Literatura

Stary Żal (opowiadanie)

magazynier

 

Stary Żal


 

          Hen z daleka, gdzieś spod lasu, dobiega skrzypienie zmarzniętego śniegu. Krótkie, energiczne kroki, zrazu ciche, cichuteńkie tak, że na przemian, to zapadają się w ciszę, to się z niej wynurzają, ale już to wyraźniej, donośniej, bliżej. Trzaski, chrupania wyskakują spod ciężkich, podkutych butów, zlewają się ze śmiechem, serdecznym, zdrowym, zakropionym gorzałką i lecąc, skrzącym się od mrozu powietrzem, uderzają w drewniane ściany chałup, w oblane szronem, jak mlekiem, małe okienka za którymi ciemno, ciepło i cicho, grają w palisadach grubych sopli, łączących okapy z sięgającymi okien zaspami...

          Pierwszy, okutany w kożuch, w baraniej czapie, niesie gwiazdę. W sześciu ramionach mruga biały miesiąc, pomnożony dziesiątkami drobnych szkiełek. Za gwiazdą, kolebie się anioł; prześcieradło, mało że nie pęknie, tak naciągnięte na grubą baranicę. Kolebie się, bo w ręce niesie flaszkę, niesie, to i przytyka do ust, więcej od innych. Za aniołem Żyd, ze słomianą brodą, za nim śmierć z kosą, cała w bieli, że na śniegu, a jeszcze z daleka, to choć i oko wykol, dalej Herod, świeci złotą koroną, a z czerwonego pyska bucha jasna para, jakby dusza uchodząca; za Herodem diabeł, tego, to już i ledwo można poznać, miga ino czarną plamą, na białej pościeli pól, niby cień okrutnego króla, dalej turoń ze łbem wielkim, wszystkie dziecka w pisk zara, na widok takiego potwora, a za nimi, toczy się reszta...

          Mróz wkoło taki, żaden pies pyska nie wystawi, nie szczeknie, łańcuchem nie zadzwoni. Przez szybę, zarośniętą lodowymi paprociami, mało co świata widać, a jak już co widać, to tylko spokój i ciszę, i jasną miesięczną poświatę na płótnie złotym od gwiazd. Calusieńki świat śpi pod grubą, białą pierzyną, cała wieś, tatko i mama, cała gromadka wtulona w siebie, najmłodsza, Hanulka, w środku, i najstarszy, Władzio, z kraja …

 

          Znów słyszy ten dźwięk, tatko wnoszą choinkę do chałupy, a Hanulka, Józio, Aguś, Franio, Władzio, starym zwyczajem, obwieszają zielone gałązki orzechami, w koszyczkach z bibułek, jabłkami, aniołami z papieru, łańcuchami i gwiazdami ze słomy, obsypują to wszystko śniegiem z bibuły. W całej chałupie pachnie tera jedliczką. Ciasto, przykryte białą chaderką, rośnie se już, w dzieżce, na przypiecku, a kołacze drożdżowe, wysokie na brytfankę, a na wierzchu ser, mak, marmelada ze śliwków, abo jabłka, posypane posypką. Tatko przynoszą sianko i owies, rozkładają na stole i przykrywają lnianym, białym obrusem. – Na szczęście! Na zdrowie! Na to Boże Narodzynie! – grzmią tatko, że aż osypuje się ze ścian. – Żebyśta zdrowe beli, a weseli, jak w niebie anieli! Żeby się chowały cieliczki i byczki, jak w lesie jedliczki! Kóń jak gróń, świnio jak skrzynio, a kura, jak w piecu dziura!

          Wchodzi mama, w odświętnej sukni...


 

         Stary Żal uniósł wielką, siwą głowę. Jęknął przy tym głośno, że aż się wystraszył. Począł, czym prędzej, rozcierać zdrętwiały, obolały kark, drugą dłonią ocierał gęstą ślinę, zebraną w kącikach ust i oczy, nie wiedzieć czemu, dziwnie wilgotne. Naciągniętym mankietem flanelowej koszuli tarł mokre powieki, zlepione od ropy i łez.

          Przysnęło mu się, zupełnie nieoczekiwanie, jak zmęczonemu dziecku, na siedząco. Bolała go teraz szyja, kłuło w krzyżu i między łopatkami. Za oknem było już szaro i rozespane, zużyte oczy, z trudem wyłuskiwały z mroku blat stołu, talerz z ogryzionymi skórkami chleba, kontury kuchennych mebli...

