Trumna głucho uderzyła o dno grobu. Koniec.
- Była dla pana kimś bliskim? – zapytała jakaś baba, między jednym a drugim pociągnięciem nosem.
- Nie – odpowiedziałem w zamyśleniu – tylko znajomą.
Jeszcze trochę ziemi i pozostaną tylko wspomnienia, nic tu po mnie – pomyślałem.
Ruszyłem główną alejką, która za kaplicą wpadała w nurt jednej z ulic. To zabawne, poznaliśmy się przecież na cmentarzu. Nie pamiętam dnia tygodnia, ale wiem, że dzień był pogodny. Ja brnąłem w wysokiej trawie starego cmentarza miejskiego w poszukiwaniu nagrobka człowieka, o którym pisałem swoją pracę. Bujna roślinność całkowicie skryła tablice monumentów. Chciałem już zrezygnować z poszukiwań, gdy nagle zza pleców dobiegł mnie twój, pełen pretensji głos.
- Gdzie pan lezie!?
Niemal nie podskoczyłem z przerażenia, byłem pewien, że jestem sam. Odwróciłem się powoli, stałaś jakieś dwadzieścia metrów ode mnie w ogrodniczkach z kosą w dłoni. Nie wiem, dlaczego ale parsknąłem na twój widok śmiechem i powiedziałem:
- Zabawnie wyglądasz, jak na śmierć.
Zrobiłaś oburzoną minę i powiedziałaś:
- Proszę pana, tam gdzie pan stoi są groby. To kompletny brak szacunku dla przodków, deptać ich miejsca spoczynku.
- Wszystko mi jedno. I tak zaraz umrę. – wciąż nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
- Jest pan skończonym dupkiem – odrzekłaś i ku mojemu zaskoczeniu zaczęłaś ścinać kosą, sięgającą ci niemal do pasa, trawę. Przestałem się śmiać i przez chwilę przyglądałem się twojej pracy, po czym wróciłem do swoich poszukiwań, od czasu do czasu spoglądając w tamtą stronę. Obszedłem już bezskutecznie ponad połowę cmentarza. Chcąc odpocząć, przysiadłem na stopniu wysokiego postumentu, który w lepszych czasach wyznaczał przecięcie głównych alei. Ktoś przekreślił sprayem wyryty na nim napis „Memento mori” i dopisał „Carpe diem”. Wyciągnąłem papierosa i usiadłem wygodnie w takiej pozycji, aby móc przyglądać się twojej pracy. Skosiłaś już prawie jedną czwartą powierzchni cmentarza, choć dopiero wtedy zauważyłem, że część trawy została ścięta wcześniej. Nagle rzuciłaś kosę, otarłaś pot z czoła i podeszłaś, aby także usiąść na podeście. Mogłem ci się wtedy dokładnie przyjrzeć. Miałaś długie brązowe włosy, upięte z tyłu tak, aby nie przeszkadzały w pracy, śniadą, brudną od kurzu cerę i piwne oczy, chociaż to chyba zaobserwowałem dopiero potem. Siedzieliśmy w milczeniu obok siebie przez dobrych kilka minut. W końcu zdecydowałem się przerwać ciszę.
- Wie może pani gdzie znajduje się grób Marcela Złorzeckiego?
Spojrzałaś na mnie ze zdumieniem i tym razem bez pretensji w głosie powiedziałaś:
- Tego podpalacza?
- Ponoć. Nigdy nie udowodniono mu winy.
- Samobójców zawsze chowano pod murem. On leży niedaleko tamtego narożnika. Powinien pan łatwo znaleźć. To jedyny nagrobek bez krzyża w okolicy.
- Dziękuję – powiedziałem i wstałem, aby udać się w tamtym kierunku.
- Można wiedzieć, po co to panu? – przez ułamek sekundy dostrzegłem coś na kształt uśmiechu na twojej twarzy.
- Piszę pracę o ofiarach samosądów, on jest jedną z nich. A pani, czemu kosi trawę na nieczynnym od lat cmentarzu?
- Ktoś musi to zrobić – odparłaś lakonicznie.
- Jazda po pijanemu rowerem czy uszkodzenie mienia?
- Co?
- Co pani odrabia w ten sposób? Jakie wykroczenie?
- Żadne, przyszłam tu z własnej woli! Nie mogłam już znieść wyglądu tego miejsca, a wszyscy w tym mieście łącznie z panem macie to w dupie! Nie rozumiecie, że ci ludzie przed wami zapełniali te ulice, tak samo kochali i nienawidzili i należy im się odrobina pamięci!
Stanąłem osłupiały. Odwróciłaś wzrok, rozmowa była skończona.
Dzięki twoim wskazówkom bez trudu odnalazłem nagrobek. Sfotografowałem go i odszedłem, zostawiając cię samą na cmentarzu.
Wieczorem przeglądając te zdjęcia, cały czas myślałem o tobie i twojej inicjatywie. Ostatecznie uznałem cię jednak za dziwaczkę i poszedłem spać.
Kilka dni później spotkałem cię ponownie, siedziałaś na peronie kolejki podmiejskiej czytając książkę. Już z daleka dostrzegłem tytuł „Ars Moriendi”. Nie byłaś tą samą dziewczyną, którą zapamiętałem z cmentarza, zniknęły ogrodniczki, kosa i brud z twarzy, zamiast nich pojawiła się elegancka sukienka i rozpuszczone włosy. Podszedłem i usiadłem obok ciebie. Ty odezwałaś się pierwsza, nie podnosząc nawet wzroku znad tekstu.
- Myślałam o tym całym Złorzeckim. Uważam, że żadna z niego ofiara. Podpalał domy i stodoły, ludzie tracili przez niego majątki. On był chory psychicznie i kiedy dotarło do niego co zrobił, powiesił się.
- Dzień dobry – odpowiedziałem na jej słowa. – W taką wersję wierzyli jemu współcześni i taka do dziś utrwaliła się w historii tego miejsca. Ja uważam, że było inaczej, że on jest tylko ofiarą, został oskarżony o coś, czego nie zrobił a potem zmuszony do samobójstwa lub, co bardziej prawdopodobne, zlinczowany. Prawdziwy podpalacz nie został nigdy złapany, kto wie, może właśnie on założył stryczek na jego głowę.
- Dorabia pan teorię do historii. Niemniej jednak, ma pan bujną wyobraźnię, powinien pan pisać powieści a nie prace naukowe.
- Jacek – podałem jej rękę.
- Karina.
- Opuszczasz miasto, żeby kosić trawę na cmentarzu w innym? – zażartowałem.
- Nie, idę do teatru. Poza tym skończyłam już z trawą. Teraz to miejsce o wiele lepiej.
- Zapewne.
- A ty, po co jedziesz?
- Na spotkanie.
- Z narzeczoną?
- Nie, z profesorem. Konsultacje w sprawie pracy.
- Mam nadzieję, że wybije ci z głowy teorię o podpalaczu.
- Dlaczego?
- Bo jest po prostu głupia.
- Tak myślisz? Samobójstwo bardziej wpisuje się w ars moriendi – trąciłem palcem trzymaną przez nią książkę. – Chcesz z tego Marcela zrobić bohatera romantycznego. Obłąkanego samobójcę.
- Bzdura. A książka jest zupełnie o czym innym. To piękna historia, myślę, że powinieneś ją przeczytać. Ja robię to już drugi raz.
- Po co czytać książkę, skoro zna się jej zakończenie?
- Po co żyć, skoro wiesz, że umrzesz?
Nastała chwila ciszy. Przerwał ją wjazd pociągu. Wsiedliśmy razem, usadowiłaś się naprzeciw mnie, spojrzałaś w oczy i powiedziałaś:
- Masz takie nieprzytomne spojrzenie. Twoje myśli wydają się krążyć daleko od twojego ciała.
- To dziwne, bo uważam się za człowieka twardo stąpającego po ziemi – odpowiedziałem.
- Możliwe, często wydaję nietrafne osądy o ludziach na podstawie ich zachowań i wyglądu.
- Miewam podobnie, jednak staram się nigdy nie oceniać książki po okładce.
Krótka podróż zaowocowała rozmową o kwestiach wiary oraz wymianą numerów telefonów. Kiedy wysiadaliśmy z pociągu, jakiś pasażer w pospiechu zahaczył twoją torbę. Wypadło z niej mnóstwo papierów. Były wśród nich wycinki z gazet, wiersze, także te napisane przez ciebie oraz kartki starannie zapełnione cyframi pogrupowanymi po trzy i rozdzielonymi kropkami. Kiedy oddawałem Ci zebrane papiery, zapytałem o to.
- To szyfr książkowy, dobry do pisania, na przykład listów miłosnych.
Widząc moją zdezorientowaną minę, kontynuowałaś.
- Każda trójka liczb to słowo. Pierwsza liczba to numer strony, kolejna numer wersu, a ostatnia, słowa w wersie. Szyfr równie skuteczny, co ten enigmy, jeśli osoba postronna nie wie, jakiej książki użyto do zaszyfrowania.
Rozstaliśmy się przy wyjściu ze stacji. Ale od tego dnia zaczęliśmy się spotykać regularnie. Najpierw, co piątek, później we wtorki i piątki a potem już codziennie. Odprowadzałem cię rano do szkoły, samemu spóźniając się przez to do pracy. Popołudniami przygotowywałem cię do matury z historii, którą studiowałem zaocznie. Zazwyczaj kończyło się jednak na tym, że rozmawialiśmy o literaturze i sztuce, lub na tym, że spieraliśmy się o tematy egzystencjalne. Byliśmy jak serce i rozum, ja racjonalny, ale czasem trochę rozmarzony, ty spontaniczna, szukająca piękna w każdym drobiazgu.
Nie miałaś zbyt wielu przyjaciół, właściwie żadnego poza mną, dzięki temu spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę. To w sumie zabawne, ilu twoich szkolnych kolegów pojawiło się na pogrzebie, zupełnie jakby nagle przypomnieli sobie, że istniałaś.
Podczas tych spotkań dostrzegłem twoją nieprzeciętną urodę. Nie umiałem ci powiedzieć, o rodzącym się we mnie uczuciu. Próbowałem w jakiś subtelny sposób dać ci znak. Podrzuciłem ci napisaną odręcznie „Niepewność” Mickiewicza, do torby. Żałowałem, że nie mam talentu, żeby napisać coś samemu. Mijały dni, ale nie było, żadnej reakcji. W końcu nie wytrzymałem i wypaliłem prosto z mostu:
- Kocham cię!
Zarumieniłaś się i długo zwlekałaś z odpowiedzią.
- Ja mam kogoś innego. Kobietę.
- Nigdy nie widziałem Cię…
- A kto powiedział, że ona jeszcze żyje?
Wyciągnęłaś z torby czarnobiałe zdjęcie niebrzydkiej blondynki.
- To Anna Frankowicz, zginęła w Auschwitz. Gdybyś znał jej życiorys, przyznałbyś, że zostałyśmy dla siebie stworzone. Chciałabym wziąć ją za rękę i wejść razem z nią do komory gazowej. Ale za życia się nie spotkamy. Może to i dobrze – uśmiechnęłaś się i zanuciłaś parafrazując. – „Bo przecież mogłaś być przed moją erą, bo przecież mogłam być przed twoją erą”
Nie wiedziałem, co powiedzieć, przywykłem już do twoich dziwactw i do tego, że nieustannie mnie zaskakiwałaś, ale to była przesada. Wstałem z fotela i wyszedłem. Bez słowa. Od tamtego wydarzenia widzieliśmy się już tylko kilka razy. Ostatni, tuż przed maturą. Byłaś wtedy taka rozpromieniona, uśmiechnięta i pełna życia. Na pożegnanie powiedziałaś:
- Nareszcie nadszedł czas, że mogę to zakończyć, jeszcze tylko ta matura z historii.
Pomyślałem, że mówisz o szkole i odpowiedziałem.
- Tylko zrób to szybko i bezboleśnie!
Posłuchałaś. Tego dnia, zaraz po egzaminie, wróciłaś do domu, usiadłaś w fotelu i rozgryzłaś szklaną ampułkę z cyjankiem. Dokładnie taką, jakiej używali więźniowie w obozach zagłady, by odejść „z honorem”. Skąd ją miałaś? Tego pewnie nigdy się nie dowiem, tak jak tego, dlaczego tak naprawdę to zrobiłaś. Kiedy zapytałem o to dozorcy twojej kamienicy, odpowiedział:
- Kto by się tam przejmował tym co robią wariaci?
Zamiast listu pożegnalnego, zostawiłaś wiersz, trzymany w lewej dłoni. Wszystkiego praktycznie, dowiedziałem się z plotek. Twojej matki prawie nie znałem, nigdy nie było jej w domu. Nie wiem nawet czy wiedziała o tym, że się spotykaliśmy.
Pogrzeb był skromny, ale nie pochowano cię pod murem a pewnie właśnie tego chciałaś.
Pogrążony w rozmyślaniach nawet nie zauważyłem, kiedy dotarłem do domu. W skrzynce czekał na mnie list. Brak adresu nadawcy, najtańszy znaczek i biała koperta. W środku była złożona na pół kartka z zeszytu a na niej zapisane trójkami cyfry. Od razu domyśliłem się nadawcy i książki użytej do zaszyfrowania. Popędziłem najszybciej jak umiałem do pobliskiej księgarni. Już od progu zwołałem:
- Czy jest „Ars Moriendi” Nathalea Harisa?
- Ostatni egzemplarz, proszę pana.
Wracałem niosąc książkę jak największy skarb. Zatrzasnąłem drzwi i zabrałem się do rozszyfrowywania krótkiej wiadomości. Po minucie znałem jej treść, brzmiała ona „Tylko tak mogłam mieć pewność, że ją przeczytasz”.
W tym momencie radio, którego najwidoczniej nie wyłączyłem przed wyjściem na pogrzeb, zaśpiewało:
”Rozdzierający
Jak tygrysa pazur
Antylopy plecy
Jest smutek człowieczy
Nie brookliński most
Ale przemienić
W jasny, nowy dzień
Najsmutniejszą noc-
To jest dopiero coś!
Przerażający
Jak ozdoba świata
Co w malignie bredzi
Jest obłęd człowieczy
Nie brookliński most
Lecz na drugą stronę
Głową przebić się
Przez obłędu los-
To jest dopiero coś!(…)”*
|
(2012)