W Budziszynie, co poniedziałek, na zakurzonym klepisku ożywa targ. Można kupić meble, garsonki, pszenicę, zwierzęta. Większość piskląt po transporcie ma przetrącony kark. Kupki maleńkich trupów leżą pod straganowymi stołami. Ludzie się targują, przebierają towary, kłócą. Dzieci biegają, psikając się wodą z plastikowych pistoletów. Po paru godzinach wszystko zamiera. Każdy odjeżdża w swoją stronę. Mężczyźni są już pijani.
Po przeciwnej stronie ulicy mieszka pan Sobczak z żoną i trzema córkami. Widawie po wojnie odebrano prawa miejskie, ale został rynek z przychodnią, urzędem gminy i trzy barokowe kościoły. Żona Sobczaka nie chodzi do przychodni. Ranami i sińcami, które robi jej mąż opiekuje się sama. Zamyka je w domu i przykrywa oxykortem. W niedzielę zakłada liliową garsonkę i idzie z mężem pod rękę do kościoła. W tej wsi ludzie pomyślą, ludzie powiedzą, ludzie gadają. Że niby nie jest dobrą żoną, bo nie dała mu syna. Że niby córki na studia pojechały puszczać się z miastowymi.
Sobczak ostatnio zakatował konia, a jego żona potknęła się na ulicy, rozbiła jajka i wybiła sobie zęba. Kiedyś spytałam ją, dlaczego nie odejdzie. Zdziwiona odpowiedziała, że przecież tutaj jest jej miejsce.