          Telefon! To telefon tak dzwoni! Dzwonił i dzwonił, jakby się paliło, albo co... – dopiero teraz uświadomił sobie, że to, ten telefon, go zbudził. Zaszurał krzesłem i krzywiąc się z bólu, ruszył do drzwi. Ostrożnie, opierając się ręką o ścianę, namacał włącznik i zapalił światło w kuchni i przedpokoju, ale stare oczy, nie skore do szybkich zmian, zapiekły tylko mocno i zacisnęły się, jakby wpadła do nich muszka, albo piasek.

          Stary, niemal po omacku, pokonał przedpokój. Przy lustrze, na malutkim stoliku, stała porcelanowa misa w której, zostawiona mu przez syna komórka, podskakiwała jak wyjęta z wody, kolorowa rybka. Złapał za telefon i szybko schronił się do pokoju dziennego, gdzie półmrok był łaskawszy dla oczu.

          Świdrujące głowę brzęczenie nie ustawało, było ostre i nieprzyjemne, specjalnie wybrane i podgłośnione przez syna, żeby – jak będzie trzeba – nawet z tamtego świata ściągnąć ojca. Grube, niezgrabne palce, szukały w pośpiechu właściwego przycisku.

– Tata...? Tato?!

– Ha... halo... – zachrypiał stary i odkaszlnął.

– Tato? Co się dzieje? Dobrze się tata czują?

– A zdrzemłem się, na trochę, tak mie jakoś...

– Już się bałem, że coś się stało. Na pewno wszystko w porządku? Niech mnie tata, tak nie straszą.

– No spałem ino, tera żem usłyszał.

– A co tata, tak kaszlą? Chorzy tata są?

– Nie, ino gardło zaspane jeszcze.

– No... dzień dobry! Czy dobry wieczór... No i przede wszystkim zdrowych, pogodnych świąt... U taty wszystko w porządku? Wiem, że to tak wyszło, w tym roku... Ewa dzwoniła?

– Dzwoniła – skłamał stary. – Dziękuję, ja też życzę wam wszystkiego dobrego.

– Do nas, już jej się nie chciało, no... No, u nas też wszystko w porządku. Temperatura, to jak latem w Polsce, a woda... no błękit, jak na reklamie. No, udał nam się, ten wyjazd. Przynajmniej teraz wiem, po co tak haruję. Kurcze, że człowiek najlepsze lata zmarnował w tej Polsce, niczego nie przeżył, nic nie zobaczył. No, ale przynajmniej naszym dzieciom będzie może lepiej. I co, Ewa mówiła kiedy wraca? Bo ona, z tymi swoimi znajomymi, ze studiów, jest gdzieś w górach... Mówiła kiedy wraca?

– Nie, nic nie mówiła.

– Jakby jeszcze dzwoniła, to niech tata powiedzą, że ma natychmiast do nas zadzwonić. Myśmy jej numer, do hotelu, zostawili. Ale to natychmiast. Matka tu szaleje, co z nią... Niech tata przekażą, że dzwoniłem i ma natychmiast do nas zadzwonić. Natychmiast.

– A co, nie możesz ty, do niej?

– A niby jak, jak ma komórkę wyłączoną. Boże, Boże, co za dziecko...

– Dobrze, przekażę..

– No nic, będę kończył... Halina spalona na węgiel. Siedzi w basenie. Też kazała przekazać życzenia. Piotrek robi kurs nurkowania. Super zdjęcia wyszły, będziemy oglądać po przyjeździe. A jutro jedziemy na safari, na wielbłądach. Cały dzień na pustyni. Ale jakie te skurczybyki wielkie! No przeogromne, nawet pogłaskałem jednego. Wysłaliśmy kartkę przedwczoraj tak, że jeszcze raz wszystkiego najlepszego. Do zobaczenia, do widzenia tato.

– Do widzenia, a ino uważajcie tam, na siebie, bo to tera, te terrorysty wszędzie.

– No, będziemy uważać. Wy też uważajcie, tato. I nie wychodźcie nigdzie z domu. I niech ta Ewa się odezwie. Ma natychmiast do nas zadzwonić. Do widzenia!

– No, do widzenia, do widzenia... – stary odłożył telefon na ławę i włączył światło, po czym wyszedł z pokoju, wyłączył je w kuchni i przedpokoju i wrócił, żeby zaciągnąć zasłony i wyciągnąć się na wielkim, miękkim fotelu.

