Las Vegas Polano (konkurs wakacyjny)

Andrzej Bitelow

 

Byliśmy gdzieś w okolicach Nowej Soli, gdy złapała nas policja. Nie zatrzymali nas z powodu szybkości, bo nasz Wartburg nie osiągał nawet sześćdziesiątki. Musieliśmy dziwnie wyglądać, prawdziwe freaki. Gdy wyruszaliśmy, kupiliśmy w lumpexie czapeczki, dużo hawajskich koszul, nie było bawełnianych, pociliśmy się w poliestrze, i okulary słoneczne. Ale najważniejsze było co innego.

Dwa tygodnie przed wyprawą codziennie rano chodziliśmy na polanę szukać grzybów. To były takie darmowe dragi, uzbieraliśmy ze szesnaście, bo chyba nie było wysypu, albo ktoś za każdym razem nas uprzedzał. Cenne, magiczne grzyby umieściliśmy w opakowaniu po lodach i zaczęliśmy szukać innych dragów. Nie znaliśmy żadnych dilerów, Kacha już wyjechał, lecz udało się nam kupić pakiet marihuany za trzy dychy od chłopaka z gimnazjum, ale nie było tego za wiele, góra na dwie lufki. Chcieliśmy więcej dragów. Tych najlepszych. Zwalniaczy. Przyśpieszaczy. Rozkurwiaczy. Obkupiliśmy się w aptece. Pięć paczek Accodinu. Tusipet. Aviomarin. Tantum Rosa. Wszystko, co najlepsze i najbardziej hardkorowe. Jakby tego było mało – rozrobiliśmy czterdzieści saszetek szałwii w litrze wody i to właśnie jej obawialiśmy się najbardziej.

Nie było walizki obszytej skórą z węży z El Paso, nie mieliśmy gdzie schować naszych cennych dragów. Matka Gigi, z którym jechałem, zaproponowała, że wyjmie swoją szlachetną maszynę do szycia i da nam futerał. Rzeczywiście był piękny i z dumą wsadzaliśmy go do zabałaganionego bagażnika.

Pewnie się zastanawiacie, skąd mieliśmy mleczno-białego Wartburga. Odpowiedź jest prosta. Podarował mi go wujek, Andrzej Wintro, bo dobrze zdałem maturę. Cała linia męska w mojej rodzinie to Andrzeje Wintro i jak przypomnę, wszyscy mężczyźni w moim mieście mają na imię Andrzej. Ani ja, ani Andrzej Gigabajt nie mieliśmy prawa jazdy, ale ustaliśmy, że Giga prowadzi, bo miał pewien kontakt z traktorami, pomagał czasem na wsi.

Pruliśmy 384 do Wrocławia, a potem mieliśmy wskoczyć na poznańską. Byłem dziennikarzem sportowym. Współpracowałem wtedy z portalem piłkarskim, za każdy tekst dostawałem bagatela dziesięć złotych. Nikt tym razem nie prosił mnie, abym jechał na mecz, ale postanowiłem być nadgorliwy i opisać spotkanie Warty Poznań z Ruchem Radzionków, poza tym chciałem przeżyć podróż życia, utrzeć nosa głupim gadkom, wyrzygać szaleństwo i zdemolować schronisko młodzieżowe w Poznaniu.

Giga prowadził całkiem sprawnie. Koło Bielawy wrzuciliśmy aż po osiem grzybów, popiliśmy Żubrem. W Łagiewnikach zjedliśmy po listku Accodinu i po bombce Tantum Rosa. Z kasety leciała Maryla Rodowicz i Karin Stanek. Wiedziałem, że do Poznania staniemy się potworami, które zniszczą wszystko i nikt ich nie pozna.

- Ale jestem skurwiony - wysapał Giga. - Nabij lufkę, muszę się dobić.

- Mało tego mamy, ale jak chcesz - nabiłem i włożyłem ją w jego mięsiste wargi, a on zaczął cmokać i wzionął całego topa. „Futbol, futbol, przeżyjmy to jeszcze raz” - darła się Rodowicz z głębin radia. Czułem się dobrze, ale wydawało mi się, że mamy wąsy i brudne swetry zamiast pięknych, hawajskich koszul. Po chwili widziałem małe polskie flagi, które trzepotały za oknem i chciały się dostać do auta, więc szybko zamknąłem okno.

- Otwieraj to, kutasie! - wydarł się Giga.

- Nie mogę, flagi wlecą do środka… - szepnąłem, ale szybko ugryzłem się w język. Nie chciałem, żeby sam je zobaczył, mógłby tego nie wytrzymać.

- Futbol, futbol, przeżyjmy to jeszcze raz! - mój kompan zaczął śpiewać, a ja szybko się przyłączyłem. Śpiewaliśmy sobie wesoło prawie do samego Wrocławia, ale nagle zobaczyliśmy autostopowicza. To był ten moment. „Musimy go wziąć!” - wrzasnąłem do Gigi, a on z piskiem opon, zawadiacko zatrzymał Wartburga tuż przed nią, bo okazało się, że to dziewczyna.

- Pierwszy raz jadę na stopa, co za niesamowite uczucie - paplała z tyłu.

- Uważaj, jesteśmy niebezpieczni - chciałem ją uspokoić, ale zaczęła się śmiać.

- Studiuję pedagogikę wychowawczo-opiekuńczą. Mam taki pomysł na życie, że będę pracowała w przedszkolu. Bardzo lubię dzieci, znam takie sztuczki, że mnie kochają i robią to, co chcę.

- Jesteśmy niebezpieczni. Rozrabiamy!- krzyknąłem do niej jeszcze raz, ale mnie zbyła i mówiła dalej. Giga mocno zaciskał kierownicę i zaczął się pocić.

- Też już wiem, co zrobię, jak mi wejdą na głowę. Każę im wszystkim biegać w kółko. Nawet to już nazwałam, to będzie Taniec Tabalugi, a później otworzę okna. Będzie zima i wpadnie zimne powietrze, przez które one zachorują, a na drugi dzień nie przyjdą, bo będą już chore… A co wy, chłopcy, tak wyglądacie? Cali spoceni? Też może jesteście chorzy? Może zamknijcie okno, bo wpada zimne powietrze - uśmiechała się słodko, a my z Gigą zawzięcie milczeliśmy i baliśmy się na nią spojrzeć.

- Robicie coś może w życiu? Na przykład ciekawego? Tak jak ja? Bo coś mi się zdaje, że leserujecie. W ogóle gdzie jedziemy? Macie jakieś plany życiowe? Bez planu będziecie jak łódka na niespokojnym morzu. Albo skały, albo lodowa góra jak w Titanicu, a jak dopłyniecie do bezludnej wyspy, to będą na niej mieszkać ludożercy.

Odwróciłem się nagle do niej, złapałem ją za kolano, spostrzegłem przy okazji, że ma ładne cycki i ryknąłem: - Zamknij mordę, paniusiu!

Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia, tylko się roześmiała i ze słodką miną wbiła paznokcie w moją rękę. Cofnąłem ją z sykiem, a ona dalej gadała. Zapragnąłem wtedy jej cycków i z odległości trzydziestu centymetrów zacząłem się w nie wgapiać.

- Jednak miałam rację. Lesery i szkodniki pierwszej klasy, a na dodatek niekulturalne. Jeden krzyczy, drugi się poci i się nie odzywa. Zero dobrych społecznych zwyczajów. Co z was za ludzie? Wy może jesteście tymi, no, nonkonformistami? Nauczyłam się o takich na studiach. I są niby mądre metody, jak takich dewiantów wyleczyć, ale ja mam swój sposób - po łbie dać, łopatę w rękę i rowy kopać. Nie ma dla was innego ratunku. Kobiety pewnie też nie macie, taka by was wzięła w obroty i wygoniła te głupoty z was. A wierzycie w Boga?

Giga nie wytrzymał i spróbował: - Raz znałem paskudną dziwkę, imieniem Basia G. - udało mu się zagłuszyć pierwszymi mocno wypowiedzianymi słowami panią pedagog, bo darł się na całego Wartburga. - Była tępa i dawała dupy za 3 złote na… no czipsy. Myślała o pięknych krajach i podróży na parowcu do Stanów Zjednoczonych, ale jedyne podróże, jakie się odbywały, to do jej mordy (pyszczka), pizdy (pipci) i dupy (pupci). Przyjmowała wielu podróżników głodnych wrażeń, a jedyne, co jej zostawiali, to litry kokosowego mleka, ale ona wciąż marzyła. O złotych tacach, różowych czajniczkach, błękitnookich słoniach i holenderskim kakao, a świat dał jej tylko wielką fangę, którą spadła z nieba, to pewnie był bóg albo kangurek Kao. Już wiedziała, co zrobić. Musiała uciec, iść na studia, poszła więc na pedagogikę opiekuńczo- wychowawczą, choć sama była piekielnym, smarkatym dzieciakiem, a tam ją zalał brązowy woźny. Giga skończył, a ja dławiłem się Żubrem ze śmiechu, pierwszy raz zagłuszając świat, Rodowicz i Karin Stanek zaklęte w radio. Autostopowiczka była nieugięta. Rzuciła tylko:

- I co to miało znaczyć? Że jesteś leser i chuj?

Śmialiśmy się z Gigą dalej, a ona natarła:

- I tak skończycie na wózku, chamy. Wąsaci, w brudnych swetrach, a dzieci będą wam dawać małe flagi Polski. A ja? Skończę lepiej i zobaczę kawał świata.

Auto się zatrzymało. To był korek przed Wrocławiem. Ona to wykorzystała i szybko wyskoczyła z auta, rzucając jeszcze: - Niewychowane śmieci!

- Co za pierdolony wariat - Giga ocierał poliestrowym rękawem spocone czoło. - Takie rzeczy opowiadać, w takich chwilach, bezbronnym ludziom.

- Nie gadaj, śmiesznie było! – ryknąłem, zagłuszając „gdzie szosy biała nić” Kariny Stanek.

Dragi mocno nami poniewierały. Wszystkie auta miały niebieskie smugi. Nie potrafiłem zebrać myśli. Gdy zamykałem oczy, widziałem taczki, wózki z hipermarketów i gumowy sprzęt do wody wirujący w dziwnym tornadzie. Szumiało mi w uszach i bałem się zapytać Gigi, co z nim, był już zielony i chyba chciało mu się rzygać.

- Czytaj mi modlitwę kierowcy, inaczej nie damy radę - syknął.

- Dobra, dobra - zacząłem szukać śmiesznego obrazka ze świętym Krzysztofem, „jebany dziecionos”, przemknęło mi przez głowę, „pierwszy wodolot dla małych Jezusów, kiedy jeszcze nie umiały chodzić po wodzie”, ktoś szepnął, a ja szukałem dalej zdenerwowany, „nartnik też tak umie, a nie klękamy przed nim od dwóch tysięcy lat”. - Zamknij mordę! - wrzasnąłem sam do siebie, a Giga aż się wzdrygnął.

- Dobra, mam go.

- Czytaj, proszę, czytaj, inaczej nie damy rady.

- Boże, daj mi pewną rękę i bystre oko, abym nikomu nie wyrządził żadnej szkody -deklamowałem, a Giga wyraźnie się uspokajał. - Nie pozwól Dawco życia („co, kurwa” - przemknęła mi w głowie myśl), bym stał się przyczyną śmierci lub kalectwa, a także zachowaj od nieszczęścia i wypadku… Nie mogę, nie będę czytał tych bzdur.

- Dalej, dalej, to nasza jedyna szansa. Święty Krzysztof pomoże, po co się tak zrobiliśmy? Nie wiem, co się dzieje. Czytaj!

