Na offie

magazynier

 

Na offie

 

          Pierwszy z nocnej zmiany, jak zwykle, przyjechał platynowy Tadek. Niewiele mówił na trzeźwo, nie robił przerw na fajkę, więc kończył przed resztą. Miał sprawny rower i najmocniejsze nogi, w dodatku, z platynowymi nitami. Wypalał papierosa i pięć mil połknięte.

          Po drodze zrobił część zakupów. Jeszcze w robocie, zrzucili się na dużą wódkę, dwie zgrzewki piwa, butelkę sajdera na twarz, mrożone frytki i fish fingers'y.

 

          Kiedy wchodził, w kuchni siedział Dzidek. Był już ubrany, kończył kawę zaparzoną w kubku z napisem: I love London, a przed nim, na stole, leżała reklamówka z niebieskim kombinezonem roboczym.

– Pożycz no rowera, bo mi się wentyl popsuł. – zawołał dźwigając ociężale, krępy, przygarbiony nieco tułów, z podczepionym do niego, ogromnym jak na swój mikry wzrost, brzuchem.

– A chuja! – rzucił spode łba Tadek. – Roz żem pożyczył, to musiołem potym na piechote drałówać. Chuja! – minął go i wszedł z rowerem, i wypchanymi reklamówkami do jadalni, gdzie normalnie była sypialnia, ale z braku lokatorów był teraz magazyn.

          Dzidek zaklął pod nosem i wrócił do kawy. Na dnie kubka błyszczały fusy, ich warstwa była cieka i wypłukana z tego, co dało się jeszcze wypłukać. Mimo to, schował kubek do swojej szafki, żeby wieczorem jeszcze raz zaparzyć wyjałowioną papkę. Wrócił na krzesło i ciężko westchnął. Normalnie, o tej porze, stał już na zmywaku i podjadał resztki śniadań ze srebrnych półmisków, słony bekon, jajecznicę, ogromne, grillowane grzyby, połówki pomidorów i kiełbaski, często prawie nietknięte. Na myśl o tym, poczuł ściekającą do ust ślinę.

 

          Marian i Rysiek przyjechali razem. W tym samym, hinduskim sklepiku, co Tadek, zakupili litrowego Smirnoff'a, kilka Strong Bow'ów i piwo. Po jednym, wypili przed sklepem, a po drugim w drodze.

– Pożyczcie no rowera. – niemal zaskamlał Dzidek.

– Przebijesz oponę, a ja będę kleił, tak? – Marian wszedł do kuchni. Za nim szedł Rysiek, udawał, że nie widzi Dzidka.

          Postawili rowery w jadalnym, obok roweru Tadka i popsutego gruchota, którym jeździł na dzienną zmianę Dzidek.

– Ty! – Marian wskazał palcem rower Tadka. – Tadek przykręcał na dzień koła do kaloryfera, drutem, a teraz, dla pewności wykręcił jeszcze wentyle. Rysiek uśmiechnął się krzywo i kopnął sflaczałą dętkę.

 

          Dzidek siedział przy stole, z zapuchniętymi od płaczu, małymi oczkami, które teraz, wyglądały na jeszcze mniejsze. Dzwonił, raz w tygodniu, do domu i raz w tygodniu kładł się do łóżka z wilgotną twarzą.

– A co ja mam jej powiedzieć? – łkał nocami do Stefana, z którym dzielił pokój. – Wziąłem pożyczkę z banku, nazapożyczałem się u rodziny. Co mam powiedzieć? Że mnie kumple oszukali? Że nie mogłem znaleźć roboty? Że żyję, jak zwierzę? Bez ogrzewania, bez ciepłej wody, z myszami? Że nie mam pieniędzy, po pół roku tutaj? W Polsce też nam się nie przelewało, ale przynajmniej byłem kimś, a tu, gorzej niż śmieć. Gorzej niż śmieć. Żeby chociaż te długi pospłacać...

          Tylko pijany, miał odwagę dzwonić do żony, która za karę nie pozwalała mu rozmawiać z dziećmi. Co tydzień, po takiej rozmowie, siedział na łóżku i pisał list do domu, próbując wytłumaczyć swoją sytuację, ale nie potrafił napisać nic innego, jak tylko, że tu jest bez porównania lepiej, niż w Polsce, żeby się nie martwili o pieniądze, że czysto, bogato, praca jest, mieszka w domu z Polakami i z ogrodem, że niedługo wyśle pieniądze, jak tylko odłoży konkretną sumę, bo wysyłać po trochu, to się nie opłaca. Potem leciał na pocztę, podniesiony na duchu dobrą sytuacją, jaką opisał, i trochę speszony, dukał drżącym głosem, do młodej Hinduski z okienka – Plis Poland. Wery Plis...

