Dziś wczesnym popołudniem przyszedł Adaś Ferenc... Szedł do domu ze sklepu ogrodniczego przy Manhattanie, kupił wapno na działkę...
Przyszedł, choć nie oczekiwałem niczyjej wizyty, chociaż nie chiałem niczyjej wizyty. Leżałem nałykany na maxa relanium, hydroxizinum, ketonalu, nurofenu ultra forte i aspiryny. Ból zajął prawie cały mój mózg, okupant pieprzony. Ale i ruch oporu się uaktywnia, na razie anemiczny. Próbowałem czytać Listy Joyce'a i Historię literatury arabskiej Wiebke Walther w tłumaczeniu Agnieszki Gadzały, tak na przemian. Wtedy dopadał krótki sen, pólsen, ćwierćsen. Do tego jeszcze gra w węża na komórce... I znów.... jednaósmasen, jednaszesnastasen, jednatrzydziestodrugasen...
Przyszedl Adaś, zapukał. Sam bym się nie zwlókł z wyrka, żeby otworzyć, bo przy wstawaniu ból największy... Ola otworzyła. Adaś jest jednym z nielicznych, którzy nie opalają mnie z Gauloisesów, Chesterfieldów, Lucky Strike'ów czy zwykłych skrętów (nie mówię tu o Robercie Neumannie czy Adamie Siedleckim, bo oni niepodlegli tytoniowi). On ma zawsze papierosy. Dziś wyciagnął ruskie Viceroye i Jin Lingi (tzw. Koziołki).
Ale dlaczego ja tak o nim dzisiaj....?
Adaś zadał mi jedno pytanie:
- Bóg nas prześladuje, prawda? Czuję to... Wojtek, powiedz, to dobrze czy źle?
Nie wiem, Adaś, nic... Czy to ma znaczenie?