Ciężko go było dostrzec nawet po uważniejszym przyjrzeniu się. Okolica była błotnista, porośnięta wysoką trawą, pachnącym i ziołami oraz rozmaitymi krzakami. Obok rzeka nieubłaganie i spokojnie toczyła swe wody. Jej powierzchnia marszczyła się jak twarz uśmiechającego się starca od podwodnych wirów, prądów wstecznych czy czego tam jeszcze. Wielką nieodpowiedzialnością byłaby kąpiel w tym miejscu; rzeka, choć płytka, niejednego wytrawnego pływaka potrafiła wciągnąć, połknąć i przetrawić w mulistych wnętrznościach. Ukazywali się później, ci pyszałkowie, biali jak kartka papieru z dobrodusznym wyrazem zdziwienia na twarzy. Albo nie wyławiali w ogóle; ciała gniły gdzieś w odmętach, rozpuszczały się i spływały do morza włączając się ochoczo, choć wbrew własnej woli, w wir życia. I może nawet tak jest lepiej zginąć niż gnić w ziemi i dać się żreć robakom i glistom.
Tego nie wiedział leżący na ziemi człowiek. Utaplany w schnącym szybko błocie, które upodobniało go do ziemi, na której leżał. Bez życia; zdawać by się mogło, że to już martwa skorupa. Więc może niech lepiej wyschnie? Wiatr go rozniesie, nie zdąży się zepsuć. A i zwierzęta mogą zrobić swoje, a kości skamienieją i za kilka milionów lat jakaś mądra głowa ogłosi go pierwszym człowiekiem i nazwie Lucy... Na razie jeszcze leży bez świadomości. Oddycha wolno i ciężko. Światło topornie dociera do jego mózgu poprzez zaciśnięte powieki. Palce kurczowo wczepione w błotnistą ziemię, jakby się bał, że gdzieś spadnie albo, że ktoś go zabierze. Schowany na ziemi pod krzakiem, który dawno poszedł w zapomnienie i czci się teraz inne gorejące krzewy nieznanych gatunków. Popadł w zapomnienie, bo ten, który się zbudził sam nie potrafił przypomnieć sobie, pod którym krzakiem właściwie się obudził czy też narodził zdania co do tego są podzielone. Jedni uważają, że tamtego dnia po prostu się zbudził, inni uważają, że się narodził, a cały świat narodził się wraz z nim.
Jedno jest pewne: gdy już świadomość powoli zaczynała do niego docierać, pierwsze, co poczuł to chłód i wilgoć pomieszaną z ciepłem i dziwną suchością w ustach. Próbował rozkleić powieki, ale nie miał na to sił. Leżał tak, na poły świadomy i czuł, jak rzeczywistość przykleja się do skóry jak nieprzyjemna, mokra tkanina.
Rozkleja oko, lecz światło jest zbyt oślepiające. Widzi plamy czerni, zieleni i błękitu, co każe mu wnioskować, że jest pod gołym niebem. Nie czuje ruchu powietrza.
Woli czuć chłód. Jasność przyprawiła go o gwałtowny ból głowy, stara się więc zanurzyć w chłodną ziemię. Ta, choć miękka, stawia opór i ciężko w nią wniknąć. Pomaga sobie dłońmi, o których nagle sobie przypomniał. Lepka, chłodna, ziarnista substancja. Ziemia, podpowiada mu świadomość, tak nazywa się ta rzecz, w którą chcesz się zagrzebać. Ludzie nie żyją w ziemi. Robaki żyją w ziemi. Czy jesteś robakiem?
Chcę nim być! Jestem nim, krzyczy zawzięcie i kopie dalej. Nagle przestaje.
Potężny rumor zagłuszył rzeczywistość. Coś zasłoniło słońce i hałasem rozwaliło mu głowę na pół. Zerwał się na równe nogi, lecz nie utrzymały go: padł na wznak w krzak, wyjąc z przerażenia. Omal się nie udusił, bo w szale kopania jadł ziemię i nie zdążył jej przełknąć. Wypełzł z krzaka i po niewielkiej pochyłości stoczył się w wodę. Orzeźwiło go to nieco. Zobaczył oślepiającą jasność i poczuł nieznośne gorąco. Z ust wypluł czarną maź. Wymiotuje, a palce wpijają się w coś lepkiego i wilgotnego. Upada w to twarzą, ale gdy nie może oddychać podnosi się. Hałas ustaje.
Rozgląda się trwożnie po okolicy. Widzi rzekę i zieleń po drugiej jej stronie. Zastanawia się jak tam dotrzeć. Po paru sekundach uświadamia sobie, że on też jest na lądzie. Rozgląda się i widzi mnóstwo zieleni. Niezdarnie, na czterech łapach, wypełza z wody i sunie w stronę trawy. Tak oto, z gliny, brudnej wody powstał człowiek i wyszedł niezdarnie na ląd. Powstał, a cały świat powstał razem z nim i dla niego, choć tego może do końca nikt nie jest pewny.
Gdy tylko dotarł do suchej i miękkiej trawy, natychmiast zapadł w płytki sen, jaskrawy sen. Miał wrażenie, że w ogóle nie zamknął oczu, tak jasne było słońce. Gdy jen otwierał choćby na moment, świat trząsł się tak mocno, iż miał przemożne wrażenie, że rozpadnie się na kawałki. Nie chciał tego, więc zamykał je czym prędzej, by nie naruszać jego konstrukcji. Świat był młody jeszcze, lepki i świeży jak kwiatowy pączek. Gdyby dokładnie się rozejrzał zobaczyłby białe plamy nieopisanych jeszcze miejsc. Musimy to tu bardzo wyraźnie zaznaczyć: świat istniał tylko dla niego i tylko w tym fragmencie. Spał teraz, więc ktokolwiek mu tę rzeczywistość wykombinował miał czas na dalsze kombinowanie. On tego nie wiedział jeszcze i przyjął świat z pełnym dobrodziejstwem inwentarza, choć niejasno przeczuwał, że powinno to nieco inaczej wyglądać. Coś jakby wejść do sklepu i zobaczyć tylko jeden towar. Przeczuwał, że należy mu się coś więcej.
Sen nie przyniósł ukojenia, a jeszcze bardziej rozjątrzył nerwy. Leżał i rozmyślał nad swoją sytuacją. Przed oczyma miał nienaturalnie wielkie, drżące źdźbła trawy. Dalszy plan był niewyraźną plamą i jako taki nie miał dla niego znaczenia. Wydawał się być spokojny, lecz tak naprawdę był przerażony. Powinien obudzić się gdzieś indziej, w zupełnie innych okolicznościach. Powinno być mu wygodniej i powinien mieć łatwiejszy dostęp do świeżej wody. No i zdecydowanie powinno być mniej słońca. Serce nieomal łamało żebra i łomotało w skroniach. Co chwila popadał w odrętwienie i wtedy strach oddalał się nieco. Potem jednak wracał ze zdwojoną mocą i nie pozwalał oddychać. Tak oto poznał strach, który nie ma żadnego uzasadnienia w rzeczywistym świecie.
Po paru minutach trawianej medytacji postanowił się ruszyć i nieco rozejrzeć po okolicy. Nie ufał własnym nogom, więc żeby wstać posłużył się drzewem. Drżał. Czuł, że oddycha gorącą mazią. Ciało zdało się być puste i kruche, jakby najlżejsze uderzenie mogło je potłuc. Świat z perspektywy dwunożnej był jeszcze bardziej przerażający. Świadomość, że teraz musi się z nim zmierzyć była na tyle przytłaczająca, że rzuciła go na kolana. Chciał znów być robakiem, zakopać się na brzegu rzeki. Nie chciał iść w świat. Zapłakał. Tak oto, nieświadomie, został złożony Pierwszy Pokłon Dla Świata. Drzewo, pod którym został złożony również poszło w zapomnienie. Wyznał potem, że pamięta tylko gładką i chłodną korę owego drzewa, a także dość rozłożystą koronę. Lecz komu by się udało dziś odnaleźć to drzewo? Niektórzy czcili wszystkie drzewa, lecz zapomnieli, że owo Drzewo było nad rzeką i pobłądzili w mylnym przekonaniu, że było to największe drzewo w sercu ciemnej puszczy. Choć z drugiej strony niektóre drzewa się tym przejęły i zaczęły wykazywać dziwne właściwości, jakby to rzec, magiczne. Potem ktoś rzekomo widział drzewa przechadzające się po lasach, rozmawiające ze sobą i pożerające ludzi.
Świata było zdecydowanie zbyt wiele dla niego jak na początek, choć z drugiej strony nie opuszczało go przeczucie, że tak być nie powinno.
Ogród, to oczywiste! Znajdował się w jakimś ogrodzie nad brzegiem niezbyt czystej rzeki. Zrobił kilka kroków i przedarł się przez zarośla, które zasłaniały mu widzenie. Świat kipiał soczystą zielenią i skrzył się wielością różnokolorowych kwiatów oraz owoców. Jednak jego rozkołatany organizm nie był w stanie cieszyć się wszystkimi cudownościami. Każda jego część dygotała osobno i miał przemożne wrażenie, że kończyny ma połączone z tułowiem za pomocą żyłek, a korpus zdał mu się plastykowym szkieletem, w którym beztrosko hulał ciepły wietrzyk. Co robić? Co robić? Myślał gorączkowo nad tym problemem. Zupełnie naturalnie przyjął swoją nagość, pustki natomiast nie był w stanie zaakceptować. Poczłapał na brzeg rzeki, brał w dłonie lepką ziemię, mieszał z liśćmi i tak i starał się zalepić wolne przestrzenie między dygoczącymi kośćmi. Niezdarnie, bo przyszło mu samemu dla siebie być stworzycielem, lecz tak oto powstała opowieść jakoby został w całości z gliny ulepiony przez kogoś postawionego wyżej. Było niby łatwiej niż przy tworzeniu ludzi z drewna. Ktoś wyżej postawiony dmuchał na ciebie i sprawa załatwiona. Przy drewnie natomiast trzeba się solidnie napracować by zasłużyć na człowieczeństwo. I pewnie dlatego błoto albo glina zyskały sobie taką popularność. Gdzie ludzie powstawali z wosku pszczelego? Albo z miodu? A żywica drzew? Glina i błoto. Czasami ma się wrażenie, że to wyjaśnia wszystko.
Załatał się jako tako. Zlepił w formę, która najbardziej przypominała człowieka. Zrekonstruował twarz patrząc w odbicie na wodzie. Znów ta myśl: to nie tak powinno być. Gdzie moje ciało? Ziemia nie wytrzyma długo. Ziemia mnie nie wyżywi. Potrzebował czegoś więcej, czegoś, co napełni go energią. Gdy chodził grudki ziemi odpadały z niego, ale ogólny kształt trzymał się dość dobrze. Postanowił iść przed siebie.
Uszedł zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy dostrzegł ślad stopy odbity w błotnistej ziemi. Za nim kolejny i kolejny. Formowały ścieżkę ginącą w zaroślach. Przyjrzał się śladom. Były mniejsze od jego własnych, smuklejsze, o znacznie mniejszych palcach. Patrzył się tępo to w ślady to w zarośla i nie wiedział kompletnie co poczynić. Rozsądek podpowiadał pozostanie tutaj. Nierozsądek krzyczał o sprawdzenie, do kogo ślady należą. Zawahał się. Przeważyła chęć wyjaśnienia, o co w tym wszystkim chodzi. I czym właściwie jest ten przeklęty ogród. Nad rzeką wielką i brudną, co kiedyś mogła być czysta. Nad rzeką nieubłaganą, co od niepamiętnych czasów toczy swe wody...
Nagle znów rumor i grzmot okropny! Cień przysłonił słońce. Padł na ziemię ze strachem i zasłonił uszy. Ledwo przyschnięte na nim błoto kruszyło się gwałtownie. I wszystko znów zakończyło się równie nagle, co poprzednio. Ocknął się w chmurze błotnego pyłu i kurzu. Oszołomiony pomacał ciało i stwierdził, że na powrót jest pełne i ciepłe, typowo ludzkie. Było także białe od zaschniętego błota i ten przypadkowy kamuflaż wydał mu się bardzo groźny. Złapał jakąś gałąź i zaczął wymachiwać nią na wszystkie strony chcąc przepędzić ów hałas i cień. Mądrala! Teraz oczywiście był odważny, bo przeczuwał, że dziwnie zjawisko nie powtórzy się tak szybko. W jednej chwili zapomniał, że jeszcze niedawno leżał przerażony na ziemi, rękoma zasłaniając uszy i wyjąć w niebogłosy. Teraz, gdy drzewa kołysały się delikatnie, słońce na powrót świeciło, on wydawał dziwne odgłosy i machał groteskowo gałęzią, której ostatkiem sił trzymały się sponiewierane liście. Nie miał wątpliwości, co do tego, że choćby przez moment mógł się zachować jakoś inaczej. W głębi bardzo chciał, aby ów grzmot nie powtórzył się ani razu.
Zabrał gałąź i ruszył dalej po śladach.
Stado gołębi przeleciało nad drzewami. Spojrzał na nie zdumiony. Kolejna wątpliwość została zasiana. Gołębie, (choć przecież nie znał tej nazwy) wydały mu się strasznie dziwnie i jednocześnie strasznie pasujące do tego dziwnego świata. One powinny tu być, ale wszystko dookoła powinno wyglądać zupełnie inaczej. Nie pasowały do ogrodu. Raczej do... do... innych przestrzeni.
