wytłuściłem sobie palce tymi skrzydełkami z KFC. Skorzystajmy z darmowego internetu jak już jesteśmy tutaj, dobrze? Pokaż jak spoufalasz się z żywą legendą, słowo od słowa, niech runie mur zdawkowości. Nie wiem, czy to nie twoja kolejna autokreacja, ale wychodzę naprzeciw, bo czemu bym nie miał? Chomsky, w tym samym czasie, siedzi w swoim gabinecie na górnym piętrze. Sam wsród nieprzebranej ilości ksiąg i tomów. Nigdy już tego nie przeczyta; zdążył pogodzić się i z tą logiką. Im głebiej kopiesz tym trudniej wydostać się na powierzchnie.

  

Popatrz smutno na opróżniony do cna kubek kawy. Pytasz się mnie: co teraz? Wychodzimy. Za nami ciągnie się smród wszystkich bezeceństw, i hańba uchybień których się dopuścimy. Głuchy zgrzyt zamykanych drzwi zamyka akt przedostatni, nie odwracam się nawet powodowany zapamiętaniem. Czas na zasłużony antrakt.

 

Nosisz długi czarny prochowy płaszcz w najgorszej breii. Nie powiem, nawet ci z tym do twarzy. Pasuję ja ulał do kroju rozmemłanego wagabundy o intelektulnych ambicjach. Płaszcz nie szuka przymiotników, jak nasza anarchia. Znalazłeś go - powiadasz - sciągając go z grzbietu. W męskiej przebieralni obiektu sportowego, cały swój kram trzymasz pod kluczem. W szafce numer 56, na końcu boksu, zdołałeś wetknąć trzydzieści cztery lata życia do tego pudła. Masz tam sflaczałą piłkę, i książkę z pozłacanymi bokami. Oferujesz się ze swoim płaszczem. Co mi po tym rozlazłym skrawku szmaty? Mówisz, że każdy pisarz powinien mieć porządny płaszcz; cały czas cię słucham, ale chodź, lepiej już chodźmy.     

 

Suneliśmy cicho wzdłuż akademickich sarkofagów. Cienię wydłużały się z każdym krokiem. Aleja drzew pochylała się nad naszymi ciemniejącymi sylwetkami, takich nie widzi się w Europie. Czemu pomyślałem o tych drzewach jak o nas tutaj? Popatrz, ochrona nie narzuca się swoją obecnością. Jest, ale łypie jakby przychylniej i pobłażliwie. Na studencików nie wyglądamy już dawno przyjacielu, co to, to nie. Jesteśmy jak cwani kuglarze, każdy tylko czeka, aż wyciągniemypo asie. Przejrzeli nas na wskroś dawno temu. Kiedy zaproponowałem: chodźmy w lewo, ty chciałeś brać prawą flankę. Tyle zapamiętam.

 

Myślałem o tym kiedy zadzwonił telefon. Pytali się co robię w odosobnieniu, w tej zabitej dechami wiosce. Nie ma mnie w mieście od początku maja; ktoś pokwapił się zapytać, zadzwonić. Biegam po wrzosowiskach z jeleniami? Wycieram chuja o prześcieradło? Kilka rubasznych śmiechów w tle słychać; moi przyjaciele i najgrubsze grubiaństwa. Potrzebuję tego tak jak tlenu, nie muszę za to przepraszać. Mógłbym z nimi pod wieczór dla ochłody, zanużać się w stawach hodowlanych. Brodzić tuż za rogatkami zziajanego od upału miasta. Względami bachantek pogardzać, odjeżdzać z boksującymi kołami. Kanikuły oferują pląsawisko w rytmie straganowych melodyj. Wszedzię lepiej, gdzie nas nie ma.