- Pohamuj pokusę nadmiernej szybkości - zacząłem śmiać się na cały głos, ale Giga patrzył na mnie błagalnie. - Oby piękno stworzonego przez Ciebie świata i radość Twej łaski towarzyszyły mi zawsze. Kurwa. Amen.

- To mi pomogło, odejdź pokuso nadmiernej szybkości - Giga powtarzał to cały czas i chyba zamknął oczy, ale jakoś jechaliśmy dalej.

A ja zacząłem dumać, co my właściwie odpierdalamy. Do Poznania było jeszcze 150 kilometrów, a już byliśmy na skraju wyczerpania nerwowego. Nabiłem drugą, ostatnią lufkę i wypaliliśmy ją w miarę spokojnie. Na długo nie pomogła. Myślałem o swoim mieszkaniu. Chciałem w nim spokojnie siedzieć. Nie zagrożony. Niezależnie, czy było dzisiaj czerwone czy żółte. Z łazienką. Bez. Nawet ukochałbym Andrzeja Goja (kogo?) i jego ptaki. Chciałem patrzeć spokojnie ze swojej jamy. Nie zagrożony. Niezależnie, czy byłaby osmolona czy blada. Z czterema łazienkami. Czy z kuchnią austro-węgierską. Naleśniki z kebabem. Ślizgi na Kulfonie i Monice. Dobre oceny w rajdach skorupek od jajek polskich raperów. Kilgore Trout Rozrabiaka. Bękarty Andrzeja Wajdy. Kiwitacja. Guzy smakowe Alana Shearera. Jest pewien kraj, piękny kraj zwany Polską, wiem, że wam się nie chce. Tylko udajecie, że walczycie pijani z Napoleonem. Robicie przewroty, powstania, komunizmy, kulty, a tak wam się nie chce. Idźcie w uściski do wujków. Wujcio- wariatuncio.

- O czym myślisz, Giga? - musiałem przerwać atak głowy.

- Nie chcesz wiedzieć, Wini, nic nie chcesz wiedzieć.

- Mów! - zacząłem grozić mu butelką od Żubra.

- O tym, że świat jest na siedmiu żółwiach, a te żółwie są na dwóch tych dziewczynach z pedagogiki.

- A na czym są te dziewczyny?!

- Nie wiem, kurwa, nie wiem. Na rewitalizacji obszarów wiejskich Milówka.

- Co? Ty baranie, ziemia jest na psim kutasie. Kręci się.

- Nie mów mi takich rzeczy. Opowiedz mi, jak byłeś z dziewczyną ostatni raz.

- To jest temat na osobny rozdział, człowieku.

- Opowiedz teraz tak w skrócie, o ostatnim stosunku. Później rozwiniesz.

- No, dobra. Znasz siostrę Andrzeja Skana?

- Wiadomo, to ona mi kiedyś rozerwała stulejkę na Dniach Miasta w tej bramie obok kościoła.

- Ale z ciebie kutas, pierwszy ją miałeś, ale dobra.

- Daj mi jeszcze butelkę z szałwią. Na pewno mnie orzeźwi. I opowiadaj. Opowiadaj.

- Uważaj na nią, nic nie czyni człowieka tak zdeprawowanym jak herbata z szałwią - ostrzegłem go, podałem butlę i zacząłem historię.