 

          Teraz szedł pustą uliczką, pomiędzy rzędami identycznych, piętrowych bliźniaków z czerwonej cegły, z miniaturowymi furtkami i małym kwadratem krótko ostrzyżonego trawnika pod każdym oknem, i nie potrafił myśleć o niczym innym, jak tylko o półmiskach z kiełbaskami i jajecznicą.

 

– Kto nigdy nie wyczyści tostera jak przypali! – wrzasnął Rysiek, słysząc kroki na schodach. Stał w kuchni, w za dużych dżinsach i oberwanej koszulce Browary Tyskie, i przechylał toster, próbując wysypać z wnętrza okruchy tostowego chleba. Miał pod czterdziestkę i twarz zniszczoną byle jakim życiem i ciężką, fizyczną pracą.

          W drzwiach pojawił się Tadek, z mokrymi włosami, które z grubsza wytarł w przewieszony na ramieniu ręcznik do rąk. Za nim stanął Marian, barczysty mężczyzna, ubrany jedynie w spodnie od dresu. On też trzymał ręcznik, którym wycierał się pod pachami i na brzuchu.

          Patrzyli na patelnię głodnymi ślepiami, przekrwionymi od pracy przy sztucznym świetle, od alkoholu i niedosypiania. Przełknęli ślinę, po czym wyszli do czegoś, co nazywano ogrodem, i co dawno temu, mogło być ogrodem, ale teraz przypominało zapuszczoną łąkę, a w dodatku śmierdziało tam gnojówką.

          Zapalili po papierosie, każdy swoim, i stali na porannym, wrześniowym chłodzie, nie mówiąc do siebie ani słowa. Cieszyli się, bo księżna Diana nie żyła i restauracja miała być zamknięta przez jeden dzień, więc po raz pierwszy od kilku miesięcy czekały na nich dwie, wolne nocki w tygodniu.

          Cieszyli się, bo Dzidek, który wciąż był na etapie mylenia: thank you z fuck you, i dla bezpieczeństwa, unikał rozmów w obcym języku, nic o tym nie wiedział, i przez całą noc żartowali, jak to przyjedzie rano, do roboty i zastanie wszystko pozamykane na głucho. Teraz, okazało się, że będzie musiał tam iść na piechotę, a potem, na piechotę wrócić, więc cieszyli się już maksymalnie. A kiedy się nacieszyli do syta, zaczęli rozmyślać, czym by tu wypełnić ten bezmiar wolnego czasu.

 

           Rysiek potrząsnął tosterem energiczniej. Na wytarty z lakieru blat posypał się ciemny pył, ale w środku, wciąż grzechotały zeschnięte kawałki. Przy pomocy noża, zaczął delikatnie zeskrobywać nalot, obserwując jednym okiem skwierczące na patelni paluszki rybne. Rozgrzane krople tłuszczu pryskały na wszystkie strony. Zapach jedzenia jeszcze bardziej pobudził do pracy, pełen śliny, przełyk i żołądek. Przeciągnął nożem po metalu jeszcze kilka razy. Odstawił toster na miejsce, wrzucił do środka dwie kromki i nacisnął włącznik. Białe kwadraty chleba Economy, zjechały między rozżarzone druty.

          Ze stojącego obok kubka, upił ostrożnie kilka łyków rosołu, przyrządzonego z wrzątku i kostek rosołowych. Parząc rosół, pomyślał o piwie. Niemal poczuł kojący chłód, wnikający przez gardło, rozpływający się po ciele.

 

– Cześć kochanie – usłyszał za sobą. Czterdziestoletnia, nalana na twarzy kobieta pocałowała go w policzek. Chciała pocałować w usta, ale Rysiek odepchnął ją łokciem, wskazując głową niedomknięte drzwi na ogród i współlokatorów, dopalających papierosa za oknem.

          Halina zaciągnęła się zapachem śniadania i zakręciła na pięcie swój beczkowaty tułów, znikając w przedpokoju. Kołysała się na chudych nogach, jak mały, wesoły hipopotam. Sprawdziła wygląd w zakurzonym lustrze, w kształcie dużego jaja i wyszła, zatrzaskując drzwi.

          Pracowała na dziennej zmianie, a właściwie na pół zmiany, polerując kieliszki i sztućce, na tej samej kuchni, gdzie pracowała reszta, ale bała się jeździć rowerem i codziennie robiła dziesięć mil na nogach. Zarabiała na papierosy, piwo i trójkę dzieci w kraju. I potajemnie romansowała z Ryśkiem, który nieudolnie to ukrywał, nie tyle z obawy przed żoną, w Polsce, ile ze wstydu. Marian, o Halinie zazwyczaj mówił: „paskudny pasztet”, albo: „Dżambo”, a inni się śmiali. Ryśkowi też się nie podobała, z wyjątkiem sytuacji, kiedy był pijany i kiedy zostawali sam na sam.

          Tego dnia Halina również miała wolne i postanowiła odwiedzić koleżankę, żeby wspólnie oglądać pogrzeb Diany, transmitowany przez telewizję.

 

          Ryśka nie interesowało to, czym żył świat. Myślał teraz o tym, co zwykle, o żonie i ich czwartym dziecku, przez które tu wylądował. Nie było już dla niego miejsca w kawalerce. Przy wódce, zawsze powtarzał – Jak się nie dorobisz za kawalerki, to już nigdy się nie dorobisz! – i w zależności od tego, ile wypił, snuł dłuższą, bądź krótszą opowieść, na którą składały się głównie: żal i rezygnacja. Ale sam, nie bardzo wiedział, do kogo i o co, więc już z przyzwyczajenia bardziej, skarżył się na teściów, że buntują mu żonę. – Teście ją przekręcili. Jak jeszcze chodziła z pierwszym dzieckiem, bo ja nie jestem rodzonym ojcem Kasi, to byli jak miód. Teść sobotę i niedzielę mógł siedzieć u mojej matki i wyciągać flaszkę za flaszką. Eh, nie ma to, jak samogon! A pić, to ja akurat lubiałem. To jeszcze we wojsku, tak mi zasmakowało. Wyszłem z wojska już z tą chorobą, co to jej nie widać, ale czuć całym ciałem. Leżałem tylko na wersalce, spałem, a jak nie spałem, paliłem jednego za drugim, no i piłem. Na nic nie miałem ochoty. Baby, to jak zeszłoroczny śnieg, tyle mnie obchodziły. Ani praca, ani pieniądze, ani matka nawet. A jak ojciec umarł, to się popłakałem, ale tylko dlatego, że musiałem wstać z wyra i pokój mu odstąpić na kilka dni. Bo przy trumnie, leżeć nie wypada. Zawsze jakaś sąsiadka z matką klęczały. Teść mieszkanie w blokach przyobiecał, no to żem się ożenił. Trochę z żalu dla dziewuszyny, bo to panna z dzieckiem, wiadomo. A trochę, bo pomysłu żadnego na życie nie miałem. Teście kawalerkę nam kupili, no i poleciało... Kolejne dziecko i jeszcze jedno. Tera ze czwartym chodzi, no i dla mnie miejsca już nie starczyło. Trza się było pakować i do roboty, a to akurat, kolega mojego szwagra, brata tu miał. To napożyczałem, gdzie się dało i wysadziłem się z autokaru. Na granicy to myślałem, że mi serce wyskoczy ze strachu, bo aż pół autokaru cofnęli. No, ale udało się. Czekał tu na mnie taki Zenek. Dwieście funtów wziął, że niby na załatwienie tej roboty i pozwolenia na robotę. Zawiózł na mieszkanie. Tam jeszcze dwieście, za miesiąc z góry i tyle go widziałem.

 

– No to mamy offa! – Marian wsunął głowę do środka, przełknął głośno ślinę i zaciągnął się głęboko. – Może co zrobimy?

– A co chcesz robić? – zapytał Rysiek.

Marian wstrząsnął szerokimi barami i wycofał się do ogrodu. – Można by gdzie pójść – powiedział głośno do Tadka. Ten kiwnął głową, co mogło oznaczać cokolwiek.

– Do pabu? – zaśmiał się Rysiek.

– A co, nie mam już na co kasy wydawać, tylko na te ich paby? – poczęstował Tadka kuksańcem. – Co nie? Na chuj, do pabu?! Tadek przytaknął.

 

          Ostatni z nocki, wracał Stefan. Miał najwięcej do sprzątania i pechowy rower, z psującymi się hamulcami, za luźnym łańcuchem, i flakiem, zawsze po robocie. Częściej go prowadził niż używał. Był niemal pewien, że to ktoś, dla żartu, spuszcza mu powietrze, kiedy jest zajęty skrobaniem pniaka do rąbania mięsa, albo kiedy wrzuca worki z odpadkami do kompaktora, czy kiedy szoruje kwasem i kamieniem ovena, ale nie udało mu się jeszcze nikogo przyłapać.