 

          Na przykrytej obrusem ławie, rozłożone były polskie gazety z których dawno wszystko wyczytał. Stary wygrzebał spod nich, owiniętego w torebkę foliową, pilota – owinął go tak, jak to robił u siebie, żeby nie pobrudzić synowi. Ciche cyknięcie rozświetliło ekran na którym roześmiani mężczyźni rozmawiali z kobietą w średnim wieku. Syn ustawił mu kanały tak, że polskie programy włączały się na początku. Rozmowa toczyła się w studio. Stary siedział wygodnie, rozprostował nogi, przeciągnął się porządnie, aż do krzyża, i długo, głośno ziewał, na co nie pozwalał sobie przy synowej.

          Przez chwilę patrzył na rozmawiających. Nie wiedział o czym mówią, rzadko kiedy włączał dźwięk, jedynie na czas Teleekspresu, na Wiadomości albo Panoramę. Dźwięk tylko go rozpraszał, dużo bardziej od słuchania, wolał patrzeć, patrzeć i myśleć, wspominać, ale teraz i na to nie miał ochoty. Czuł niezdrowe ciepło w całym ciele, suche, nieznośne gorąco. Pomyślał o spacerze, nie było jeszcze piątej.

 

          Podszedł do okna i uchylił firankę. – Nie wieje nawet – powiedział do siebie. Patrzył na małą uliczkę, zastawioną zaparkowanymi samochodami, o tej porze nikt nią nie przechodził. Miejsca na przejazd tyla, że trachtórem z brónami, nie dałoby rady – zażartował kiedyś do syna.

          Wydało mu się, że poprzez gęstniejący mrok, dociera do niego dźwięk dzwonu... Wsłuchał się i uznał, że to być może, z tego dziwnego kościoła bez krzyża, z jakimiś, jakby wieżyczkami, jak w małym zamku, z filmu albo fotografii. Kościół był niedaleko, przechodził tam raz, ale nigdy później nie potrafił go odnaleźć.

          Najważniejsze – powiedział cicho do siebie – że ten wiatr, że tego wiatru pieróńskiego ni ma – na który skarżył się synowi, że głowę chce urwać i żadnego przed nim schronienia – bo bez przerwy w twarz, zawrócisz – w twarz, pójdziesz na lewo – w twarz, na prawo – to samo...

 

          Nie zastanawiał się długo, nałożył ciężkie palto, odświętnie ogoloną szyję owinął szalikiem, a na głowę naciągnął futrzaną czapę, jeszcze z Polski, ze starego domu – jego domu. Upewnił się, że wszystko wyłączone, postękując, założył buty, przeżegnał się i wyszedł.


 

          Przed domem, w maleńkim ogródku, stała stara pralka i rozpruty materac, na którym męczył się przez pierwsze noce. Przekręcił klucze w obu zamkach i miniaturową, sięgającą ledwie pasa, furtką wyszedł na wąską uliczkę.

          Czasami, wydawało mu się, że już oswoił ten lęk, nadciągający za każdym razem tak nieoczekiwanie, gdy zmysły odłączały się od świata, myśli zawisały w próżni, w której, jeszcze nie tak dawno, było tyle miejsc dobrze znanych, znajomych twarzy, ważnych słów, zdarzeń wartych przywołania.

          Śnieg opadał z rozprutego nieba, nie wydając najmniejszego dźwięku, bo i też, co miałoby dźwięczeć, jedna gwiazdka na metr kwadratowy betonu czy asfaltu, drobinka lodu zamieniająca się w chłodną kropelkę, jeszcze przed dotknięciem ziemi. Przemienione w wodę, wsiąkały teraz w czapę z nutrii i kołnierz z nutrii, których synowa, w żartach, zabroniła mu nosić. Mężczyzna znał dobrze wagę takich żartów i ucieszył się, już na samą myśl, że będzie mógł założyć swoje normalne rzeczy, pod nieobecność syna i synowej. Grzał swoją twarz, pomarszczoną dziesiątkami siarczystych zim i upalnych lat, chowając ją w gorącej, twardej jak blat stołu, dłoni.


 

          Po obu stronach ciągnęły się rzędy posklejanych ścianami, małych domków. W niektórych, okna były rozświetlone i odsłonięte. Stary Żal zastanawiał się chwilę, czy pójść na prawo, czy na lewo. Zdecydował, że na prawo, ku głównej ulicy.

         O tej porze, było już ciemno i pusto. Mijając wolno kolejne furtki, wodził wzrokiem po oknach, szukając zapalonej choinki, czy choćby stroika, wyobrażając sobie Wigilię za wielkimi, niezasłoniętymi oknami.

          Mógł wyraźnie dostrzec białych, czarnych, brązowych, jak siedzą samotnie, albo w parach, przed telewizorami i patrzą, albo śmieją się, albo jedzą, ale jakoś tak normalnie, tak codziennie, jakieś pizze, piwo, frytki, jak to widywał podczas spacerów, przez ostatnie miesiące swojego nowego życia.


 

          Szedł wolno chodnikiem, wzdłuż rzędu zaparkowanych samochodów z jednej strony i niskich żywopłotów z drugiej. Bogato żyją, dostatnio – myślał, mijając kilkuletnie Ople, Hondy i Fiaty. Dotarł do końca uliczki. Na rogu był pub. Teraz, pub był tak zapchany, że cały chodnik przed wejściem zajęty był przez pijących i palących. Gwar i muzyka musiały się nieść daleko, chociaż stary Żal, usłyszał je dopiero, gdy zobaczył stojących przed otwartymi na oścież drzwiami.

          Sylwestra już robio, czy co? – dziwił się. Wiedział, że z czasem zegarowym, też jest coś nie tak, że zawsze trzeba odejmować godzinę, od czasu w kraju. Postanowił przejść na drugą stronę. Nie chciał się przeciskać. Nie chciał zwracać uwagi. Tu nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś podejdzie i będzie chciał zapytać, albo porozmawiać, i co wtedy?

          Nawet go nie dostrzeżono. Staremu przeszły ciarki, kiedy pomyślał o cienkich koszulach i wydekoltowanych sukienkach, okrywających rozgrzane, spocone ciała. Nie było tu mrozów. Za to wiatr, wilgotny i zimny, wiejący, jak mu się wydawało, z każdej strony jednocześnie, potrafił uprzykrzyć spacer, bardziej niż trzaskający mróz.


 

          Doszedł do głównej ulicy. Samochody jeździły tędy do późna w nocy, ale dziś był spokój. Jedynie taksówka, albo miejski autobus od czasu do czasu. Po obu stronach jezdni ciągnęły się takie same, niskie, polepione w jeden ciąg domki, z tym, że te wyglądały na starsze, bardziej zniszczone i na parterze miały przeważnie sklep, smażalnię frytek i kurczaków, kebaba albo kawiarnię internetową. Okna tych wszystkich miejsc były teraz martwe, jedynie w małym sklepiku, gdzie sprzedawali Hindusi, paliło się światło i ktoś stał przy ladzie.


 

          Żal znów przystanął, nie wiedząc w którą stronę pójść. Czuł się pewniej na pustym chodniku, był zadowolony, że zdecydował się wyjść. Na przystanku, kilka metrów dalej, kilku nastolatków szarpało się między sobą. Stary nasłuchał się wiele o czarnej młodzieży, a i bez tego, instynkt podpowiedziałby mu, że mądrzej będzie porzucić ten kierunek. Ponownie więc, skręcił w prawo. Pomyślał, żeby dojść do pierwszej przecznicy, znów skręcić w prawo i jeszcze raz, na jej końcu, i tak, rysując prostokąt, wrócić do domu.

          Za kolejnym zakrętem, postanowił odsapnąć na wąskiej, plastikowej ławce, na przystanku autobusowym, gdzie lampy uliczne i podświetlona białymi neonami reklama, rzucały dużo jasnego światła, gdzie było widno, jak w kościele, a przez to, wydawało się bezpiecznie.

          Obok pustej, czerwonej ławki, stała para Hindusów: starszy mężczyzna i kobieta; ciemno pomarańczowa, długa suknia, wystawała spod cienkiego płaszczyka, którym się otulała, próbując zatrzymać ciepło, z marnym jednak skutkiem, przez co dreptała w miejscu, rozcierając co chwilę ramiona. Mieli łagodne, miłe twarze, skórę śniadą, jakby dopiero co, skończyli żniwa i właśnie jechali do rodziny, w gości. Uśmiechnęli się do niego szeroko i serdecznie, i lekko skłonili. On, uniósł nieco czapę i wykrzywił nieudolnie twarz; chciał się zrewanżować i uśmiechnąć, ale wiedział, że jemu to nie wychodzi, tak na zawołanie, tak jak tym, tutaj. Tym tutaj, tak, i tym w autobusach, w sklepie, w metrze, ale on, czuł, jakby nagle tracił władzę w mięśniach, twarz zamiast wyciągać do góry uśmiech, bezwładnie opadała, puszczając luźno fałdy poszarzałych policzków i drżącego podbródka.

          Mężczyzna zagadnął o coś wesoło, ale stary Żal tylko zakręcił ręką wokół ust, nieco speszony. Peszyli go ludzie w tym mieście – obcy ludzie i ich serdeczność, jakby znali się z nim od lat, a on ich tylko nie pamiętał.

          Hindus widocznie zrozumiał, bo skinął lekko głową i znów, zaśmiał się, jakby spotkał brata. Jego żona dołączyła posłusznie. Stary, mimo wszystko, odczuwał jakąś wspólnotę z nimi, wydawali mu się, tak samo jak on, obcymi w obcym mieście, w obcym kraju. Ale oto nadjeżdża autobus. Z autobusu, wysiadają dwie młode Hinduski i wspólnie z oczekującymi, idąc pod rękę, znikają po chwili, z widoku. I znów jest sam.


 

          Że to, też tak człowiek, nigdy nie musiał śmiać się na zamówienie – pomyślał stary. – Ot, i nie nauczył się. I zastanawiał się, jak musi wyglądać życie ludzi, którzy tak dobrze wyćwiczyli się w udawaniu radości, ale zaraz pomyślał o synu i jego rodzinie, i szybko przestał zastanawiać się w ogóle. Poczuł się stary. Za stary, żeby rozumieć ten świat. Jego świat był w jego pamięci, głęboko pod wielką czapą, a może jeszcze głębiej, dalej, gdzieś naprawdę daleko, gdzie, jak w to wierzył, znajdzie się po śmierci...

          Przypomniał sobie Wigilię sprzed roku. Ostatnie święta w jego domu. Syn mówił – Przyjedź do nas, ktoś musi się tobą opiekować, nie możesz sam spędzać świąt. Przyjechał. Do gospodarki nie miał już siły. Część pieniędzy wysłał córce, do Kanady, część dał synowi. Drugiemu synowi nie dał nic, pijak – i tak by przepił.

          Synowa przygotowała mu tu całą lodówkę. Barszcz z uszkami, smażony karp, szczupak w galarecie, grzybowa z łazankami... Ale stary stracił apetyt, od kiedy tu jest. Najchętniej żuje sam chleb, czasem przejedzie kromkę masłem, ale nie ten tutejszy, biały i miękki jak wata, tylko prawdziwy, polski chleb, z polskiej piekarni. Do tego herbata z cukrem. Jemu wystarczy.


 

          Chodnikiem, po drugiej stronie ulicy, toczyła się wolno stara, gruba Murzynka. Zatrzymała się naprzeciwko przystanku, gdzie siedział, przeszła przez jezdnię i przycupnęła na niskim murku z czerwonej cegły. Gruba przez to, że gruba, i że opatulona płaszczami i kurtkami, jak wielka, nadgniła cebula.

          Żal znał ją, z widzenia. Widywał od czasu do czasu, jak za dnia, włóczy się z małym wózkiem na zakupy, wyładowanym wypchanymi reklamówkami i szmatami. Raz nawet, zastanawiał się, jak to możliwe, że w takim kraju, gdzie tyle wszystkiego i gdzie każdy może sobie pozwolić na wygodne życie, choćby był tylko kierowcą jak jego syn, albo pracował w sklepie, jak jego synowa, że w takim mieście bogactwa, żyją bezdomni, bo Murzynka wyglądała jak bezdomna. Pewnie chora psychicznie, pomyślał wtedy, bo żadne inne wytłumaczenie, nie przychodziło mu do głowy. Pewnie ma normalny domek, jak jego syn, z którego wymyka się, kiedy córka nie patrzy, albo kiedy jest w pracy, i łazi tak, bez celu, zbierając z ulicy śmieci. Ale teraz, późnym wieczorem, w takie święto, sama na przystanku?

          Stary Żal unikał obcych, bo też, i jak miał z nimi gadać, i o czym. Kiedy ktoś go o coś pytał, uśmiechał się i trochę z zażenowania, trochę, żeby nie wyjść na gbura, czy zarozumiałego, machał rękami, że nie rozumie i szybko odchodził, nie oglądając ani za siebie, ani na boki. Ale była w nim ciekawość. Nigdy nie widział z bliska Murzyna. Tyle, co w autobusie, albo w metrze.

 

          Nie odszedł więc teraz, tylko spróbował uśmiechnąć się i skłonił głowę. Murzynka uśmiechnęła się szeroko – Haaaj! Olbrzymie zęby, żółtawe, nie tak, jak u Murzynów na filmach, zauważył stary. Rozumiał, co znaczy to słowo. Odchrząknął i pierwszy raz w życiu, po angielsku, zachrypiał: – Haj... Od razu poczuł się lepiej, śmielej. Murzynka przesunęła się i siedziała teraz naprzeciw niego, jadła coś, kanapkę, z tego tostowego chleba, który staremu smakował jak wilgotna tektura. Lepił się do podniebienia i zaklejał protezy, tak, że trzeba je było zaraz wyjmować i przemywać pod wodą. Przyszło mu na myśl, żeby spróbować, bo donikąd się nie spieszył, że jest tu już kilka miesięcy i nie da się tak dłużej, jak w więzieniu, gadać tylko z tymi samymi, trzema osobami, do końca życia. Murzynki się nie bał, chyba jednak była bezdomna. Nie chciało mu się spać, a w domu, samemu, ciężko siedzieć w taką noc. Najwyżej przeprosi i pójdzie dalej, zrobi jeszcze ze dwa okrążenia, tak, żeby się zmęczyć i wróci do ciepłego. A może zaraz przyjedzie autobus i Murzynka pojedzie sobie dalej?