 

Wrzuciłem do kieszeni tych kilka nożyków do golenia, o które prosiłeś w liście. Zabrałem też zgrzewkę jogurtu waniliowego, żeby nie iść bez niczego, z pustymi rekami. Wiem, że ledwo wiążesz koniec z końcem; mój landlord, też odlicza dni do mojego odjazdu. Obutałem stopy i wyszedłem na spotkanie. To już nie beltrystyka wypełnia każdą moją minutę. Palce swobodnie uderzają w klawiaturę, nikt nawet nie zagląda przez ramię. Jestem w autobusie, dojeżdzam na pętle. Na zakręcie widzę już twoją wyszarzałą postać. Witasz mnie jak zwykle szczerym konceptem. Nie ma w tym drwiny, jest za to beztroskie spojrzenie. Daję ci nożyki, wkładasz je do kieszeni. Reporterska wstrzęmieźliwość na sto czterdzieści znaków. Wtrącam kilka słów na rozruch, i ty nie pozostajesz dłużny. Wartki dialog na pętli UBC w Vancouver. Przekraczaliśmy limit znaków, wtedy spytałeś o forsę. Chciałęś ode mnie forsę na prom by umknąć na wyspe. Nie mam forsy, i wcale nie kłamię. Patrzysz mi w oczy i szukasz tam prawdy. Jestem tym Polaczkiem, który nie chcę dać ci forsy. Przewracasz oczami, wydąłeś dolną wargę, kolego. Zawsze gdy się złościsz przypominasz rybę; postoimy tak jeszcze może z pięć minut. Każdy z nas poszuka wyłomu w stawianych słowach. Ubliżasz mi, ja też znam te kroki. Wzruszam ramionami, pozwalam ci na dłuższą serię. Nie widzę w twoich oczach błysku zwątpienia. Zobaczysz tylko jak w moich, wyzywająco gniew topnieje. Patrzą na nas ludzie, niech patrzą, co z tego? Mam wrażenie jakby ich wszystkich nigdy nie było.

 

Nie liczyłeś w duchu na rehabilitację. To tylko moja inscenizacja, w której odprowadzam cię wzrokiem. Dodaję teraz trochę pompatyczności i uroczystych linijek, dlaszy ciąg wyreżysowanej farsy. Pozwolę ci odejść przy akompaniamencie patosu; wkładasz rękę do kieszeni kurtki. Rzuciłeś pod moje stopy nożyki, które dostałeś, szkoda, że tego już nie widziałeś. Rozpierzchły się po chodniku na wszystkie strony, tyle wymowności w tym tańcu było. Wezmę do domu to wspomnienie, może uda mi się z tego coś zrekonstruować. Przucupnąłem i zebrałem je prosto z ziemi. Widziałem cię jeszcze jak znikasz za rogiem. Na przystanku autobus zawył do łez rozbawiony, dzisiaj nie szczędziliśmy nikomu powodów. Rzuciłem się do środka i drzwi zasyczały; czułem na sobie kilka spojrzeń, kiedy usiadłem przy samym oknie. 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Radosław Kolago
Radosław Kolago 30 maja 2012, 09:59
*sobie
*tkliwe

"Wyobraź sobie. Niepozorny wygląd abnegata, cięty jezyk, klincz bezpośredniości." - tutaj zamiast kropki pierwszej raczej dwukropek.

*trudy, nie trudny.

*szansę

*idei

*obstaje

*miąższ

"Kiedy wystawiasz twarz do słońca; pozdrawiasz sunące na zachód obłoki." - co z tym średnikiem tutaj? Zupełnie nie pasuje.

"Jeffie, gdzie jesteś teraz"* - przecinek po zwrocie do osoby.

Dalej czytać nie mam siły, szczerze mówiąc, dużo tutaj takich małych, irytujących błędów. Plus styl masz taki bardzo monotonny, zdania podobnej długości, lakoniczne, proste - to nuży na dłuższą metę.

Sama treść może zainteresować, jestem ciekaw, gdzie z tym zmierzasz, ale dopiero, gdy poprawisz te błędy, przyjrzę się bliżej.
przysłano: 22 maja 2012 (historia)

Inne teksty autora

Niezrzeszony
Kaleb Last

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca