Wychodzę, zmierzając w stronę drzwi, których najpewniej nie ma. Czułbym się znacznie lepiej, gdyby moje wyjście kogokolwiek zainteresowało, bo prawdę mówiąc nie mam pojęcia dokąd powinienem się teraz udać. Rozglądam się w poszukiwaniu jednostki, która mogłaby się okazać pomocna, lecz oprócz gromady kopulujących ze sobą szczurów nie ma tu nikogo. Zatrzymuję się przed spróchniałymi drzwiami i zerkam raz jeszcze na zbiorową orgię gryzoni. Biorąc pod uwagę obfite kałuże nasienia porozlewane na posadzce zakładam, że musi trwać już dłuższy czas. Sam przebieg rytuału wydaje się tu co najmniej osobliwy. Każdy samiec kopuluje z jedną samicą nie dłużej niż piętnaście sekund. Następnie, po zwieńczeniu stosunku obfitym wytryskiem, dosiada kolejnej, potem kolejnej, i tak bez końca, przy czym – co najciekawsze – nie potrzebuje nawet kilku sekund regeneracji. Samicom natomiast przechodzenie z rąk do rąk bynajmniej nie przeszkadza, zastanawia mnie tylko, skąd czerpią tyle energii na nieustanne jęki i pomruki rozkoszy, skoro kochankowie nie pozwalają im nawet na chwilę odpoczynku.
Wychodzę na zewnątrz, tym razem definitywnie. Wciąż nie mam pewności co do istnienia wnętrza, lecz póki co zostawiam te rozważania za sobą wraz z prawym skrzydłem drzwi, które właśnie zatrzasnąłem. Tak, to wyjście jest wyjściem definitywnym, tym bardziej, że mosiężna klamka odpadła z chwilą, gdy poluźniłem mój uścisk na niej. Zewnętrze nie przynosi jednak żadnych innowacji, także i tutaj szczury się pieprzą, można by rzec nawet, że ze zdwojoną siłą, wspieraną przez nieznaną mi dotąd odmianę ekshibicjonizmu.
Czuję ból w żołądku, choć nie wiem do końca, na ile ten ból jest prawdziwy, a na ile nie. Podobnie zresztą z żołądkiem – nikt nie poświadczy jego istnienia, bo nikt tu nie jest na tyle kompetentny, by stwierdzać istnienie czegokolwiek i kogokolwiek, a tym bardziej mojego żołądka, który w tej chwili postanowił zorganizować drobny happening o wdzięcznej nazwie „Armagedon”. Najwyraźniej uczestniczę w historycznym momencie definiowania bólu na nowo, gdyż właśnie przekraczam jego granice i wchodzę na poziom, o którym kobiety z sal porodowych nawet nie śniły. Być może to woń szczurzej spermy, którą przesiąkł każdy atom wdychanego przeze mnie powietrza, dostała się do soków żołądkowych i zmieniła tryb ich pracy na autodestrukcję. Nie wiem, pojęcia nie mam i prawdę mówiąc, nie jest to teraz dla mnie najważniejsze, ponieważ kwestią priorytetową pozostaje nie tyle geneza problemu, co jego unicestwienie. Tymczasem trzymam się za brzuch próbując stłumić ewentualną siłę odśrodkową, która lada moment mnie rozsadzi. Ciągle jednak idę, choć coraz częściej się potykam i coraz większe biorę hausty powietrza. Wsadzam dwa umorusane palce do gardła, próbując pozbyć się tego, co siedzi mi na żołądku i sieje spustoszenie, ale nie wiem, czy owo „to” istnieje, a jeśli nawet, to czy ono właśnie jest przyczyną narastającego wciąż bólu, wychodzącego poza ramy każdej definicji.
Bez skutku. Cofam palce za każdym razem, kiedy sobie uświadamiam, że tor lotu pocisku skierowany w tę stronę mógłby rozsadzić mi czaszkę. Wydaje się, że scenariusz dociera w tym momencie do uliczki zwanej ślepą i że nic już nie da się zrobić, kiedy spostrzegam bezgłową lalkę Barbie, leżącą pod obszczanym murem, o który właśnie się oparłem, chcąc opanować drżenie rąk, gorączkę 42,5˚ Celsjusza i inne dolegliwości związane z gastrycznym Armagedonem. Znalezisko – rozebrane skądinąd od pasa w dół – wpatruje się we mnie poprzez swoją schematycznie zarysowaną waginę, jak gdyby żądało ode mnie wyjaśnień całej tej farsy. Mam wrażenie, że Barbie kojarzy mój nienajlepszy stan ciała i ducha z libacją alkoholową, w której miałbym rzekomo uczestniczyć. Tłumaczę jej więc, jak bardzo myli się w swoich domysłach, bo przecież nie piję już niespełna trzy tygodnie, a ten zapach to nie od kombinowanego na lewo samogonu, lecz od szczurzej spermy. Rozumiesz Barbie, od spermy.
Barbie, a raczej jej wagina, nie jest dziś jednak zbyt wylewna. Może to i lepiej, bo między Bogiem a prawdą, nie wiem, o czym mógłbym z nią rozmawiać? Nawet tematyka meteorologiczna, zwykle najbezpieczniejsze koło ratunkowe, nie znajdzie zastosowania w takiej konwersacji, no bo cóż może wiedzieć o wyżach, niżach i temperaturze odczuwalnej wagina, która na dodatek nie jest prawdziwa. Przynajmniej tu nie mam wątpliwości, bo jeśli nawet jest to plastik, który istnieje w stopniu większym niż ja sam, to wciąż jestem lepszą imaginacją niż on materią. W każdym razie mówię do niej, do Barbie znaczy się, a ściślej rzecz ujmując – do jej waginy, odbijającej każde niemrawo sklecone przeze mnie zdanie. Dzięki temu czuję się trochę lżej. Dobrze jest przecież stworzyć sobie odbiorcę w świecie, co do którego nie ma się pewności, czy w ogóle istnieje. To tak jak z masturbacją, gdzie człowiek tworzy sobie w głowie obraz potencjalnego odbiorcy własnego nasienia.
No właśnie, nasienie. Pełno go tutaj. Każda elewacja oblepiona jest szczurzą spermą, która w tym świecie wydaje się czymś w największym stopniu rzeczywistym. O ile można tu mówić o jakiejkolwiek rzeczywistości. Przyjmijmy jednak, że można. W końcu poruszam się po ciemnym chodniku ciemnej ulicy, a nade mną przez grubą pościel chmur próbują przebić się gwiazdy. No i powietrze, rzecz jasna. Spoglądam na kurczącą się i nadymającą klatkę piersiową i niech jej subtelne ruchy będą mi pocieszeniem.
Upadam.
Żołądek znów daje o sobie znać. Wszystkie znane plagi egipskie właśnie się łączą z ogółem katastrof ekologicznych. I wszystko to w moim żołądku, bijącym na alarm od dobrych kilkunastu minut. Dalej już chyba nie pójdę. Poczekam na wybuch supernowej, za którą zawsze się uważałem. Niech rozświetli to zadupie, bo nawet przy zdrowym żołądku i zdrowym umyśle można się tu potknąć i rozbić głowę.
Światło.
Dostrzegam światło, którego wcześniej nie dostrzegłem, a z racji mojego położenia dostrzec powinienem. Prawdopodobnie pochodzi ono z ulicy łączącej się z tą, po której właśnie się czołgam. Boli niemiłosiernie. Taranuję parę szczurzych kochanków i zmierzam ku coraz wyraźniejszemu światłu. Odgłosy orgazmów przerywane są piskami ginących pod stopami gryzoni. Jestem zdeterminowany jak nigdy dotąd, choć nie wiem tak naprawdę po co, gdyż kwestia istnienia czegokolwiek tutaj wydaje się coraz mocniej wątpliwa. Mimo to dochodzę do skrzyżowania łączącego mnie z upragnioną ulicą.
A raczej z aleją przedzielającą dwie drogi o przeciwnym kierunku ruchu. Wzdłuż niej ciągnie się szpaler obumarłych topoli, na których porozwieszano setki, jeżeli nie tysiące, plakatów i ulotek reklamujących przeróżne usługi, sklepy i gadżety, począwszy od pornograficznych spektakli teatralnych, a skończywszy na dziecięcej odzieży erotycznej. Także na elewacjach nie brakuje mocnych akcentów: bilboardy zapraszające do kin na całonocne porno-seanse mieszane są z elektronicznymi planszami, na których miejscowe kurewki prężą się i wypinają, byle tylko ktoś skorzystał z ich usług. Pojęcia nie mam, na ile to wszystko realne, na ile nie, zastanawia mnie tylko, dla kogo to wszystko, skoro ulice – wyłączając pieprzące się szczury – są opustoszałe?
Na co ten rozmach, ten technologiczny przepych?
Tymczasem żołądek po raz kolejny daje znak do upadku. Upadam więc, wyjąc z bólu i skrzecząc jak zając zarzynany na pasztet, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo prócz kakofonii szczurzych orgazmów nie słyszę kompletnie nic. Nawet teraz, kiedy leżę na spękanym bruku gdzieś w lochach królestwa świecidełek, nie mając ani świadectwa własnego istnienia, ani najdrobniejszych wskazówek mogących mnie ku niemu skierować, przyglądam się oddziałowi samców alfa, dzielącemu między sobą swój seksualny łup, a wszystko to w coraz głębszej i rozleglejszej kałuży nasienia, które w swej obfitości nie ma szans zaschnąć, a tym samym wsiąknąć w podłoże. Jak tak dalej pójdzie, to w niedługim czasie te nadzwyczaj produktywne gryzonie potopią się w oceanie własnej spermy. A ja razem z nimi. I to nie jako siła sprawcza, lecz jako niemy świadek zdarzeń, przyciśnięty do parteru krzyżem bólu, którego nijak nie da się unieść.
Łzy spływają mi po policzkach. Sięgam po nie koniuszkiem języka, by choć na chwilę zasmakować czegoś, co posiada przynajmniej pierwiastek prawdziwości, kiedy otrzeźwia mnie głos zza topoli:
— Tutaj tak trzeba — mówi do mnie. Przekręcam się na drugi bok i spostrzegam stojącego na tylnych łapach szczura z arkuszem papieru między pazurami. Jego siwe, wyrastające rzadkimi kępkami futro może sugerować wyłącznie zakup one way ticket do grobowego dołka. Ubrany jest skromnie, powiedziałbym nawet – biednie, zważywszy na majestatyczną dziurę w jego lnianych spodniach, przez którą dynda nieśmiało szczurzy penis. — Pan zapewne nietutejszy. Wygląda pan trochę jak ta mała piromanka z baśni Andersena, której ktoś przez przypadek dał angaż w porno produkcji, odrywając ją tym samym od właściwego kontekstu. Boli, prawda?
— Chyba zaraz zejdę — mówię, choć każda głoska, każda sylaba i paroksytoniczny akcent w każdym wyrazie kosztuje mnie mnóstwo wysiłku.
— O tak, pan na pewno nie stąd. Ale pan się nie martwi, proszę pana. Co prawda jeszcze pan czuje, może nawet więcej niż pana poprzednicy, ale już wkrótce połączy się pan z tym miejscem, o ile oczywiście zechce się zrzec swojego bólu.
— Zrzec się bólu — szydzę. — Gdyby to było takie proste…
— Ależ jest — szczurzy dziwak aż podskakuje z zachwytu. — Wystarczy, że złoży pan deklarację, w której zobowiąże się przestrzegać jednopunktowego regulaminu, mówiącego o tym, że niedozwolone jest czuć nic ponad to, na co zezwoli panu Odarodle.
— Oda… oda co?
— Odarodle, czyli miejsce, w którym pan właśnie kona z bólu. Podobno ból uszlachetnia, wiedział pan? Może jest w tym garść prawdy, choć autor tych dyrdymałów nie uwzględnił jednego kluczowego faktu, takiego mianowicie, że ból uszlachetnia dopiero wtedy, gdy uda mu się uprzednio naznaczyć swój obiekt stygmatami upodlenia. Niech mi pan powie, co szlachetnego jest w robieniu pod siebie? Jakie wartości niesie ze sobą, powiedzmy, atak epilepsji?
— Nie wiem — krzyczę ze łzami w oczach. — I gówno mnie to obchodzi! Chcę tylko, żeby przestało boleć, dlatego pomóż mi pan, albo zabij!
— Dobrze, już dobrze. Mniemam, iż stanowiska obu stron negocjacji są na tyle zbliżone, że możemy przejść do końcowych formalności. Dodam jeszcze, co leży w zakresie moich obowiązków, że w trosce o dobro naszych klientów rozmowa ta, jak zresztą wszystkie inne, jest nagrywana. Tym samym stanowi podstawę do zawarcia umowy między… jak się pan nazywa?
— Nie pamiętam. Nie wiem nawet, czy istnieję i czy bardziej powinno mnie niepokoić istnienie szczura akwizytora z fiutem na wierzchu, czy ewentualność nieistnienia mnie samego.
— … między wielmożnym panem Nie Pamiętam a firmą Wszelkie Prawa Zastrzeżone — recytuje gryzoń sztywnym tonem urzędnika. — Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować panu właściwego wyboru, a przy okazji życzyć szczęścia i przyjemności, w myśl naszego firmowego hasła, że „ogół szczęścia zawiera się w przyjemnościach”. Tymczasem, aby umilić panu oczekiwanie na nadejście tak upragnionego ukojenia, opowiem pewną historyjkę. W zamierzchłych czasach, kiedy miejscem szczurzej egzystencji wciąż pozostawały ciemne korytarze kanałów, żył sympatyczny szczur imieniem Noel. Od swoich współbraci różnił się praktycznie wszystkim, począwszy od braku futra na skórze, niewykształconego ogonka i uzębienia pozbawionego wysuniętych jedynek, a skończywszy na dość specyficznym usposobieniu. Kiedyś mówiło się na takich – outsiderzy. Prawdę mówiąc, był trochę podobny do pana, z tym że – jak już zdążyłem wspomnieć – brakowało mu sierści i ogonka.
Spoglądam na szczurzego akwizytora z zaniepokojeniem. Zaraz potem zdaję sobie jednak sprawę z czegoś, co mi umknęło, choć umknąć nie powinno – otóż ból mój okazał się na tyle absorbujący, że nie zauważyłem wyrastającego mi nad zadem ogona, a także gęstniejących włosów na przedramionach i – co gorsza – także na twarzy.
— No, widzi pan, umowa weszła w życie szybciej niż mógł się pan tego spodziewać – mówi szczur, przyglądając się mojej osobie z dziką satysfakcją. — Na czym to stanęliśmy? Ach tak, już pamiętam. No więc szczur Noel miał wiele słabości, wśród nich zaś jedną szczególną – nader często rozmawiał z samym sobą. Tłumaczył, że w ten sposób się… hmmm… jak on to nazywał? Ach! Mówił, że ten sposób się modli, czyli rozmawia z bogiem, czy jak on się tam zwał. Nie muszę chyba dodawać, że cała kolonia traktowała Noela wraz z jego niewidzialnym przyjacielem jako zjawisko tyleż specyficzne, co skazane na wykpiwanie i niekończące się salwy docinek. I jak? Ulżyło panu choć trochę?
— Może to dziwne, ale rzeczywiście czuję się lepiej — odpowiadam. — Mimo to wciąż nie mogę się podnieść.
— Och, to normalne na tym etapie. Niech pan odpoczywa i wierzy mi na słowo, że ból wkrótce zacznie ustępować – mówi szczur, głaszcząc mnie po czubku głowy. — Wracając do naszej historyjki, któregoś dnia Noelowi zupełnie odbiło. Postanowił przekształcić swoją, ciasną nota bene, norę w magazyn, w którym składował różnego rodzaju sznurki, patyki, kamienie, źdźbła trzciny – innymi słowy wszystko, co udało mu się znaleźć w kanałach i poza nimi. Gdy ktoś go pytał: „Noel, głuptasie, po co ci te klamoty?”, zawsze odpowiadał tak samo: że jego bóg, ta wyimaginowana persona, do której zwykł się modlić, kazał mu zaprojektować i wybudować tratwę, a następnie umieścić na niej całą kolonię szczurów, gdyż wkrótce ma nadejść wielka woda, która zaleje wszystkie korytarze. I rzeczywiście – Noel jak postanowił, tak uczynił. Wybudował dostojną, monumentalną tratwę, z której – jak się pan domyśla – cała kolonia miała niezły ubaw. „Noel, nasza ty pogodynko — wołali. — Zapomniałeś jeszcze o rowerkach wodnych”. I wie pan co się stało?
— Czyżby prognoza pogody Noela się sprawdziła?
— Mało tego – tylko jemu udało się przeżyć potop. Proszę sobie wyobrazić, że w tak licznej kolonii nie znalazł nikogo, jednej choćby jednostki, która wzięłaby na poważnie jego i boga, do którego się modlił — wykrzykuje szczur, szczerząc się i chichocząc. — Och! Wygląda pan naprawdę obiecująco, o wiele lepiej niż jeszcze przed kilkoma minutami.
Na przedramionach pojawiają się kolejne kępki sierści, podczas gdy ogon wydłużył się już o jakieś dziesięć centymetrów. Uszy, te kształtne talarki, z których zawsze byłem dumny, pieką i swędzą od rozsianego po nich futerka. Czuję też lekki dyskomfort rozrywanych dziąseł, tak jakby dwie górne jedynki zbuntowały się przeciwko obowiązującemu kanonowi formy i zapragnęły oderwać się tych kilka milimetrów ku dolnej wardze. Wygląda na to, że przeobrażam się w gryzonia, włochatego szkodnika kojarzonego ze wszystkim, co ciemne, wilgotne i obrzydliwe. Prawdę mówiąc, jakoś mi to nie przeszkadza. Grunt, że ból żołądka ustąpił, a woń szczurzego nasienia już mnie nie drażni, powiem nawet, że budzi we mnie podniecenie, którego jednak nie potrafię logicznie uzasadnić. Wciąż nie jestem pewien, czy istnieję, czy może jestem jedynie złudzeniem, podmiotem lirycznym czyjegoś wiersza, czyjąś chorą imaginacją, ale czy to naprawdę takie istotne? Czy istotniejsze nie jest to, że podnoszę się z bruku i stoję o własnych siłach, mimo że jeszcze przed chwilą byłem konający?
— Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak to zrobiłeś, mój szczurzy przyjacielu
— mówię, a mój głos na nowo nabiera siły i donośności. — Wreszcie czuję ulgę, nie boli mnie już nic, może prócz gotującego się we mnie pożądania, któremu natychmiast muszę dać upust.
Szczur zaśmiał się donośnie.
— Rozumiem, że nie chcesz usłyszeć, co się stało z Noelem?
— Och, to ta historia ma jakąś kontynuację? — pytam, bardziej z grzeczności niż zainteresowania.
— W rzeczy samej. Noel wypłynął na powierzchnię, choć tak naprawdę wcale tego nie chciał. Od początku czuł się winien za śmierć tysięcy swoich braci. Całym jego dobytkiem stał się ból, który z maleńkiej łodygi rozrósł się do rozmiarów sekwoi. Wieczory spędzał Noel samotnie w zbudowanym naprędce szałasie, rozmyślając, co by było, gdyby posługiwał się skuteczniejszymi argumentami niż bóg i jego słowa. Być może wtedy udałoby się uratować kolonię, lub przynajmniej jej część. Któregoś dnia doszedł, proszę pana, do wniosku, że jego bóg wcale nie zabiegał o ocalenie pozostałych szczurów, wręcz przeciwnie, chciał się ich pozbyć i to tylko dlatego, że śmieli kwestionować jego istnienie, a także sprzeniewierzyli się narzuconemu przez niego porządkowi rzeczy. A przecież mógł, jako istota wszechmogąca, objawić swoją potęgę w bardziej humanitarny sposób, czym przyczyniłby się – przynamniej w jakiejś części – do nawrócenia niewiernych. Wielokrotnie zapewniał Noela o swojej miłości względem wszystkiego, co żywe, wielokrotnie zapewniał o swoim miłosierdziu, a mimo tego dopuścił się masowej rzezi! Rzezi! Rzezi!
Lecz ja już nic nie słyszę. Mój szczurzy umysł o mocno ograniczonej percepcji definitywnie zrzucił brzemię bólu. Szczur, najwyraźniej świadom swojej bezradności, zostawia mi wizytówkę, na której prócz ilustracji zestrzelonego gołębia widnieje wypisane krwią imię — NOEL.
W tej chwili jednak interesuje mnie już tylko odliczanie do piętnastu.
Dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście… jeden…
(jeszcze) bez tytułu
Boobic
Boobic
Opowiadanie
·
7 grudnia 2012
Tutaj ledwo przeszłam połowę.. /choć długie teksty bardzo lubię/.. czyta się opornie.