          Nie wiedział jak zacząć, ale ona w ogóle się tym nie przejmowała i jak tylko skończyła kanapkę, zaczęła trajkotać. Nie miał pojęcia, co do niego mówi, ale głos miała ciepły, uprzejmy, chociaż trochę chropowaty. Przełożyła, pełną czegoś reklamówkę, na drugą stronę, przestawiła napakowany wózek i wskazała miejsce obok siebie.

          Usiadł i słuchał jej trajkotu. Od czasu do czasu, o coś go pytała, ale mógł jedynie wzruszać ramionami i bezradnie rozkładać ręce. Oboje przy tym śmiali się, a Murzynka tak bardzo i tak głośno, że aż pochylała się do przodu, jakby chciała wstać a nie mogła.

          Stary pomyślał, że skoro bezdomna, to może by ją zaprosić do domu, dać coś normalnego do jedzenia, śledzia albo placka, zrobić normalnej, polskiej herbaty z cytryną i cukrem, poczęstować prawdziwym chlebem, niechby i szynką, chociaż post, ale ona, pewnie nie katoliczka. Złożył pokrzywione palce razem i podsunął do swojej twarzy, jak dzięcioła, dobijającego się do jego ust. Drugą ręką, z wyciągniętym palcem dziobał powietrze, pokazując kierunek w którym zmierzał. Murzynka, przez chwilę odczytywała ten kod, a następnie nic nie mówiąc, zaczęła grzebać w leżącej obok reklamówce. Wyjęła stamtąd trójkątne kanapki z tektury, zamknięte w przezroczystym, cienkim plastiku i podała staremu.

          Żal nie chciał, żeby go źle zrozumiała, żeby pomyślała, że gardzi nią, albo się brzydzi. W taką noc nie wolno odmawiać, kiedy ktoś zaprasza, i przyjął poczęstunek.

          Murzynka dziwnie jakoś pachniała, nie perfumami, tylko jakoś tak słodkawo, jak szampon, który stary Żal otrzymał na urodziny, z kokosowym mleczkiem, a którego nie mógł używać, bo zapach był tak mocny, że aż się dusił. Ucieszył się, że kanapki są z żółtym serem. Może jednak katoliczka, pomyślał.

          Stara wyciągnęła mały kartonik z soczkiem i plastikową rurką. Podała mu. Sama pociągnęła kilka łyków żółtego napoju, z wielkiej butli, musiała być spragniona, bo plastik, aż zassał się do środka i głośno strzelił, kiedy skończyła pić.

          Stary wbił rurkę do środka i przepłukiwał usta sokiem, żeby odkleić chleb z podniebienia. Czuł się dobrze, lepiej, niż kiedy siedział sam, w pustym domu. Rozmyślał, skąd też może pochodzić stara, z jakiego zakątka Afryki tu przybyła.

          Poczuł lekkiego kuksańca i przed oczy wypłynęła mu wielka ciemna dłoń. W świetle ulicznej lampy i neonowej reklamy, zobaczył skręconego ręcznie papierosa, trzymanego w palcach, które od spodu były jakby białe, dużo bielsze, niż na wierzchu, całe wnętrze dłoni było dziwnie białe, jakby stara właśnie zagniotła ciasto na chleb.

          Przypomniały mu się młode lata, kiedy rolował takie skręty, dłuższe tylko i grubsze, z ciętej kozikiem machorki zawijanej w Trybunę. Wziął skręta, choć, gdy ostatnim razem zapalił papierosa, latem jeszcze, kiedy sprzedawał dom, gospodarstwo i całą swoją ziemię, i gdy przy wódce, po krótkim namyśle, złamał postanowienie, by już nigdy nie palić, dusił się i kaszlał, że o mało nie wykaszlał ducha.