          Stefan przyjechał do Londynu razem z Tadkiem, którego wyciągnął z bagna, dosłownie i w przenośni. Zaraz po pogrzebie matki Tadka, wlali się do niego koledzy i siedzieli tak dopóty, dopóki Tadek nie przepił z nimi calutkiej, marniutkiej gospodarki. Jakiś czas jeszcze, pomieszkiwał w pustych ścianach w które zaczynała powoli wdzierać się przyroda. Jaskółki wiły gniazda pod sufitem. W stertach starych łachów bezpańskie koty wydawały na świat młode, a w rogu sieni pojawiła się papierowa kula pełna os.

          Aż którejś niedzieli, pojawił się brat Tadka z bratową. Zawołali wspólnie: „Matko Boska!” – i zabrali to, co im się po rodzicach należało. A Tadek zaczął pomieszkiwać byle gdzie. Chlał już najgorsze świństwa, przy których jagodzianka, była napojem odświętnym i Stefan, sąsiad zza płotu, znalazł Tadka, któregoś poranka, do połowy zatopionego w błotnistym dnie rowu. Wyciągnął go, umył, ubrał, napoił prawdziwym alkoholem, żeby odpędzić delirium, a w kilka tygodni później, rozkładał przed nim, na stole, foldery agencji turystycznej: AmPol, która wysyłała do Londynu Polaków, na tygodniową wycieczkę, w jedną stronę.

          Bo Stefan też żył sam. Jednego syna miał nad morzem, drugiego gdzieś na Śląsku, ale nie żyli w zgodzie i nawet ich adresy gdzieś mu się zapodziały po śmierci żony. Jedna, jedyna córka, sprzątająca mieszkania w Nowym Jorku, pamiętała o ojcu i kiedy napisał jej, jak mu ciężko, i że już nie widzi celu, żeby tak ciągnąć, wysłała zaproszenie od jakiegoś Ahmeda.

          Stefan starał się o wizę, zgodnie ze wszystkimi wskazówkami wypisanymi przez córkę, namęczył się przy tym, namodlił, zaczął nawet chodzić do kościoła, nacierpiał w kolejkach, wszystko nadaremnie. Wtedy córka poradziła, żeby zrobił, jak matka jej koleżanki, żeby sprzedał wszystko, pojechał z wycieczką do Londynu, i tam, starał się o wycieczkę do Kanady, że łatwiej. Przysłała też adres agencji, która załatwia takie przerzuty, a także nielegalną pracę w Londynie.

          Stefan bał się, ale od kiedy wpadł na pomysł, żeby pojechać do Londynu z kimś jeszcze, cały plan zaczął mu się wydawać sensowny i nie taki znowu niemożliwy do zrealizowania. Tyle tylko, że nikt z jego wioski nie odważył się na taką wyprawę.

          W końcu znalazł się taki. W rowie, w błocie, w delirium, ale zawsze to lepiej, niż w pojedynkę. Tadek odwdzięczał się teraz, swemu wybawicielowi, za drugie życie, bardziej chyba ze strachu, żeby znów nie zostać samemu i nie przepaść na dobre, i gdy tylko Stefan wszedł do domu, Tadek rzucił się do nakładania mu na talerz fish fingers'ów i frytek.

 

         Ale Stefan nie myślał o jedzeniu, zaraz na progu zaczął przeglądać stosik reklam, wrzucanych codziennie przez szparę na listy: błyszczące okładki mini gazetek ze zdjęciami przecenionych środków czyszczących, frytkownic i elektrycznych czajników, reklamy pizzy na telefon, zawiadomienia o milionowych wygranych w konkursach niespodziankach, korespondencję do byłych lokatorów: Hindusów, Rosjan, Chińczyków, Arabów, szukając w tym śmietniku listu od córki ze Stanów.

 

– Sprawdzałem, nic nie przyszło! – krzyknął przez kuchnię Tadek. Stefan nie zareagował. Przeglądał każdą z kopert sprawdzając adres nadawcy.

          Wszyscy się z tego śmiali, z jego planów na wyjazd do Nowego Jorku, z jego czekania na zaproszenie od córki, która nie przysłała nawet jednej kartki, z jego opowieści, jak to się jego córce tam powodzi i jakie on będzie miał życie, kiedy już się tam przeniesie. Każdy miał jakieś marzenia, ale nikt się od nich nie uzależnił tak, jak Stefan.

          Kilka razy widział listonosza po południu, więc miał zawsze nadzieję, że może po południu i dlatego nie mógł zasnąć, czasami aż do wieczora, kiedy jechali na nockę.

          Kilka razy próbował dodzwonić się z budki, ale za każdym razem, jakiś inny głos mówił coś po angielsku i monety przepadały w metalowej skrzynce. Stefan, wymęczając do reszty piekące oczy, wbijał je w drobniutki druk kieszonkowych mini rozmówek, które kupił jeszcze w Polsce, ale głos w słuchawce najwidoczniej nie słuchał go, a może nie rozumiał, powtarzał tylko swoje, a potem były już tylko jakieś piski, tak jakby się ten automat psuł, i zaraz potem cisza, a raczej ledwo słyszalny szum. Stefanowi od tych prób też, coraz bardziej tylko szumiało w głowie. Nie myślał już o swoim przylocie do Stanów, ale o córce, czy żyje, gdzie jest i wyczekiwał już nie tyle zaproszenia, co znaku, jakiegokolwiek, że żyje.

 

          Wykorzystywał to zwłaszcza Marian, któremu nic nie poprawiało humoru tak, jak problemy innych, nie ważne: rzeczywiste, czy urojone. – Czytałem kiedyś w gazecie, że w Stanach, ruska mafia poluje na młode Polki. Wyłapują je do burdeli, zabierają paszport i cześć, ślad po nich zaginął. – rzucał do Ryśka czy Tadka, gdy Stefan był w pobliżu, albo – Podobno w Stanach panuje plaga porwań młodych Polek. Araby je porywają i wywożą do siebie, do haremów. A policja ma to w dupie, bo Araby tylko im pomagają walczyć z nielegalnymi emigrantami.

– Przestań pierdolić! – wrzeszczał wtedy Stefan i wychodził na papierosa, na spacer, do swojego pokoju, gdziekolwiek, gdzie w samotności mógł dojść do siebie, zapanować nad chaosem myśli, nad roztrzęsionym ciałem, wypłakać się i przeczekać panikę.

 

          Stefan wszedł do kuchni i wrzucił do kosza to wszystko, co niedawno, przez szparę na listy, wrzucił listonosz.

– Ale ty głupi jesteś. Jakby miała przysłać, to by już dawno przysłała – Marian zadeptał peta przed drzwiami i pobiegł na górę, ogrzać się i ubrać. – Córka w Ameryce! O, widzisz kaktusa? – pokazał dłoń Ryśkowi.

          Tadek usiadł przy stole i zaczął ostrożnie podwijać rękaw, na lewej ręce. Pod porośniętą rudawą szczeciną skórą, biegł gąszcz grubych żył.

– Nie bandażuj, bo się zaślimaczy – poradził Rysiek, patrząc jak ten owija żylaste przedramię oderwanym paskiem prześcieradła.

          Tadek milczał. Nigdy nie mówił za wiele, chyba, że był akurat pijany. Był odporny na ból i takie pochlapanie kwasem do czyszczenia ovena, nie mogło na nim zrobić większego wrażenia.

– Trzeba im powiedzieć, żeby w końcu te rękawice dowieźli. Jakby miał rękawice, toby się nie poparzył – stwierdził Stefan.

 

          Później pili piwo i jedli smażone paluszki rybne z frytkami i keczupem. Od czasu do czasu odzywali się do siebie.

– To co, robimy co w końcu? – zaczynał Marian.

– Można by co zrobić. – odpowiadał Rysiek.

– Tylko co? – pytał Stefan.

          Potem wzruszali ramionami, pili, palili i nic nie mówili, po czym Marian znów proponował, żeby coś zrobić, a reszta się zgadzała, tylko wciąż żaden z nich nie wiedział, na co.

 

– Nie da rady. Nie da lepiej – mruknął Stefan, kręcąc gałką przyniesionego z ulicy radiomagnetofonu. Poprzez pociemniałą od kurzu szybkę ledwo było widać czerwony słupek przejeżdżający przez Sztokholm, Zurych, Berlin, Rzym.

          Siedzieli w kuchni, przy małym stole z nagim blatem, Marian w koszulce z białym orłem na czerwonym tle, Tadek z ręką owiniętą prześcieradłem, Stefan wywijający pokrzywioną anteną, i celowali pustymi puszkami w uchylone okno do ogrodu.

          Palili papierosy i czekali, aż Rysiek skończy swoją turę smażenia frytek i paluszków rybnych. Akurat kiedy skończył, skończyło się piwo. Marian wyjął z zamrażalnika litrowego Smirnoff’a, butlę jakiejś taniej oranżady, a ze zlewu opłukane z grubsza, cztery szklanki.

 

– Zostawże kurwa, jaką muzykę i niech leci! Przestań tak kręcić. Jak będziesz tak zmieniać, to niczego nie posłuchamy – Marian podniósł się z krzesła i z trzaskiem rozciągał mięśnie. Był już widocznie pijany. Upity raczej na smutno i zło, niż na wesoło. Czerwona od alkoholu twarz, pofałdowana zmarszczkami wyrażającymi rosnące niezadowolenie, opuszczona była teraz ku nagiemu, porysowanemu blatowi, na którym stały szklanki, butelki i zagrycha.

          Stefan nie poddawał się, przykładał ucho do głośnika, próbując podszlifować fonię grubymi, chropowatymi palcami, które smary i brud, przerosły aż pod powierzchnię skóry.

 

          Marian zwalił się ciężko na krzesło. Ramiona opadły mu bezwładnie ku zadeptanej wykładzinie, zaplutej i pełnej pogniecionych petów.

– Dobra, niech będzie, lepiej się nie da. Musi tak być. To nie Sony – Stefan odwrócił się od radia w stronę siedzących przy stole. – Może być?

Marian skinął głową. Tandetna muzyka pop była lepsza, niż cisza i własne myśli.

          Rysiek nie zwracał uwagi na Stefana. Patrzył tępo, gdzieś przed siebie, w miejsce, gdzie pożółkła od papierosów ściana łączyła się z pożółkłym od papierosów sufitem. – U mnie w domu – mruknął nagle, nadal gapiąc się w punkt ponad ich głowami – jest ruskie radio, jeszcze z komunii Gosi...

– Ruskie radio? Co ty pierdolisz? Ruskie to rzęch! – przerwał mu, zirytowany nie wiadomo czym, Marian.

– Rzęch, ale tyle lat i chodzi, no. – gęsty dym uderzył w górę. – Jak Ruskie co zrobiły, to można było dzieciom zostawić, w spadku. A teraz, posłucha radia z pół roku i do śmieci, bo trzeszczać zaczyna.

– Trzeszczeć... – poprawił go Marian.

 

          Przez następne długie minuty nikt się nie odzywał. Rysiek i Marian siedzieli naprzeciw siebie, pijani i zmęczeni z niewyspania. Ich organizmy, przywykłe do śmiertelnych dawek alkoholu, nie dawały się tak łatwo zapędzić w sen, czy zamroczenie.

          Stefan słuchał radia, nie rozumiał o czym śpiewa dziewczyna, z angielskiego znał tylko kilka słów, a reszty domyślał się z gestów. Na początku jeszcze, próbował uczyć się słówek i zwrotów, z mini rozmówek, ale od kiedy urwał się kontakt z córką, nie mógł się na niczym skoncentrować, do niczego nie miał głowy. Trzaski zniekształcały muzykę. Słuchał paląc papierosa i zabawiał się puszczaniem kółek z dymu.

 

          Przenieśli się do pokoju Tadka. Mieszkał sam, bo po każdym, większym ochlaju, moczył się albo rzygał. Jego pokój przypominał śmietnik; zbierał i kradł wszystko, co się nawinęło: gniazdka elektryczne, narzędzia ogrodnicze, śrubokręty, zwoje kabli, zepsute żelazka, ciuchy, buty, głośniki z uciętymi kablami, lampy bez abażurów, walizki z oderwanymi kółkami, parasolki, roztrzaskane wieże stereo...

          Marian spryskał wyleniałą sofę i brudne fotele resztką swojego dezodorantu i ekipa rozsiadła się nad szeroką ławą.

– Może by gdzie pojechać na tego offa? Do miasta? Do centrum? – rzucił Rysiek. – Niby w Londynie mieszkamy, a tak jakby na wsi.

– Ale gdzie do centrum? Znasz to, centrum? A jak cie policja wylegitymuje? – Marian wypuścił dym rozdziawiając gębę tak, że można mu było policzyć wszystkie spróchniałe zęby. – I kto by cię tam potem szukał, jak byś zginął, bo ja na pewno nie. Rysiek wzruszył ramionami.

– No to po jednym... – Marian rozlał alkohol do szklanek i wycofał się w głąb fotela.

I znów zostało tylko radio, aż do ostatniej kropli wódki i dopiero przy sajderach, jakby się ocknęli i rozkręcili na nowo.

          Wspominali, jak to było na zmianie, ostatniej nocy, albo w zeszłym tygodniu. Kto ile wyniósł mięsa, ile wina, i że Angole się wycwanili i założyli kłódkę do lodówki z winami, i jeszcze, że Polaka nikt w chuja nie będzie robił, i jak dali se radę z Hitlerem, z komuną, to i z Angolami dadzą se radę, bo Marian, który w Polsce był ślusarzem, zaraz wykręcił Dzidkowi szprychę, po kryjomu, i tak ją powyginał, że już następnej nocy przeglądali wina na nowo, ale teraz brali już tylko po jednej, góra dwie butelki, i to raz na tydzień, a za to, dopełniali winem w kartonach, którego używano do gotowania. Waliło trochę kwasem, ale zmieszane z cukrem, wchodziło jak tra la la.

          Po raz kolejny, wspominali poprzedniego offa – jak to Tadek, zalany w trupa, zmoczył się, śpiąc w fotelu i jak Rysiek spadł ze schodów, miesiąc wcześniej, też pijany, i też na offie, i że fajnie byłoby, raz w końcu, gdzieś pojechać na tego offa albo coś zrobić, albo pójść, a potem – w miarę jak ubywało sajdera – zaczęli się przechwalać. Marian – że może zaśpiewać Przybieżeli do Betlejem... bekając, co też niezwłocznie sprawdzono. Cała ekipa zwijała się ze śmiechu.

– A ja znam gościa...! – ryczał przez śmiech Rysiek – … a ja znam gościa, co ci wypierdzi te..., no..., Lambadę! Ale co do taktu!

Pozostali, z rozwartymi na oścież ustami rechotali razem z nim.

          Później przechwalali się, kto jakie paragrafy zaliczył w kraju, kto jaki miał wypadek i czym, kto pił denaturat, kto najwcześniej zaczął jarać, kto zaliczył więcej dup i która była najlepsza, i czy lepiej iść w ilość czy w jakość, kto zrobił najlepszy numer w wojsku swojemu kapslowi, czyje dzieci są zdolniejsze, kto ma lepsze sznity, kto brał udział w lepszej bójce.

 

          O Marianie nie wiele było wiadomo, poza tym, że zmyślał jak najęty, kiedy opowiadał o sobie i swoim życiu w Polsce. Pił, zmyślał, pił i zapominał, co nawymyślał, a potem pił znowu i znowu zmyślał. Dolepiał do tych swoich mitów o przeszłym życiu, coraz to nowe, niezwykłe wydarzenia, nazwiska sławnych ludzi, których spotkał, tytuły: a to mistrza juniorów w zapasach, a to mistrza juniorów w kraulu na sto, a to mistrza juniorów w kolarstwie szosowym... A kiedy mit nabrzmiewał do rozmiarów niewyobrażalnych nawet dla samego Mariana, porzucał go i przy kolejnym piciu, rozpoczynał wszystko od nowa, tworząc swój życiorys od początku, ale z tą samą, nieustępliwą manią nadawania mu cech niezwykłości.

 

          Potem, każdy wyciągał zdjęcia żony i dzieci. Znali wszystkie te zdjęcia na pamięć, tak, jak historie z nimi związane, ale zawsze słuchali ich z namaszczeniem, z zadumą i nawet ze Stefana, nikt nie ważył się śmiać w takich chwilach, kiedy po raz setny, albo tysięczny, pokazywał fotografie Magdy, przed Statuą Wolności, przed błyszczącymi w słońcu wieżowcami, w metrze, we wnętrzach jakiegoś luksusowego domu, w którym sprzątała.

          Tylko Tadek nie miał żadnych zdjęć, ale cała jego historia była zapisana na nim samym. Zataczając się, rozbierał do slipek i próbował liczyć swoje nity: barki – to rusztowanie, robił na statkach, w Szczecinie; łokieć – to motocykl, który po pijanemu ukradł na zabawie, i którym się roztrzaskał na pierwszym zakręcie, odsiedział wtedy trzy lata; kolana – to robota przy kładzeniu dachu, niedojrzałe wino od gospodyni, po którym więcej przesiedzieli w krzakach, niż na krokwiach, biegał tak, aż w końcu stracił równowagę i poleciał w dół, podobno wbił się w plandekę od Żuka, ale nie pamięta, bo stracił przytomność; stopa – to znowu robota na wycince, pochlali tak, że wszystko im przed oczami wirowało – Nawet żem nie zauważył, z który stróny, ta franca poleciała na mnie...

          To rachowanie nitów, kończy się różnie. Raz, wychodzi mu, że siedem, innym razem – dziewięć, to znów, że dwanaście...

– Tadek... – żartuje Marian – ty, to więcej będziesz wart po śmierci, niż za życia!

– I komu ty, te platyne, w testamencie zapiszesz? – dodaje Rysiek.

          A Tadek, wyciąga wtedy rękę, z żyłami jak zdrewniałe korzenie jakiegoś rozrośniętego, podskórnego pasożyta, pokazuje łokieć z większą, szerszą od pozostałych blizną i opowiada, jak to kiedyś, w jego wsi, spił się do nieprzytomności, a jego kolega, też spity, wpadł na pomysł, żeby wydłubać trochę tej platyny, bo już nie mieli za co pić.

          I znów, wszyscy wybuchają śmiechem. Wybucha kolejna bomba sajdera. Płuca pochłaniają papierosy szybko, szybciej niż ogień pochłonąłby papier.

 

          W końcu Tadek, jak zwykle, odpada pierwszy. Opuszcza czerwoną, pomarszczoną twarz o oczach kiedyś prawdopodobnie błękitnych. Po żółtej szczecinie ściekają krople i stróżki wsiąkając w rozciągnięty, za duży o kilka rozmiarów sweter, na który zwisa teraz jego nieforemna głowa, ukazując różowy placek, otoczony wieńcem rzadkich włosów, w kolorze brudnego piasku.

– Chodźta go wyniesiemy, bo śmierdzi jak...! – rzucił Rysiek, wskazując głową złamanego na fotelu Tadka. Spał z opuszczoną głową, z przechyloną szklanką niedopitego sajdera. Na spodniach miał ciemną plamę.

          Marian i Rysiek podnieśli się ciężko. Zataczając się, podeszli do fotela. Stefan zabrał szklankę i odstawił na ławę. On też chwycił za fotel, od tyłu. Unieśli go na kilkanaście centymetrów, ale zaraz upuścili z hałasem.

– Ciężki... skurwiel... – sapał Marian.

– To ta, jebana platyna, tak go dociążyła... – chichotał Rysiek

– Dawaj, chociaż do przedpokoju go wystawimy... – Marian znów posiniał na twarzy i zaczęli go przesuwać.

          Kiedy byli już przy drzwiach, fotel zawadził o podwiniętą wykładzinę i Tadek wyleciał na twarz, jak wtedy, gdy pijany lawirował labiryntem, wygryzanym w ciemności przez reflektor kradzionej eMZetki. Za nieprzytomnym Tadkiem, poleciał fotel, siedzenie – mokre i cuchnące moczem, wypadło i potoczyło się obok, a za nim runął cały świat: wieże World Trade Centre, Kolumb ze swoją kolumną, katedra świętego Patryka, hotel Plaza, budynek Chrysler'a, Empire State Building, Brooklyn'ski Most, Statua Wolności z twarzą Michaela Jacksona, inna Statua Wolności z czerwoną kulą zachodzącego słońca, Wieżowce Manhattanu i opadające na to wszystko, w bezładzie, małe prostokąty papieru, z których każdy, niczym wezwanie albo ostatnie pożegnanie, wołał wykrzyknikiem : Kochany Tato..., Kochany Tato..., Kochany Tato...

          Stefan podniósł kilka listów ale w roztrzęsionych dłoniach, w mokrych oczach, wszystko się rozmazywało. Jego usta rozciągnęły się i wygięły w grymasie, który pozostali obserwowali w zupełnym milczeniu. Sapiąc jeszcze z wysiłku – ale na wpół otwartymi ustami, nie wydając żadnego dźwięku – wycofywali się w głąb pokoju.

          Tadek powoli odzyskiwał przytomność. Gramolił się niemrawo, spod fotela, na czworakach. Stefan stanął nad nim – Skurwysynu... – syknął cicho, jakby nagle opuściły go wszystkie siły – Ty skurwysynu... – powtórzył, a w jego oczach coś się wyłączyło – Ty skurwysynu...

 

          I nikt z obecnych, nie był w stanie przypomnieć sobie później, kiedy i jak, w ręce Stefana znalazł się ten młotek, ale każdy zapamiętał jak – na chwilę nie dłuższą niż mrugnięcie powiek – ukazał im się diabeł i jak nieoczekiwanie wszystko zastygło w ciszy i bezruchu. Nic się nie poruszało i byli gotowi przysiąc, że w tym krótkim momencie, cały świat, i tu, i za oknem, zatrzymał się: ptaki w locie, krew w żyłach, woda w rzekach. Nawet dym w pokoju, nie zwija się w kłęby, nie leci pod sufit, tylko wisi w powietrzu. Dopiero po chwili, wszystko znów rusza i jakby nadrabiając stracony czas, nabiera jakiejś, nadnaturalnej prędkości, jak na przyspieszonej taśmie, oczy i umysł nie są w stanie nadążyć za przesuwającymi się z nadmierną szybkością obrazami, każdy biegnie do swojego pokoju, do swoich walizek i wielkich toreb na ramię, paszport, ciuchy, żarcie w lodówce – na straty, maszynka i krem do golenia, buty, i już wypadają, jak z płonącego domu, i już ich nie ma. I znów, robi się cicho i wszystko zwalnia, przystaje.

 

          I upłynie godzina długa jak całe życie, zanim zrobi się kolorowo od świateł, głośno od policji, sanitariuszy, sąsiadów i gapiów, ale w domu nie będzie już nikogo, nikogo poza Tadkiem i poza Stefanem, który jeszcze w Polsce obiecał mu, że przecież nie zostawi go, jak już się dostaną do tego Londynu.

magazynier
magazynier
Opowiadanie · 22 września 2012
anonim