Słońce wychyliło się zza krzywizny morza. Stało nisko nad pomarszczoną wodą pławiąc się w ogniu purpurowego horyzontu. Drugie bliźniaczo podobne leżało na powierzchni rozpalonego do czerwoności morza. Świetlista łuna błądziła po szybach okien domów w Kamiennym Potoku. Wciskała się do gościnnych pokoików, drażniąc ciężkie powieki permanentnie niewyspanych wycieczkowiczów. – Chłopcy wstawajcie! Morze się pali! – Krzyczała stojąca w drzwiach gospodyni. Efekt wołania był taki, że powieki śpiących dzieciaków stały się jeszcze cięższe, niczym ołowiane łuski i nie było takiej siły, co by je mogła podźwignąć. – Chłopcy jest wielki pożar. Morze się pali. Nie wierzycie? Popatrzcie tylko w okno – ponaglała kobieta. Na pół rozbudzeni broniliśmy przed inwazją realnego świata w urokliwą, pełną błogiego trwania krainę Morfeusza. Gospodyni jednak nie dawała za wygraną. Jej wysoki, wibrujący głos zdolny był do przewiercenia ściany na wylot i mimo oporu skutecznie wstrząsnął naszą świadomością. Nie wiem jak się czuł Włodek Ałaszewski, ale ja po przymusowym opuszczeniu przytulnego łóżka byłem wściekły na tę słoneczną agresję i zdecydowany do wyjścia w morze w celu zepchnięcia ognistej kuli z powrotem pod powierzchnię wody. Stan niepełnego wybudzenia jednak szybko ustąpił, jak tylko dobiegł do nas z kuchni wspaniały, aromatyczny zapach gorącego kakao. Zbudzeni rankiem po nocy dobrze przespanej szybko osiągnęliśmy ów stan zaciekawienia, typowy dla prowincjuszy zaszokowanych cudami dalekiego, nieznanego świata.
Już sam pomysł dalekiej wycieczki budził we wsi spore kontrowersje. Na ogół wygłaszane w opłotkach opinie były organizatorom niechętne. Kto słyszał jeździć tak daleko tylko po to, żeby zamoczyć nogi w morskiej wodzie i połazić bez celu po piaszczystej plaży. Owszem zdarzały się mieszkańcom Woli dalekie podróże nawet za ocean, ale poszukiwaniu pracy, lepszego życia, po naukę, za interesami, na szaber Ziem Odzyskanych lub podróż życia do krewnych mieszkających daleko od rodzinnej wsi. Nie było jednak zrozumienia dla tysiąckilometrowej podróży z czystej fanaberii. Ot głupota i co gorsze obraza Boska. Wypady do wód kojarzyły się ludziom z klasą próżniaczą marnotrawiąca majątki zgromadzone z wyzysku Bożego ludu. Tym bardziej, że podróż koleją wcale do wygodnych nie należała, a po prawdzie była męcząca jak sto diabłów. Osobowy do Gdańska składał się głownie z wagonów z przedziałami III klasy wyposażonych w dwie naprzeciwległe ławki z twardego drewna i szerokie też drewniane półki bagażowe nad nimi. W klasie II siedzenia były miękkie, ale bez przesady a ciasnota ta sama, bo przedział musiał pomieścić 8 osób. Co innego w jedynce? Tam na puszystych kanapach wylegiwali się bogacze. Przedział I klasy miał powierzchnie tę samą, ale był przeznaczony dla sześciu osób z tym, że pełna obsada nie często miała miejsce w przeciwieństwie do trójki, gdzie szary lud stojąc szczelnie wypełniał ciasne korytarze. W nocnych dalekobieżnych pociągach zaletą III klasy były te obszerne półki bagażowe, które małoletnim służyły za łóżka do spania dając w ten sposób dorosłym nieco więcej luzu.
Przemieszczanie się nocnym pociągiem miało w sobie coś magicznego. Dostarczało niezapomnianych doznań wizualnych, dźwiękowych i zapachowych, składających się na swoisty koloryt i klimat tyleż egzotyczny, co tajemniczy. Potężny, czarny parowóz ciągnął po wieczornym niebie skłębioną smugę czarnego dymu, przetykanego ławicą czerwonych iskier. Zasapany z wysiłku dodawał sobie wigoru przenikliwym gwizdem wyrzucanej po wysokim ciśnieniem pary. Ciuch, ciuch, ciuch! Ciuch, ciuch, ciuch! W miarę nabierania prędkości oddech maszyny stawał się coraz krótszy i szybszy. Na to rytmiczne sapanie nakładał się równomiernie stukot kół na złączach stalowych szyn. Z rozkołysanych wagonów wydobywały się jakieś dziwne głosy, ni to szumy, ni to trzaski. Czasem coś zaskrzypiało głośniej, zarechotało jakby duch pociągu dawał o sobie znać. Morfeusz już zaczął pełnić swoją powinność, więc ojcowie pomogli nam wdrapać się na wysoko umieszczone półki, gdzie zajęliśmy miejsca zwykle przeznaczone dla bagażu. Ułożyliśmy się na twardych deskach. Zasypialiśmy wisząc pod sufitem po przeciwnych stronach przedziału. Sen mieliśmy nie mniej twardy od posłań i tylko czasem Włodkowi, a czasem mnie drgnęła powieka od piekielnego łomotu wywołanego przez pociąg nadjeżdżający po drugim torze z przeciwnego kierunku.
Dzień po tej bajkowej nocy zbudził się razem z nami pogodny dzień obfitujący w wiele wspaniałych przeżyć. Oszołomiły nas atrakcje Oliwy. Katedra z organami obsadzonymi gromadką drewnianych aniołów pięknie grających na drewnianych piszczałkach, bogaty w egzotyczną faunę ogród zoologiczny i słynny park, gdzie wśród egzotycznych roślin i bajecznych kwiatów najbardziej zadziwiła nas aleja ze szpalerem zwykłych topoli, uformowanych rękami ogrodników w wysokie zielone i tak równe ściany, jakby żadna gałązka, żaden listek nie śmiały wysunąć się z szeregu. Niestety wszystkowiedzący przewodnicy ciągle nie pokazywali nam morza. Tego morza, co nam się śniło nieustannie podczas nocnej podróży, czasem wzburzone, stalowo-szare i groźne, a czasem szmaragdowe, łagodne przytulające się do piaszczystej plaży. Przyjechaliśmy tu, żeby poczuć na twarzach słony powiew morskiej bryzy, zapach ryb niesiony wiatrem z pokładów rybackich kutrów pomieszany z wonią morskich wodorostów. Zobaczyć wyśnione w nocnym pociągu obrazy zbudowane podczas czytania przygodowych książek dla chłopców, pełnych fantastycznych opowieści o tajemniczych wilkach morskich, którym nie straszny był żaden sztorm, żadna burza, na których żadnego wrażenia nie robiły groźne fale, ani wiatry wyjące jak sto diabłów.
Po takich właśnie morzach pływał kaptan US Nawy Marian Wieczorek, wcześniej drugi oficer na zatopionym przez Niemców transatlantyku Piłsudski, brat naszego sąsiada we Woli. Na takie morza i oceany miał wkrótce wypłynąć oficer Marynarki Wojennej a później kapitan żeglugi wielkiej Ryszard Gąsior, prawnuk Józefa Motyki. Szara rzeczywistość zazwyczaj nie przystaje do wspaniałych marzeń. Tak też się stało, gdy po sforsowaniu wysokiej wydmy zobaczyliśmy ruchomą płaszczyznę wielkiej wody wznoszącą się w oddali ku niebu, aż do zupełnego złączenia się obu żywiołów na horyzoncie. Wszystkim się zdawało, że ta zawieszona na krawędzi nieba masa wody lada chwila zwali się na piaszczystą plażę, zmiatając wszystko po drodze łącznie z grupką ludzi schodzących właśnie w dół do linii wody. Nic takiego jednak się nie stało, a biegnąca w naszym kierunku, pryskająca białą pianą fala nagle wytraciła impet i zaczęła się cofać w głąb królestwa Posejdona. Pozdejmowaliśmy odświętne obuwie, wysypując piasek zaczerpnięty podczas przechodzenia przez wydmę i wystawiając gołe stopy na chłodny dotyk uciekającej fali.