Jak Zachód został zdobyty (opowiadanie na konkurs)

Kamil Smucerowicz

 

 

 

Była noc, kilkupasmowe drogi wyglądały jak biało czerwona flaga. Ustawiłem blokadę prędkości na 75 milach i starałem się z całych sił nie zasnąć. Nawet nie tyle, że obawiałem się wypadku, po prostu czułem, że musimy być we Frisco nad ranem. Czułem, że jesteśmy w ciągu, którego nie możemy przerwać. Nie znoszę słowa „względność”, uważam, że jest nadużywane do granic przyzwoitości, tym razem jednak nie mogłem oderwać się od myśli na temat tego, jak czas przez ostatnie tygodnie stał się nieprzewidywalny. Kiedy biegniesz szybko, kończą ci się siły i zaczynasz maszerować, czujesz, jakbyś pełzał, oszukana propriocepcja, oszukany mózg. Teraz świat oszukiwał nas. Obiektywnie rzecz biorąc, byliśmy w drodze od kilku tygodni, ale wydawało nam się, że minęły miesiące, lata, epoki. W każdym razie, prowadząc czerwonego Jeepa w kierunku San Francisco, myślałem trochę o propriocepcji, przede wszystkim jednak o tym, żeby nie obudzić Deana. Zacznijmy jednak od początku.

Wraz z Maćkiem kończyliśmy pracę mniej więcej w tym samym czasie, po dwóch stronach Stanów Zjednoczonych. Maciek siedział w Kalifornii, pracował nad jakimś nudnym reportażem na temat stanu wód Oceanu przy Zachodnim Wybrzeżu. Przyleciałem do niego z Bostonu nocą jakoś na początku października. Poznaliśmy się na studiach i zawsze trzymali razem, chcieliśmy trochę poszaleć w krainach, o których marzy się od dziecka. LAX to jedno z najpodlejszych lotnisk, na jakich byłem. Lądowanie przebiegło punktualnie, około północy. Odebrałem bagaż, przywitałem się z Maćkiem i postanowiliśmy jechać do hotelu. Hotel mieliśmy w centrum Los Angeles i to było wszystko, co pamiętaliśmy. To przeklęte lotnisko nagle całe opustoszało. Nie było informacji, internetu ani żadnej osoby mówiącej po angielsku. Po naradach zdecydowaliśmy się jechać do miasta autobusem. Wyobraź sobie teraz dwóch białych Europejczyków w płaszczach, kapeluszach, ubranych jak należy, z tym całym sprzętem elektronicznym, jadących w środku nocy miejską komunikacją Los Angeles.

Podchodzimy do autobusu, mówię kierowcy „dobry wieczór” i chyba robię faux pais. Wyglądało to tak, że kierowca nie chciał nas nawet wpuścić, gdyż nie mieliśmy drobnych na bilet, ugłaskaliśmy go jednak dwudziestodolarowym banknotem. Wsiadamy, autobus rusza wypełniony przynajmniej w połowie. Jesteśmy jedynymi białymi ludźmi, jedynymi ludźmi, którzy mają przy sobie jakikolwiek dobytek, chyba w ogóle byliśmy jedynymi ludźmi. Reszta to banda ćpunów, bezdomnych i Meksykańców wyglądających jak Danny Trejo. Podchodzi facet- ciężko zorientować się, czy jego oczy są prawdziwe- trochę zaropiałe, trochę zczarniałe. Zaczyna gadać niezrozumiałym slangiem, mówi prosto do nas, gestykulując przy tym jak afrykański szaman. Czuję, że gardło mi się ściska, facet gada dalej. Reszta autobusu przygląda się z zaciekawieniem, myślę sobie, że jak nic nie powiem, to mnie zabije albo przyjdą inni. Odchrząkam i mówię:

-Przestań się gapić, człowieku. Uspokój się i daj nam spokój.
       Odchodzi, ale czuję, że będę płakał. Ściskam projektor, który dopiero kupiłem i myślę o filmach, które miałem na nim obejrzeć. Czy będzie mi dane śmiać się z Woody Allena, kontemplować von Triera, snobować się przy francuskiej nowej fali? Byłem przekonany jak cholera, że oto ostatni raz trzymam w ręku ten projektor. Rozglądam się powoli, lecz pewnie. Jakaś chuda para strzela heroinę. W autobusie. W końcu wysiadamy na ostatnim przystanku. Miasto nie wygląda lepiej- Kalecy leżący w strugach krwi koło swoich wózków inwalidzkich, oczy świecące przy każdym zaułku, ćpuny i my...

- Zajebię cię. Jak mogłeś nam na to pozwolić. Czemu nie wzięliśmy taksówki, kurwa! - Klnę Maćka cicho, aby nikt nie usłyszał, że nie jesteśmy stąd.

-A gdzie byś nią, kurwa, pojechał? Nie znamy nawet nazwy hotelu- Maciek ma rację.
      Błąkaliśmy się po Los Angeles przez całą noc, aż otworzono pierwszy sklep z internetem. Dzień dobry, Kalifornio.
          Nie będę rozwodził się nad całym naszym pobytem w „Mieście Aniołów”- było brudno, dużo piliśmy, włóczyliśmy się, poznaliśmy parę osób, znowu piliśmy, łaziliśmy po plażach Santa Monica oglądać tych wszystkich wysportowanych facetów grających w siatkówkę i laseczki w bikini przemykające na rolkach. Pewnego dnia pojchaliśmy do Hollywood, postanowiliśmy spić się tam dobrze. Zajeżdżamy, a tu inny duch. Ludzie weseli, szpanują w wypożyczonych na weekend Porsche. Szwędamy się po barach, poznajemy ludzi, łazimy po Alei Gwiazd. Jeśli ktoś myśli, że ta aleja jest zadbanym symbolem sexu i rock n' rolla, to się myli. Gwiazdy są często popękane, składają się na zniszczone drogi prowadzące do pobliskich parkingów. To nieistotne, jesteśmy w Hollywood, a gdzie się pije kiedy jest się w Hollywood? Na Sunset Strip, naturalnie.
           Miles Davis i wszyscy jazzmani mieli 52 ulicę, mieli Minton's Playhouse na Harlemie. Mogłeś tam iść i posłuchać Dizzy Gillespie'a, Parkera i Monka za parę groszy, bo są miejsca, które wcale nie są po prostu knajpami. To miejsca, w których zostawiasz ducha, zastawiasz codziennie życie w lombardzie sztuki, gdzie musisz dać coś od siebie, żeby móc poczuć ich galaktyczny klimat, i wcale nie chodzi o pieniądze. Jeśli nie rozumiesz takiego klimatu, to nie idź tam. Nie idź do Minton's, nie idź spać do Chelsea Hotel, jeśli uważasz, że to po prostu snobowanie się. Te miejsca są naznaczone karmą, ponadczasowością. Przebywasz gdzieś, gdzie Twoi idole tworzyli historię, gdzie Janis Joplin robiła laskę Cohenowi, gdzie umarł Dylan Thomas. I będąc w środku czujesz to wszystko, widzisz duchy.
            Na Sunset Strip takim miejscem jest bezapelacyjnie Whiskey A Go Go. Knajpa, w której Morrison zaczął odwracać się przodem do publiczności, gdzie grali wszyscy ci znani muzycy, a które to miejsce wygląda jak mała spelunka na przedmieściach Konina. Siedzieliśmy z Maćkiem w Whiskey popijając piwko, słuchając koncertów i oglądając tańczące w klatkach panienki, kiedy nagle dosiada się do nas pewien gość. Mówi, że ma na imię Dean i że będzie dzisiaj z nami pił.

- Czemu akurat z nami?- pytam.

- Bo widać, że nie jesteście stąd, a ja nie mogę już znieść L.A. I ludzi stąd. To miejsce mnie wysysa.
          Ja i Maciek również nie lubiliśmy L.A... Piliśmy długo we trzech, Dean okazał się być pisarzem, podróżował od kiedy wyrzucono go ze szkoły. Był niesamowitym gościem, miał anegdotę do każdej sytuacji. Podobało mi się, że dosiadł się do nas częstując nas swoim burbonem, nie był zmanierowany, ani pretensjonalny. Opowiadał o tym, jak chce wyrwać się z L.A. i jechać dalej. Polubiliśmy się wszyscy i zaufali sobie. Szkoda mi go było, bo wiem jak ciężko żyć w miejscu, którego za nic się nie czuje, które nie ma ci nic do zaproponowania, poznałem takich miejsc aż za wiele. Piliśmy w Whiskey i Rainbow, opowiadając, co nas przygnało na Zachód. W Kalifornii zamyka się wszystko o 1 w nocy. Kiedy zamknęli knajpy, nie mieliśmy czym wrócić do domu. Taksówka kosztowała siedemdziesiąt dolarów, a łącznie mieliśmy niecałe trzydzieści. Dean wypytywał wszystkich taksówkarzy, czy zawiozą nas za tę kasę, to było wariactwo. Jeden kierowca powiedział, że nie może nas zabrać za te pieniądze, ale dołoży nam dziesięć dolarów. Taksówkarz dolożył nam się do taksówki! Ostatecznie, postanowiliśmy poczekać do 6 rano na metro. Kolejnego popołudnia Dean podjechał swoim czerwonym Jeepem pod nasz Cecil Hotel. Załadowaliśmy majdan i już byliśmy w drodze do Las Vegas...

Czułem ten wypad w calym ciele i duszy. Wyjeżdżaliśmy wlaśnie z Los Angeles tymi gigantycznymi autostradami, które zna się tylko z filmów, piliśmy zimne piwo i udawaliśmy jazzowe trio- Maciek był Max Roachem na bębnach, ja grałem na pianinie jako Monk, a Dean- Dean był każdym dęciarzem, jaki żył na tej planecie. Przed graniem wypaliliśmy trochę marihuany i widziałem nas jak stoimy w Birdlandzie i gramy- trzeba przyznać, że Dean znał się na muzyce doskonale. Najpierw był Charlie Parkerem, potem Coltrane'm. Był każdym! Graliśmy Night in Tunisia i jechaliśmy do Las Vegas! To było coś. Sam Jeep Deana był czymś samym w sobie- rzęził jak Harley, tylne siedzenia przerobione były na pokój sypialniany, Dean spędził w nim już kilka tygodni, oszczędzając kasę na hotelach. W samochodzie miał mnóstwo różnego badziewia, którym bawiliśmy się całą drogę. Byłem już zdrowo pijany, sięgałem ręką do tyłu i wyciągałem pierwszą lepszą rzecz.

- Dean, jak myślisz, kim jest ta dmuchana kaczka- żydówka?

- Ta kaczka- żydówka jest moim superego, nie będziemy stosować półśrodków, za okno z superego!- krzyczał Dean, a ja wyrzucałem kaczkę.
Wyrzuciliśmy w ten sposób chyba pół jego dobytku, rzeczy, które nazywał imionami ludzi, których nie lubił lub którzy go skrzywdzili.

- Powiem wam coś, jeszcze wczoraj byłem w paskudnym nastroju. Myślałem o tych wszystkich głupich ludziach, myślałem o ich głupocie, jacy są mierni i płascy, jacy bez życia. Zastanawiałem się jak to możliwe, że przecież ci wszyscy piekielnie upośledzeni intelektualnie ludzie muszą współżyć z resztą. Nie w sensie seksualnym, zboczuchy, chodzi o to, że na przykład chodzą do fryzjera i ktoś ich musi strzyc, rozumiecie? Albo ktoś musi piec dla nich chleb, ktoś musi im nalewać piwo w knajpie, nie? I potem sobie pomyślałem, że przecież ci wszyscy fryzjerzy, piekarze, nauczyciele i tokarze są jednymi z nich! Rozumiecie? Wszyscy kłębią się w tym braku rozpusty, flaki gotowane w przypalonym garze nazywanym społeczeństwem.
            Przez całą drogę wydawało mi się, że Dean, mimo wesołkowatego usposobienia, kryje w sobie jakąś tajemnicę, wiedziałem, że musiał być całe życie kopany po tyłku. I tak, jak jego rzekomą tajemnicę odpuściłem sobie potem z racji tego, że myślimy tak o każdym człowieku, którego poznajemy w wyjątkowych okolicznościach, tak o tym, że wiele w życiu przeszedł, byłem pewien.
          Tymczasem wyjechaliśmy już z Kalifornii i jechaliśmy po pustyniach Nevady. Na tym etapie Dean, wcześniej co prawda jechał jak szaleniec, ale teraz to było coś, czego nie nazwałbym zwykłą jazdą. W każdej sekundzie byłem przekonany, że zaraz zginę. Wyprzedzał po kilka samochodów naraz, a na swój pas zjeżdżał dopiero, gdy nasz Jeep znajdował się w cieniu ciężarówki jadącej z naprzeciwka. Nie mogłem się skupić na pustyni, po bokach tylko migały kaktusy, a w szybę uderzały nam okrągłe kłęby trawy, znane mi wcześniej jedynie z westernów, a zwane „tumbleweed”. Droga była wspaniała, zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu, żeby zaopatrzyć się w whiskey i opróżnić pęcherze. Maciek przez całą drogę był nieco przygaszony, ale wiedziałem, że to z podniecenia. Podczas tych krótkich przerw chodziliśmy po pustyni strasząc węże i sępy.
            Nie wiem, jak długo jechaliśmy, pewnie koło ośmiu godzin. W końcu nadszedł wieczór i coraz częściej na drodze pojawiały się kolorowe światła, billboardy i reklamy klubów ze striptizem. Zbliżaliśmy się do Las Vegas.
          Na miejsce dojechaliśmy po północy. Las Vegas to tanie miasto, więc postanowiliśmy skorzystać z odrobiny luksusu i zakwaterować się w Stratosphere- był to największy hotel w mieście, z dwoma basenami, gigantycznym kasynem, sceną, na której lubił występować Michael Jackson i wieloma innymi dogodonościami. Byliśmy wszyscy cholernie zmęczeni. Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego droga męczy człowieka bardziej, niż zwykły dzień. Może dlatego, że droga nigdy nie jest „zwykła”, gdziekolwiek jedziesz, odkrywasz nowe rzeczy lub stare, których dotąd nie dostrzegałeś. Nie skupiasz się na reklamach supermarketów, nie myślisz o łatwych, codziennych rzeczach, do których twój umysł jest przyzwyczajony, po prostu idziesz na całego, jedziesz przed siebie nie zawsze wiedząc dokąd i myślę właśnie, że to ta niewiedza męczy człowieka.
       Włazimy do pokoju- wielkiego i wypasionego, a Dean ciągnie nas na dół.

- Chyba nie macie zamiaru płacić całości za ten wypasiony pokój?- nie wiedzieliśmy z Maćkiem, co uderzyło mu do łba.- Idziemy do recepcji.
            Byliśmy zbyt zmęczeni, by dopytywać, widziałem tylko, że Dean wyciąga z plecaka jakiś przedmiot owinięty ręcznikiem. Schodzimy do recepcji, zgodnie ze wskazówkami Deana, ja i Maciek udajemy, że nie znamy angielskiego, a on podchodzi pewnym krokiem do recepcjonistki, odwija przedmiot z ręcznika i kładzie z hukiem na stół. Patrzę, a ten przedmiot to gigantyczne, dwustronne dildo. Człowieku, myślałem, że pęknę ze śmechu. Myślę sobie; „Co on odpierdala?”. Patrzę na Maćka, a ten robi się czerwony i widzę jak tłumi wybuch śmiechu. Byłem zupełnie osłupiały, recepcjonistka udławiła się własnymi myślami, patrzy na dildo, na Deana, znowu na dildo i nie może nic powiedzieć.
           - Widzi to pani?!- zaczyna Dean- Otóż przyjeżdżamy wymęczeni z pieprzonego L.A., cały dzień w samochodzie, wchodzimy do pokoju w szanowanym hotelu w Las Vegas, otwieramy szafkę, a tam co? Gigantyczny, obustronny wibrator! Pokój był zarezerwowany na tych dwóch gości, to jakiś chory kawał, czy co, do ciężkiej cholery?- recepcjonistka nie może złapać tchu, siedzi tam sztywniejsza niż to dildo, a Deanowi w to graj!
           - Wie pani, skąd przyjechały tu te chłopaki? Z Polski! Słyszała pani kiedyś o papieżu? O Janie Pawle II? O Wałęsie? Słyszała pani o nich, czy jesteście tak zajęci tutaj sodomią i gomorią, że nie zwracacie uwagi na takie rzeczy? Ojcowie tych chłopaków obalili komunizm z pomocą papieża, a wy podkładacie im do pokoju wibrator?
            Sprawa Skończyła się tak, że dostaliśmy dwa razy większy pokój z lepszym widokiem za połowę poprzedniej ceny. Potem okazało się, że to jeden z wielu numerów Deana na zbijanie ceny w hotelach. Wspominaliśmy tę sytację jeszcze długo, a Dean zasłużył sobie na galon whiskey, który wkrótce spożyliśmy wszyscy razem.
           Samo Las Vegas raczej nas śmieszyło niż ekscytowało. Można tam znaleźć wszystko- Łuk Triumfalny, wieżę z Pizy, pomnik Juliusza Cezara, no wszystko. To miasto ma chyba największy kompleks Europy ze wszystkich miast na świecie. Nawet w Arabii Saudyjskiej nie ma takich cudów. Przybraliśmy sobie starożytne imiona i chodziliśmy po knajpach, grając za kilka centów na jednorękich bandytach i korzystając z darmowych drinków. Zaczynasz grać, natychmiast podchodzi do Ciebie seksowna kelnereczka i przynosi ci dowolną ilość dowolnego alkoholu. Widziałem jak różni goście upijali się w ten sposób, a potem przegrywali dziesięć razy więcej pieniędzy niż wydaliby na picie, tak tam zarabiają, w tym Las Vegas.
           W jednej knajpie chcieliśmy z Deanem pograć w piw-ponga z jakimiś harleyowcami. Piw-pong polega na tym, że po dwóch stronach stołu ustawiasz kilkanaście kubków z piwem i próbujesz wrzucić piłeczkę pingpongową do kubków przeciwnika. Przegrany stawia wszystko. Stoją więc tam ci dwaj harleyowcy, wielkie chłopy o głosach wikingów. Podchodzę i pytam, czy zagrają. Ze względu na moja posturę, wyśmiali propozycję, więc się wkurzyłem:

- Myślicie, że jak jesteście dwa razy więksi, to i dwa razy więcej możecie wypić, cioty?
         Ostatecznie wygraliśmy dwa razy, pregraliśmy raz i byliśmy już kompletnie nabąbani. Nie pamiętam wiele z tego, co działo się później, ale około 3 w nocy znaleźliśmy się przed kasynem Golden Nugget z jakimś bezdomnym facetem, grającym na harmonijce. Stawialiśmy mu piwo, a on grał stare bluesy. Siedzimy tak sobie, gdy podchodzi do nas wielki czarny ochronarz. Ubrany w garnitur szczerzy się do nas i pyta co robimy. Mowimy, że nic wielkiego, a on na to, że u niego w knajpie jest posucha i że stawia nam po margaricie. Czemu nie, chce stawiać, to wchodzimy w to. Siadamy w szpanerskiej loży, on przynosi te wielkie drinki i gadamy. Mówi, że kończy pracę i jedzie do innej knajpy.

- Nie chcecie jechać ze mną? Tu i tak się nic nie dzieje. Co nie, panie Spencer?- pyta ochroniarz retorycznie starego barmana.

- Nic a nic, Holden.

- Właśnie, zapomniałem się przedstawić nazywam się Holden Caulfield- daje każdemu po wizytówce.- to jak, jedziemy?
             Niech mnie szlag, jeśli nie zgodziliśmy się. Trochę zdziwiło mnie, że według nich ma się już nic nie dziać na Freemont Street, najbadziej kultowej ulicy Las Vegas, ale oni są tutejsi, więc wiedzą lepiej.
           Holden zabiera nas windą na podziemny parking, ładuje w czarnego, świecącego SUVa, zamyka drzwi i jedziemy. Mijamy hotele, knajpy, a on nic, ani słowa, inny czlowiek. Zaczynamy się czuć nieswojo.

- Dokąd jedziemy?- pyta Maciek.

- Zobaczysz- odpowiada chłodno ochroniarz.
            Nagle wyjeżdżamy z miasta i jedziemy jakąś pustynią, patrzymy na siebie i wiemy, że żadnemu z nas się to nie podoba.

- Ej, koleś, wypuść nas, wysiadamy- mówi Dean twardo.

- Gościu, zaraz będziemy, więc może się zamkniesz, ok?- wiemy, że mamy kłopoty.
            Dojeżdżamy w końcu do jakiejś speluny, przed którą stoją zaparkowane najdroższe samochody, jakie widziałem w życiu.

- Jesteśmy na miejscu, po 40 dolarów od łebka za wstęp- Holden nie jest jednak miłym kumplem, a kurewsko wielkim zaganiaczem.

- Daj nam się najpierw rozejrzeć, stary, co?- staram się zachować zimną krew.
           Ochroniarz pozwala nam najpierw wejść do środka. Wpadamy więc i nie wierzę w to, co widzę. Striptizerki tańczą na stołach kolesi, którzy wciągają z tych stołów kokę studolarówkami. Myślałem, że kręca tu jakiś pieprzony teledysk. Podchodzi do nas jedna ze striptizerek. Wygląda na sympatyczną, ale musiałoby nas pogiąć, żeby komuś tu teraz zaufać, tym bardziej, że zastanawiamy się tylko, jak tu ratować tyłki.

- Przysiądźcie się do mnie, to Holden da wam na trochę spokój, jak pomyśli, że mi zapłaciliście- mówi dziewczyna.
             Jaki mamy wybór? Siadamy z nią, ona przynosi drinki i zaczyna opowiadać, jakie to życie jest tu nie najgorsze i że te czarne alfonsy może i są groźne, ale przynajmniej jej nie biją. Pogadaliśmy z nią trochę i wydała się naprawdę w porządku. Nie traktowała nas jak klientów, uśmiechała szczerze. Nie mieliśmy jednak nastroju na pogaduszki. To wielkie bydle stało przy drzwiach i ani w głowie było mu nas wypuścić.

- Dobra, mała, jak masz na imię? Marylou? Ładnie. A więc Marylou, musimy stąd spierdalać. Ten kutas chce nam skasować cały hajs, wyprowadź nas stąd.

- Cholera, ale żeście trafili. Po co tu w ogóle przyjechaliście? Wsiadać z obcym gościem w Las Vegas? Pogięło Was?- Marylou wzięła duży łyk piwa- Dobra, zajmę go czymś i wyjdźcie tyłem. Widzicie ten private room? To tylne wyjście, jest otwarte, więc ja pójdę zagadać Holdena, a wy spieprzajcie.

- Chodź z nami, będzie miło. Nie powinnaś się tu marnować, ile ty masz lat?

- Dwadzieścia. Popracuję jeszcze z rok i założę sobie sklep z butami, mam odłożona kasę, niewiele mi brakuje- Marylou rozmarzyła się.

- Dobra, chłopaki, spierdalamy.
             Poszlo z planem, Marylou zagaduje ochroniarza, a my puszczamy się biegiem w ucieczkę. Biegliśmy tak chyba z pół godziny nie mówiąc ani słowa. Najgorsze było to, że kompletnie wytrzeźwiałem i potrzebowałem jakiegoś alkoholu, bo na trzeźwo nie dało się o tym myśleć. W końcu poczuliśmy się bezpiecznie i nad ranem wróciliśmy na pieszo do naszego hotelu w Vegas.
            Później długo myślałem o tym zajściu. Szkoda mi było takich dziewczyn jak Marylou. Nie musiała tańczyć nago na rurce, była bystra i kto wie, co z niej wyrośnie. Wydawało się, jakby ten cały syf traktowała z przymrużeniem oka, jakby była ponad tym wszystkim. Myślę, że mogłaby pogłaskać tego calego Holdena po głowie i powiedzieć coś w stylu „ooj, nie musisz się już tak stawiać, chodź, podrapię cię za uszkiem”. Wyglądało na to, że to ci wielcy, agresywni gości musieli innym coś udowadniać, nie ona. Nie grała, była naturalna, podczas gdy inne dziewczyny tam zachowywały się jak prostytutki i pewnie nimi były. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby Marylou sama wybrała sobie taką profesję tylko po to, żeby szybko zarobić na butik. Nie wiem, w każdym razie czasem zastanawiam się, co u niej słychać. Mam nadzieję, że wszystko w porządku. Czasem spędzasz z kimś kilka chwil i już o kimś takim nie zapomnisz, bo coś łączy wasze dusze, a z innymi ludźmi możesz chodzisz do szkoły całe lata i nie pamiętasz, jak mają na imię. Cóż, ot świat różnorodny.
             Spędziliśmy jeszcze kilka nocy w Las Vegas tradycyjnie pijąc, paląc marihuanę i szlajając się z miejsca w miejsce. Przewaliliśmy sporo pieniędzy, trochę też wygraliśmy w texas holdema. Zaczęło męczyć nas to miejsce pełne lansu, sztucznych budowli, sztucznych ludzi i sztucznych cycków. Jednej nocy, jakaś dziwka przytulała się do Deana i wyciągnęła mu z kieszeni plik z tysiącem dolarów. To wydarzenie sprawiło, że ostatecznie postanowiliśmy opuścić Vegas i wyciszyć się przy Wielkim Kanionie.
             Na drugi dzień nie chciało nam się zebrać, więc z hotelu wyrzucono nas właściwie siłą. Zamknęliśmy drzwi od środka i olewaliśmy obsługę. W końcu przyszła ochrona, wyważyła drzwi i wyrzuciła nas na zbity pysk razem z rzeczami. Wszyscy byliśmy podpici, ale Dean najbardziej, więc do Kanionu miałem prowadzić ja. Droga była liryczna. Dean spał cały czas, Maciek zagłębiony w swoich myślach, a ja w swoich. Obserwowałem schodzące słońce, arizońskie dzieci w sombrerach i było mi po prostu dobrze. Słuchaliśmy wtedy Johnny Casha, cóż innego można słuchać na Południu. Nie przepadam za wieśniackim country, jak Sweet Home Alabama, ale Cash to gość, który śpiewa „zabiłem faceta tylko po to, żeby patrzeć jak umiera”. To zupełnie inna bajka. Arizona była miła, stacje benzynowe najczęściej były nieczynne, nigdzie nie dało się zapłacić kartą i nie spotkaliśmy miejscowości większej niż kilkaset osób.
             Jak zwykle, źle obliczyliśmy godzinę przyjazdu i do Kanionu dojechaliśmy, kiedy było już zupełnie ciemno, co nam się nie uśmiechało, bo, uwierz, znaleźć nocleg na środku pustyni nie jest łatwo. Jeździliśmy w kółko przez godzinę lub dwie, aż wreszcie spotkaliśmy jakichś ludzi. Poradzili nam, żebyśmy pojechali trzydzieści mil na południe, gdzie jakiś facet prowadzi motel. Mieliśmy powołać się na Gary'ego, co na początku mnie zdziwiło. Motel, w którym trzeba się na kogoś powoływać? Zrozumiałem, gdy dojechaliśmy na miejsce. Kilka małych domków ustawionych w szeregu i skromna restauracja. Wchodzimy, wszędzie broń. To pierwsza rzecz, na jaką zwróciliśmy uwagę, potem były ustrzelone grzechotniki wiszące na ścianach i tego typu ozdoby. Facet za ladą wyglądał jakby na nas czekał.

- Dla palących, czy nie?- pyta. Dla palących.

- Możemy coś zjeść?

- Sue, trzy razy fish and chips- krzyczy facet do tyłu, nie spuszczając z nas wzroku i nie przestając rzuć wykałaczkę.
             Dostaliśmy żarcie, nawet piwo. Było smacznie. Zwróciliśmy teraz uwagę na różne istotne wskazówki wypisane w knajpie, takie jak: „W tym miejscu broń może posiadać tylko właściciel” lub nie mniej zachęcającą: „Zastrzegamy sobie prawo do odmowy obsługi komukolwiek z jakiegokolwiek powodu”. Kiedy tylko przeczytałem ten napis, do knajpy weszło dwóch Azjatów. Mieli na sobie garnitury, przyjechali drogim SUVem i ogólnie wygladali na bogatych.

- Szukamy noclegu- zaczął niewinnie jeden z nich uśmiechając się po Azjatycku.