          Wetknął papierosa do ust, podpalił, podaną przez starą, zapalniczką. Zaciągnął się. Zakaszlał. Dym ostry był, a płuca, odwykłe; oczy zaszły łzami. Stara podsunęła sok. Upił trochę i zaciągnął się ponownie. Długo nie miał w ustach papierosa i od razu poczuł, jak zaczyna mu wirować w głowie, zupełnie tak, jakby na powrót był szczylem i palił pierwszego papierosa, ze swoim stryjkiem, za stodołą. Na dodatek, stara paliła bez filtra. Oddał, żarzącego się skręta i pociągnął z kartonika, z namalowanym jabłkiem.

– Edna – przedstawiła się stara, wskazując na siebie palcem.

– Franciszek – przedstawił się on. – Franek.

– Fra-nek? – uśmiechnęła się. – Frank?

– Frank – przytaknął i poczuł, jak na twarzy osiada mu śnieg. Zdziwił się, bo wszędzie wokół, jak okiem sięgnąć, sucho. Ale gdy tylko przymykał, ciążące coraz bardziej powieki, chłodne, mokre igiełki muskały jego skórę. Nagle usłyszał śpiew. Nie otwierał oczu, zastanawiał się, czy to jakaś afrykańska kolęda. Stara miała czysty głos. Podobało mu się.

          Znów poczuł kuksańca. Spojrzał na nią i wziął papierosa. Zaciągał się i słuchał. Im dłużej słuchał, tym częściej i wyraźniej słyszał polskie słowa. Czuł się trochę jak pijany. Nigdy nie miał odwagi, żeby śpiewać, nie miał głosu, nawet przy butelce, z kolegami, za młodu, ani na weselach, kiedy już zdrowo sobie podpił, ale kiedyś przecież trzeba spróbować, niewiele czasu mu pozostało, trzeba spróbować wszystkiego, myślał teraz.

          Kręciło mu się w głowie, ale nie chciał otwierać powiek. W środku robiło mu się coraz lżej, coraz weselej. Kolejne piosenki były coraz bardziej polskie, swojskie. Usiłował przypomnieć sobie tytuł i słowa tej kolędy. Potem imię Murzynki. Nic mu z tego nie wychodziło.

          Poczuł palący żar na ustach i otwarł oczy. Papieros był skończony. Spojrzał na starą, ale rozmywała się w jego oczach. Słowa kolędy miał już na końcu języka. Czuł wielką ochotę, by śpiewać. Już dawno nie było mu tak lekko i wesoło. Widział wyraźnie, jak pada śnieg. Coraz gęstsze i większe płatki lepiły się do jego palta. Życie jest ciężkie, ale piękne, pomyślał i uniósł głowę, żeby nacieszyć się światem. A cały świat wirował, przystanek, lampy uliczne, drzewa, budynki.

          I w miarę, jak wszystko się kręciło, i światło, i ludzie, którzy teraz, nie wiadomo skąd, pojawili się i pstrykali zdjęcia w białym kurzu, Hindusi, Chińczycy, Murzyni, całymi rodzinami, z dziećmi, z dziadkami, i gwiazdy, i wiatr, stary Żal czuł coraz wyraźniej, coraz namacalniej, jak cud się wydarza. Afrykańska baba, zaczynała mówić ludzkim językiem, zrazu pojedyncze słowa, wplatane w jej gegnotanie, aż naraz, całe, ładne, długie zdania do niego docierały, po polsku, nie całkiem wyraźne jeszcze, jakby kto, zza drzwi masywnych, dębowych, mówił, a te drzwi, to się otwierały, to zamykały.

      Stary nadstawiał ucha, z tamtej strony, z sieni jakby, wpadał przez te drzwi głos jego Ludwisi. Co znowu mówi – a że dobrze zrobił, sprzedając wszystko, bo już za stary był, a nie dobrze, że zostawił ją samą, na tym cmentarzu, za wsią, że dobrze dzieciom się ułożyło, ale, że Zygmunt – pijaczyna, niedobrze...

– Toż to, prawda, co powiadają, że w taką noc, wszystko ludzkim głosem gada – odezwał się do starej.

– A prawda, prawda... – przytaknęła starucha i wypuściła siwą chmurę z kolejnego skręta.

– A że to i z wami, dogadać się można? – dziwił się stary.

– A można, można... – kiwała wielką głową stara i nie wiedzieć czemu, cała aż zanosiła się od śmiechu.

          A od tego jej śmiechu i staremu robiło się coraz weselej i lekko, jakby jego lata zaczęły się nagle cofać.

– Znaczy się, wszystkie ludzie, jedną mową, mówią...

– Jedną mową – jak echo, powtórzyła stara i podała skręta.