- Byliśmy na wycieczce szkolnej w Karkonoszach. Jak wspinaliśmy się na Śnieżkę, to już widziałem, że mi się przygląda. Wiesz, takie krótkie spojrzonka, chichoty, mówienie czegoś na ucho koleżankom. Czułem, że może być wesoło, a w spodniach już zaczynał się jarmark. Po czasie się zbliżała, nawet mnie musnęła ręką po plecach, a mi tak stanął, że musiałem się ukrywać za skałą, żeby przeczekać burzę. Potem wyszedłem zza skały i dogoniłem grupę. Ona się od mnie uśmiechnęła i spytała „chyba się na mnie nie obraziłeś? Jestem aż taka okropna?”. Trochę się zawstydziłem i jęknąłem tylko „jesteś spoko”, a ona pocałowała mnie w policzek i miałem znowu posiadówę za skałą. W schronisku, wiadomo, poleciały piwka, wódka na kilku, przyszła śmiałość, a ona wyglądała tak ładnie w świetle ogniska. Długie warkocze, piegi, i te niesamowite piersi. Wsadzała nawet jednego warkocza do ust, śliniła go, a potem wkładała między te piękne cycki. Gamoń mi sterczał jak szalony i powolutku zbliżałem się w jej kierunku, kamień po kamieniu, a ona tylko czekała, aby ją wziąć, zdobyć. Po pięciu minutach siedziałem obok niej i gładziłem jej ramiona, piękne włosy. Całowałem jej ręce, policzki, powieki. Dotykałem długich nóg. „Może znajdziemy lepsze miejsce?” - szepnęła mi do ucha i złapała za rękę, aby za chwilę wspólnie leżeć na miękkiej ściółce, figlować językami, dotykać się nawzajem. Piersi miała niesamowite, duże, jędrne, jak południowe owoce. Brzuszek taki miękki, a cipka ośliniona, lepka, jak ślimaczek. Zdjąłem jej spodnie. Pofiglowałem językiem między udami. Była taka smaczna po całym dniu podróży. Powoli kierowałem penisa do jej wnętrza. Nie chciała, abym ubierał gumę…

Auto się nagle zatrzymało. Byliśmy na poboczu. Giga był blady jak papier, a do nas zbliżał się policjant. Nie zdążyliśmy nic zrobić. Siedzieliśmy zastygli, wgapieni w drogę i ze sterczącymi kutasami.

- Proszę dowód rejestracyjny i prawo jazdy kierowcy oraz dowód pasażera - zaczął szybko, a jego twarz spływała po mundurze. Miał wielkie oczy, w których figlowały małe robaczki i ważki.

- Nie mamy prawa jazdy - jęknął Giga, aby za chwilę wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie mieliśmy prawa jazdy, recept na leki, w lufce znaleźli jeszcze księżycowy pył. Dostaliśmy dwa razy pałką przez nogi, poczułem brudną ziemię i kilka kopniaków, zaraz siedzieliśmy skuci w radiowozie.

- Nieźli bohaterzy - dwóch karków w niebieskim śmiało się z przodu, a do mnie ledwo dochodziły ich słowa. – Ciekawe, co ich starzy by powiedzieli, jakby ich tak zobaczyli. I te sterczące pały, no kurwa, pedały na dodatek. Ćpuny i pedały!

Jechaliśmy spokojnie. Przed oczami dalej wirował milion figur geometrycznych, a karki rechotały z przodu jak dwie pieprzone żaby. Nie wiedziałem, czy oni są tu po to, aby nas zabić, czy nam pomóc, ale miałem ich w dupie. Tylko spokojnie przetrwać, zasnąć, wrócić do domu, czytać już książkę przy ciepłej herbacie.

- Takich jak wy to ja bardzo nie lubię. A jak moje dzieci by się zakumulowały z takimi buraczkami jak wy? To co? Byście je sprowadzili na złą drogę. Świat jest dla dorosłych ludzi, a nie dla takich frajerów jak wy. Żyć trzeba umieć, a wy tylko podrygujecie jak wystraszone pchełki - gadał już jakiś inny, a my siedzieliśmy na komendzie. Coś bełkotaliśmy, a oni tylko nas wyzywali i od czasu do czasu obijali. Nie wiedziałem, o co chodzi w tym miejscu. I dlaczego naziści jeszcze istnieją. Bili nas po uszach i nerkach za jazdę blaszanym prostokątem po spożyciu wyprodukowanych przez nich białych proszków i tabletek. Nic z tego nie rozumiałem. Oni po prostu byli bardzo złymi, znudzonymi mężczyznami, a niebo było daleko i nie dochodziły do nich boskie fangi. Gdy przestali nas bić po plecach, zamknęli nas w jednej celi, oblewali szlauchem i przyczepili nam do dupy ogony wielkich gadów.