- Nie ma miejsc.- właścicielowi chyba nie zależało na zarobku, bo my zajmowaliśmy jedyny domek na całym „ośrodku”.
            Na drugi dzień pojechaliśmy do kanionu. Doskonale spisujący się dotąd Jeep, zepsuł się na piachu, więc kilka godzin spędziliśmy naprawiając go przy ponadczterdziestostopniowym upale w akompaniamencie śpiewu orłów. W końcu udało się dojechać na miejsce. Zaparło mi dech w piersiach. Poznaliśmy tam kilku Indian, którzy opowiadali nam o magii Kanionu. Mówili, że to jedyne miejsce na świecie, do którego czlowiek nie ma dostępu. Siedziałem tak z tym Indianinem na skraju dwukilometrowego urwiska, kiedy tuż nad moją głową przeleciał olbrzymi orzeł. Indianin potrafił przywoływać te orły, ale tym razem nie zrobił tego, bo one nie lubią białych ludzi.
               Chodziliśmy po Kanionie długo, w zupełnym milczeniu i zachwycie. No, może prawie zupełnym, bo Dean koniecznie chciał zjechać w dół Kanionu na osiołku... Latał w tę i wewtę i wypytywał ludzi, gdzie można wypożczyć osiołka. Taki już był Dean, pewnych rzeczy nie dało mu się wyperswadować. Patrzyłem na rzekę Kolorado, która drąży Kanion dwa centymetry każdego roku i pomyślałem sobie, że Bóg musi być bardzo cierpliwy...
              Chciałem zostać tam w Arizonie na kilka tygodni, to było życie, które mi odpowiadało: proste, czasem brutalne, ale szczere i prawdziwe. Chciałem zostać, ale chłopaki miały inne plany- zbliżały się Maćka urodziny, które koniecznie chciał spędzić w San Francisco. Wsiedliśmy więc w wysłużonego Jeepa, Dean poszedł spać, ja zasiadłem za sterami okrętu i wybrałem kurs na San Francisco. Była noc, kilkupasmowe drogi wyglądały jak biało czerwona flaga. Ustawiłem blokadę prędkości na 75 milach i starałem się z całych sił nie zasnąć. Jechaliśmy do San Francisco i, uwierz mi, przygoda miała się tam dopiero zacząć.

Kamil Smucerowicz
Kamil Smucerowicz
Opowiadanie · 13 sierpnia 2012
anonim
  • Kamil Smucerowicz
    Chciałem jedynie nadmienić, że wszystkie wydarzenia opisane w tekście, choć ciężko uwierzyć, przydarzyły się naprawdę i to w dodatku mnie.

    · Zgłoś · 12 lat
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    "biało-czerwona"*

    "Przyleciałem do niego z Bostonu nocą jakoś na początku października. Poznaliśmy się na studiach i zawsze trzymali razem, chcieliśmy trochę poszaleć w krainach, o których marzy się od dziecka. LAX to jedno z najpodlejszych lotnisk, na jakich byłem. Lądowanie przebiegło punktualnie, około północy. Odebrałem bagaż, przywitałem się z Maćkiem i postanowiliśmy jechać do hotelu. Hotel mieliśmy w centrum Los Angeles i to było wszystko, co pamiętaliśmy." - nie podoba mi się tutaj to zdanie z LAX, to jest takie wyrwane z kontekstu wtrącenie, które nijak się ma do reszty akapitu - pamiętaj, że tekst musi być koherentny.

    Ogólnie trochę Ci ta interpunkcja momentami kuleje, to jest taki ciąg bez przerw, co zakłóca, przyjemną ogólnie, lekturę.


    Tekst nasiąknięty klimatem, muzyką, jazzem - coś takiego zawsze się ceni. Gdyby nie gafy ze składnią, byłbym naprawdę bardzo zauroczony, a tak czuję pewien niedosyt.

    · Zgłoś · 12 lat
  • Kamil Smucerowicz
    Mam problemy z czytaniem tego, co napiszę, zwykle powstaje to w przeciągu kilku godzin i potem do tego nie wracam, tak było i w tym przypadku. Zgadzam się ze wszystkimi zarzutami, literówki poprawię dziś, składni zmieniał nie będe, bo uważam, że skoro już to opublikowałem, to byłoby niesprawiedliwością poprawianie tekstu, który wcześniej uznało się za skończony. Dziękuję za komentarz.

    · Zgłoś · 12 lat