Dzieci Boże

Louis

Pracujemy. Pracujemy dwanaście, czternaście godzin dziennie i jesteśmy cholernie zmęczeni. Zniechęceni. Wkurwieni. Od poniedziałku do soboty. Budzimy się w okolicach Godziny Szóstej i wstajemy z łóżek tak, jakbyśmy mieli przygotować się na ostatni spacer, którego celem są krzesła elektryczne. Bolą nas kręgosłupy, bolą nas kolana, bolą nas nadgarstki, bolą nas pięty. Chcemy wybrnąć z tego szamba, ale jeszcze nie teraz. Później. Bo potrzebujemy pieniędzy. Bo dobrze jest mieć szmal. Bo jesteśmy uzależnieni od papierosów i alkoholu, a za nałogi się płaci. Bo w promieniu kilku mil nie ma fuch. Więc przesiąkamy smrodem wkurwienia, wierząc skrycie, że niedługo coś się zmieni. Że Los rozda lepsze karty. Że odetchniemy.

Dwanaście, czternaście godzin. Dziennie.
Czasem K. podchodzi do mnie i prosi o ognia, mówiąc:
- Pierdolę ten obóz. Szef rżnie z kasą , rżnie z czasem, rżnie fałszywymi minkami. Pierdolę to. Wychodzę. Do widzenia. Cześć. Niech spierdala.
Ile razy odchodził w ten sposób? Zawsze wraca.
- Dwa tygodnie szukałem roboty i nic. Nie ma, kurwa, no nie ma. Wróciłem, no.
- Wiem, wiem - odpowiadam.

*

Załadunki są najgorsze. Załadunki to żenujący żart, z którego śmieje się jedynie majster, który często opowiada o relacjach między nim a jego żoną. O łóżkowych relacjach. Chodzi o rżniecie. Nikogo to nie obchodzi, bo jaki facet ględzi o czymś takim na prawo i na lewo, na lewo i na prawo, zupełnie tak, jakby chciał rozpalić w ten sposób swoją wygasłą męskość? Opowiada i opowiada, a my dźwigamy stu kilowe słupy betonowe, dźwigamy betonowe płyty i krzywimy się, i prostujemy, i klękamy, i wstajemy, a spływający pot tworzy maleńkie kałuże. Dwanaście, czternaście godzin. Niechby to szlag.

- Majster, nie przesadzasz?
- Ja nikogo tutaj na siłę nie trzymam.
Skurwiel. Dobrze wie, że Bezrobocie zdobyło szczyt, dlatego ma zamiar stroić żarty tak długo jak tylko się da. I patrzeć z góry.

*
- K. – powiedziałem któregoś razu – zobaczysz, przyjdzie taka chwila, że szef dostanie za swoje.
Nie mamy złudzeń. Zostaliśmy z nich obdarci. Straciliśmy je jak niewinność. Wiemy, że żyjemy w świecie, w którym przemoc bywa najskuteczniejszym rozwiązaniem. Pacyfizm zostawiamy miłośnikom muzyki pop.

*

Do zakładu dojeżdżamy rowerami. Pięć kilometrów. Po drodze lasy , łąki, poranki i wieczory.

Nikt z nas nie wierzy w Wieczność. Wierzymy natomiast w Powrót, w ten przedziwny mechanizm, który od początku istnienia symbolizuje pewną Wolność, pewien Koniec.


 

Oceń ten tekst
Ocena czytelników: Dobry+ 7 głosów
Louis
Louis
Opowiadanie · 7 września 2012
anonim
  • Louis
    Dzięki.

    · Zgłoś · 12 lat temu
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    Mater dei, ale to jest cudownie gorzkie.

    · Zgłoś · 12 lat temu