          Wciągał dym i lekkość, jakiej już nie pamiętał. Mógłby śpiewać, hulać do rana, ale, że to Wigilia, zaczął się śmiać, żeby tej radości, co go rozsadzać jęła, ujście dać jakie. I oto, on sam, śmiać się zaczyna, zrazu uśmiechać, szczęki szczerzy, zęby sztuczne suszy, co to dobrze, że je założył przed wyjściem, buzia mu się, co i raz, szersza robi, przestronniejsza, brzuch do góry jak skacze, że rękami aż przytrzymać trudno, i śmieje się, śmieje bo musi, śmieje się i śmieje, mało, że nie udusi, zanosi się tym śmiechem, serdecznym, bez przyczyny, zdrowym, zimowym, i oto cud następny, bo śmieje się samo, od ucha, do ucha, z dna samego, spod żołądka, z samiuśkich kiszek tak idzie, śmiechu a śmiechu, a lekko jak, donośnie, jakby znów miał, z jakie dwadzieścia latek, a śmieje się, rechocze, wali pięścią w kolano, za ostatnich lat czterdzieści, a łez ile przy tym, że i rękawem otrzeć nie sposób, jak za dawniejszych lat, jak ze swoją Ludwisią, co śmiali się, było, że i bez powodu, z niczego, z byle czego, byle co wystarczało, że pękali ze śmiechu, aż zaciskając z bólu oczy, klepiąc się po udach...

          Ale oto i cud trzeci, bo wtem, świat w światło przemienionym zostaje, żółte, niebieskie, białe, czerwone, a każde jedno, drugie gonić zaczyna i ucieka przed trzecim, niebo w błyskach, ziemia w migotaniu, to pojawia się, to znika, takoż i on sam, i przystanek, i domy, i ludzie, i stara, toż jeszcze przed chwilą była tu, siedziała obok, a już jej nie ma... Nie jedna, ale dwie, trzy gwiazdy przed nim, na ziemi lądują, z nocy dzień robią, a z tego światła, z tego migotania, z pojawiania się i znikania, wypływają anieli, ale coś za ciemni, diabły więc, i jeszcze ich więcej, a za nimi zielone jakieś, skrzaty-nie skrzaty, leśne musi, ale gdzie, skąd, jak, takie dziwadła tutaj, jeszcze myśli, że nie o niego chodzi, ale o niego, szpalerem go otaczają, czekają, przypatrują się staremu, ale też, jak i on, śmiechem jeden drugiego chce prześcignąć, klepią się po plecach, palcami pokazują, na kolędę wołają, na kolędowanie, aż dopiero teraz, stary przejrzał przez łzy, śmiechem wyciskane, przez biały puch, z nieba sypany, toż to kolędnicy przed nim stoją, w światłach cali migający, ten na czarno, za diabła, tamten z wiadrem na głowie, Żyd pewnie, jest i anioł, białą watą obsypany, i stary tak się śmiechem zaniósł, że aż zakłuło go w piersi, i zaraz też, przypominać sobie: Dzisiaj w Betlejem..., Jezus malusieńki..., ale coś nieporadnie, nieskładnie, wszystko jakoś uleciało z pamięci, wywietrzało...

– A dokąd to jedziemy? Na Dziadówki, może? – pytał stary.

– A na Dziadówki, do Kulbyszowej, pod lasek, do Nurzajów...

– To stamtąd, na Wilgę? I do Paczesnych, do Wichury Józka, do Bednorzów?

– I do Bednorzów, i do Jasia Półnogi, i do Żelaznego...

– No to jadziem! Jadziem... – i stary opuścił głowę, poczuł, że go nakrywają, kocem chyba; jeszcze zaciął się, w swoim rechocie – że to przecie wszyscy dawno już pomarli... Do umarłych mie wiezą? – pomyślał, i chciał dopytać, ale głowa, już jak kamień młyński, nie dawała się unieść, usta zesztywniały, zmęczenie przygniatało piersi, tylko oczy, wciąż żywe, toczyły ciepłe łzy, gęste, że to umieranie, to kupa śmiechu jest, i że ludzie, niepotrzebnie tak się strachają...

 

          Śnieg tymczasem, sypał jak z rozdartej pierzyny, płatki wielkie jak komunia, gęste, że nic nie widać na wyciągnięcie ręki, że oczy trzeba zamknąć. Ambulans już ruszył i szybko zniknął za białą ścianą. Policjanci stali jeszcze chwilę, obok vana, lepili gałki i bronili się, przed nacierającymi dziećmi. Ale i oni, wkrótce zniknęli, za białą kurtyną, która wszystko przesłoniła.

 

 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 22 września 2012 (historia)

Inne teksty autora

Na offie
magazynier

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca