Smok cyrkowy

Redakcja

 

Opowiadanie wyróżnione w Paskudnym konkursie na smoczą miniaturę prozatorską. 

 

           

Samodzielne życie musiałem rozpocząć wyjątkowo wcześnie. W moje szesnaste urodziny tak niefortunnie zdmuchnąłem świeczki na torcie, że płomienie pokryły najbliższą ścianę, potem izbę, a w końcu i cały dom. Nabroiłem wtedy strasznie. Tego pamiętnego dnia z dymem poszła cała wioska. Nie chcieli słuchać, że był to tylko przykry wypadek. Nigdy w życiu tak szybko nie uciekałem, jak właśnie wtedy. Zdążyłem wziąć z sobą tylko szczotkę do zębów.

           

Spokój i wytchnienie znalazłem dopiero setki kilometrów dalej. Schronienie dał mi cyrk Dziwadeł, leżący nieopodal Krakowa. Właścicielem cyrku był Ernest. Był to jegomość bardzo surowy i wymagający, który w ogóle się nie uśmiechał. Wieść niosła, że religia, którą wyznawał, uznawała uśmiech za grzech śmiertelny. Najpierw przez dwie godziny badał mnie tym swoim przenikliwym wzrokiem, po czym wspaniałomyślnie zgodził się zatrudnić w cyrku w charakterze dziwaka. Ernest przyznał, że nie często widuje się smoki tak niewielkich rozmiarów, bo musicie wiedzieć, że całe życie mierzyłem tyle, co człowiek, a na dodatek znałem ludzką mowę. Mało tego. Byłem poetą. Kochałem pisać wiersze, a potem je publicznie deklamować. Dostałem więc miejsce do spania, wyżywienie, a co miesiąc miałem otrzymywać kilka złotych na drobne przyjemności.

           

Moja praca nie była ciężka. Wychodziłem na scenę, uśmiechałem się do widowni i opowiadałem wiersze. Na widok smoka recytującego poezję, ludzie wpadali w zachwyt. W krótkim czasie zdobyłem popularność, a moje występy zaczęły przyciągać całe tłumy. Z czasem, wśród widzów, zaczęli pojawiać się także ludzie z wyższych sfer.

           

Taki stan rzeczy odpowiadał wszystkim. Ja mogłem recytować swoje dzieła, a Ernest powiększać majątek. Wszystko zmieniło się, gdy pewnego razu na widowni zasiadła pewna piękna dziewczyna. Kiedy ją ujrzałem, momentalnie przerwałem recytację. W powietrzu zawisły ostatnie słowa wiersza. Patrzyliśmy na siebie. Oczy miała wielkie, brązowe, tak ciemne, że wydawały się czarne, i płonął w nich jasno ogień pasji. Posłała mi przelotny uśmiech, ot, drgnienie bladych warg. W tamtej chwili chciałem zmienić się w jej suknię, być jej kolczykiem, aby tylko znaleźć się bliżej jej smukłej szyi.

           

Od tamtego momentu nie mogłem spać, jeść, a co gorsza straciłem wenę. Moje deklamacje stały się sztuczne i wymuszone. Ernest starał się jak mógł, aby naprawić moje samopoczucie, ale biedak nie wiedział, co kotłuje się w moim sercu. Minęły dwa tygodnie, zanim ponownie zobaczyłem ją na widowni. Tym razem towarzyszył jej pewien jegomość. Mężczyzna był wyraźnie nią zafascynowany, a ona... a ona tymczasem z uwagą słuchała mojego wiersza. Słodka... Wtedy, recytowałem tylko dla niej. Kiedy przedstawienie skończyło się, wróciłem do garderoby i przywdziałem swoje czarne wdzianko w stylu Szpiega z Krainy Deszczowców. Postanowiłem podążać ich śladem.

           

Miała na imię Helena, bo tak nieznajomy mężczyzna zwracał się do kobiety. Śledziłem ich od godziny. Szlachcic nieprzerwanie adorował Helenę, co ją jednak niewiele interesowało. Bacznie przyglądała się architekturze mijanych budynków, stąd wywnioskowałem, że Helena przyjechała tu z innego miasta, a ponadto tli się w niej zamiłowanie do artyzmu. Idealna kobieta dla poety! W pewnym momencie śledzona przeze mnie para skręciła w ciemną boczną uliczkę, a uczony doświadczeniem (ciemne boczne uliczki wróżą same tragedie) pomaszerowałem za nimi i schowałem się za rogiem. W pewnym momencie szlachcic przycisnął Helenę do ściany i zaczął obsypywać ją pocałunkami. Dziewczyna próbowała wyrwać się z uścisku, ale mężczyzna był od niej silniejszy. Działałem instynktownie.

           

Rzuciłem się na mężczyznę i przycisnąłem do ziemi. Wlepiłem w niego moje smocze ślepia i wytrzeszczyłem kły. Muszę przyznać, że mężczyzna zachował się wtedy bardzo odważnie. Jego chwilowe zaskoczenie ustąpiło szyderczemu spojrzeniu tak charakterystycznemu ludziom bardzo wpływowym lub bardzo głupim. Spojrzałem na Helenę. Była przerażona.

           

- Dziękuję, ale... musisz uciekać. Ten człowiek jest synem ambasadora Rosji.

           

Zanim pojąłem sens tych słów, usłyszałem za plecami kroki. Dałem się podejść. Za moimi plecami znalazło się nagle czterech carskich żołnierzy z wyciągniętymi w moim kierunku szablami.           Krzyknąłem do Heleny:

           

- Uciekaj!

           

Nie chciałem, aby była świadkiem tego, co się miało zaraz wydarzyć. Byłem poetą i artystą, ale byłem również smokiem. Miałem kły, ostre pazury i grubą skórę. Umierali jeden po drugim. To, co z nich zostało, jeszcze przez trzy dni blokowało krakowskie rynsztoki, a populacja szczurów uległa gwałtownemu wzrostowi. Nigdy nie posądziłbym siebie o taką bezwzględność.

             

Do cyrku już nie wróciłem. Schronienie znalazłem wysoko w górach, gdzie żyję od pięciu lat. Nigdy już nie zobaczyłem pięknej Heleny, ale i nigdy o niej nie zapomniałem. Czasami siadam na czubku góry, skąd widać Kraków, a następnie recytuje wiersze, wierząc, że gdzieś tam w dole słucha mnie Helena.

 

 

 

Autor: Jacek Chlewicki

Redakcja
Redakcja
Opowiadanie · 21 grudnia 2012
anonim