Siedzieliśmy smętnie. Nie chciałem nawet patrzeć na Gigę. Wyglądał jak nieżywy bożek smutku. Żal mi go było, ale musiał sobie poradzić sam. Ośmieszyli nas doszczętnie gadzimi ogonami, byłem bezsilny, może kiedyś uda się odegrać na tych idiotach. Było mi zimno od ciągłego polewania wodą, byłem kostką lodu i patrzyłem na świat, na naszą chorą cele jakby z góry. I przyszło to wtedy do mnie, coś zrozumiałem z tej podróży:

 

Idee późnych roczników osiemdziesiątych załamały się nagle. Pękły, rozprysły jak sople na masce historii. Tego dnia, 2 kwietnia 2005 roku o godzinie 21:37, pewna era się skończyła. Nie mieliśmy już po co żyć. Życie bez duchowego opiekuna, guru prawdy było wegetacją na pustyni nihilizmu w morderczym poszukiwaniu ostatnich kropli życiodajnej wody. Pamiętam ten dzień, oczekiwaliśmy w obłędzie na najgorsze, wierząc jednak, że bóg odroczy jego i naszą śmierć chociaż o kilka pomruków czasu. Gdy przyszedł zimny, kwietniowy wieczór, straciliśmy nadzieję. Wyszliśmy do okien, zapaliliśmy zapalniczki Zippo i patrzeliśmy nawzajem w swoje młode, zapłakane twarze. Jeśli wtedy bym wszedł na świętą górę nad Polską, zobaczyłbym, że złota fala się załamała, straciliśmy coś, co napędzało nas do owocnego życia, odszedł siewca, ziemia, woda i puchaty krzew w jednym. Staliśmy przy oknach, a szyby oddawały nasze słone łzy na pożarcie bezwzględnej przyszłości. Poczuliśmy, że nic nie ma znaczenia. Trzeba oddać się szaleństwu, ciału, bestiom, morderczemu życiu bez snu z czerwoną śliną w kąciku ust, zabójczym nałogom, wspaniałości odurzania się, kłamstwom i samobójczej śmierci.

2 rozdział "Wintro"

 

tutaj można przeczytać w lepszym układzie akapitowym:
http://issuu.com/wintro/docs/las_vegas_polano

 

Andrzej Bitelow
Andrzej Bitelow
Opowiadanie · 6 sierpnia 2012
anonim
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    To jest dobry tekst, jakbym miał napisać coś inspirowanego Thompsonem, to by właśnie tak wyglądało - brudna i smutna polska wersja amerykańskiego snu, pełna autoironii i nadrabiania miną. Miło, że nawiązałeś też do "ideologicznej" płaszczyzny "Fear and loathing...", w wydaniu polskim wygląda to jeszcze bardziej przygnębiająco. Gorzkość, to dobre słowo.

    Smuci mnie tylko, że ktoś ten tekst może wziąć tak do końca poważnie, dosłownie, nie widząc hektolitrów autoironii i zgrywy.

    · Zgłoś · 12 lat
  • Andrzej Bitelow
    Też nad tym ubolewam... W trakcie pisania było dla mnie bardzo jasne, że robię sobie jaja ze sztucznego tworzenia pokoleń, młodzieńczego kopiowania zachodnich wzorców, prowincjonalności polskiej kultury, czy też trochę patetycznego odjazdu Thompsona (z tekstem o górze nad L.A). Okazało się jednak, że nie każdy wyczuł zgrywę, i nie wiem czyja to wina, o ile jest sens mówić o winie- może jest to taki moment, w którym nie ma znaczenia, czy ktoś odbiera poważnie czy niepoważnie stwierdzenie "umarłem wraz z papieżem". Może też z żartów wykluła się prawdziwa, smutna, śmierdząca rzeczywistość

    · Zgłoś · 12 lat
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik

    · Zgłoś · 11 lat