Poszedł naprzód trzymając w dłoniach sponiewieraną gałąź. Myślał o tym, kogo spotka na końcu śladów. Przynajmniej miał pewność, że ktoś tu jeszcze jest i ta myśl dodawała mu dziwnej radości. Trzymał więc tę wiecheć przed sobą jak oliwną gałązkę. Niejasno czuł, że takie zachowanie jest pokojowe, o ile nie wymachuję się badylem w dziki i nieokiełznany sposób. Czuł, że to pomoże obłaskawić tego kogoś.
Słońce stało wysoko. Było coraz cieplej. Świat wokół jawił się szmaragdowo. Szmaragdowy ogród. Niby ma to sens, pomyślał, ale powinno być jakoś inaczej. Pomyślał też, co by było, gdyby okazało się, że jest na wyspie daleko od domu, a te ślady to jakiś autochton, którego nazwał by Stopniaszek i uczynił swym najlepszym przyjacielem. Pomyślał o krasnalach...
Wszystkie te dziwne słowa zaczęły mu się naraz przypominać. Ogród bajeczny, ogród rozkoszy, w którym dwójka ludzi żyła w cudownych okolicznościach przyrody, póki przez własną ciekawość nie skosztowała ciemności ordynarnego życia i śmiertelnego bólu powolnego umierania. Musieli uciekać na wschód do podobnego jak ten ogrodu, lecz śmierć i ból były krok za nimi. Nie był to też ogród stworzony za pomocą czarów by uwieść najpiękniejszą, jako najbardziej godny jej prezent, lecz któż by jeszcze pamiętał jej imię? Nie było też tu kaskad ani fontann. Ani pięknych murów okalających wszystko. Więc pewnie nie spotka nikogo zdobnego w piękne szaty. Woda była tylko wodą, choć mulista, nie przypominała wcale słodkiego miodu. Chyba, że te ślady to jakaś wyrafinowana pułapka. Nie, nie sądził jednak by ten ogród stanowił pułapkę, pokusę czy piękne więzienie. Może ktoś go tu specjalnie umieścił i teraz obserwuje i czeka aż się upodli i zezwierzęci. Twarze żądne krwi czekają, co się stanie, gdy spotka drugiego. A ten może, z taką samą gałęzią, rzuci się na niego. Niemal zapomniał o nagości wysmarowanej błotem i swoim żałosnym położeniu. Nadstawił uszu, ale nic nie zdawało się czaić za zasłoną krzaków. I teraz pomyślał, że może jest ostatnim ze swego gatunku, a to może jakiś rezerwat. Potrzebował więc tylko kobiety... Zaraz! Jeśli jest ostatni, to kto zbudował rezerwat? Pomyślał, że mimo wszystko ktoś te ślady musiał pozostawić. Wróg? Przyjaciel? Człowiek? Kobieta? Jest tylko jeden sposób, by się przekonać.
Powoli zanurzył się w zarośla. Były gęste, momentami niemal zupełnie oddzielały światło słońca. Powietrze było ciężkie, niemal zapychało płuca. Parł dzielnie po kostki w błocie. Nagle, tuż przed nim wyrósł monolit! Szara, kamienna ściana. Lekko porowata w dotyku, zimna pomimo upału. Kamień znikał w mroku sklepienia krzaków, a niepodobna było wspiąć się po nim. Ogrom owej bryły poraził go. Stał tak z otwartymi ustami. Położył na nim dłoń oddychając ciężko. Po jakimś czasie poszedł wzdłuż muru. Ściana skręcała po kilkunastu krokach. Zarośla były tu nieco rzadsze, ziemia bardziej sucha, porośnięta mchem. Pachniała grzybami, choć żadnych nie dostrzegł. W tle pojawił się dziwny szum, który początkowo wziął za szum lasu, był jednak czymś innym. Czasem dało się słyszeć urywane głosy ptaków. Powoli przypominał sobie coraz więcej. Świat zaczynał pasować do siebie, choć jeszcze kilka rzeczy odstawało od reszty.
Nagle usłyszał szmer, potem westchnienie. Dobiegało z oddali, ale było niemożliwe do pomylenia z czymkolwiek innym. Bez najmniejszych wątpliwości typowo kobiece westchnienie. Szedł teraz wolniej wypatrując źródła głosu w półmroku. Trochę mu przeszkadzało szumienie krwi w uszach i dudnienie serca, dodatkowo nasilał mu się obrzydliwy ból głowy. Oczyma wyobraźni widział natomiast piękną kobietę, która czekała właśnie na niego. Cudną nimfę o boskiej urodzie nieskalanej ziemskim życiem i bólem, o tęczowych skrzydłach, jasnej, miękkiej skórze, anielskich włosach, ciemnych oczach. Ochoczo odda mu się na pachnącej, miękkiej trawie. Widział ją w muszli wyścielonej najprzedniejszym jedwabiem jak bierze go w ramiona i wyjawia tajniki boskiej miłości. Widział figlarną kotkę, dla której seks jest afirmacją wszelkiego życia i stworzenia. Czekała na niego myjąc swoje zmysłowe ciało pod wodospadem. Nasączając jędrne piersi wonnymi olejkami i smarując skórę specyfikami czyniącymi ją bardziej gładką, chłodną i białą. Jak czesze włosy, których zapach wprawia w omdlenie. Była tam, na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło mu przejść przez duszny mrok i patrzeć jak okrzyk rozkoszy wyrwie się z piersi cudownej bogini. Oszalał. Stracił rozum. Z bijącym mocno sercem, z krwią pulsującą w lędźwiach i skroniach przedarł się w końcu przez chaszcze i zobaczył boginię swego rajskiego ogrodu. Leżała kilkanaście kroków przed nim w pozycji nad wyraz kuszącej.
Moglibyśmy uznać ją za boginię, ale z pewnością nie antyczną. Bardziej atawistyczną. Pierwotną. Jakby od dawien dawna z niezwykłym oddaniem praktykowała kult ziemi i błota. Gdyby takie coś wynurzyło się z muszli miałbyś ochotę zatopić muszle i przycisnąć głazem by toto nie wylazło nigdy więcej na powierzchnię. A ona tymczasem rozpuściła długie kołtuny a za każdym razem, gdy odgarniała owe kołtuny spod pachy wychylała pokaźna kępa brązowego włosia. Skórę miała co prawda zdrową, lecz zniszczoną słońcem i ziemią. Liczne piegi łagodziły ostre rysy twarzy, piersi przy oddechu unosiły się i lekko rozchodziły na boki. Była dość chuda i umazana błotem.
Gdy grymas zawodu wypłynął na jego twarz, ona rzekła całkiem słusznie, iż sam nie wygląda najlepiej. Gdyby mógł spojrzeć na siebie z boku zobaczyłby chudego, umorusanego i mizernego chłopaczynę z potarganymi włosami, z wielką gałęzią w dłoni i wojowniczo wycelowaną w nią erekcją. Jakże mam dbać o siebie, powiedziała, gdy wokół jest sama natura? Już dawno zaniechałam dbania o siebie jak prawdziwa kobieta. Mówią, że zostałam stworzona by tobie służyć, ale nie chce mi się w to wierzyć. Nie po tym, co właśnie widzę. Raczej zawezwano mnie bym ciebie pilnowała. Będę twoją idealną, dla której zrobisz absolutnie wszystko. Będziesz moim jedynym i ja będę twoja jedyna. Spójrz na siebie, ty biedny dzikusie. Nie wierz w te piękne opowieści, które rozpowiadają prostaczkowie. Czy wyobrażasz sobie, jak musiało cuchnąć z ust pięknej Helenie? O ile jeszcze miała zęby... Mogła co prawda mieć oliwki, wody pachnące kwiatami czy co tam jeszcze. Złote sprzączki i wszelkie ozdoby. Ale ja się nie chowam za tymi złudami. Jestem prawdziwa. Jestem jedyna. Ale nie myśl, że zrobię dla ciebie wszystko. Wiele wynika z mojej próżności i wszystkie moje córki też takie będą. Będą się puszyć, a wy będziecie częścią tego puszenia.
Więc nie mogąc dłużej zwlekać i przy okazji nie mogąc sobie poradzić z własnym pożądaniem (a trzeba uczciwie przyznać, że pewne zamglenia pamięci nadal go nawiedzały) wziął ją tak jak zastał, na brudnej ziemi, do końca nie wypuszczając z rąk nieszczęsnej gałęzi. Tarzali się po ziemi wzniecając obłoki kurzu i krzyczeli w niebogłosy. Zrozumiał, że coś właśnie zaszło. Wpadł w ten ciepły chaos. Wreszcie zanurzył się w ziemię, której tak bardzo pragnął. Niechcący dał początek miłości, opiece, rozpuście, cudzołóstwu, intrydze i chytrości. Czuł, że przeklął cały swój ród, siebie i wszystko inne. Ale gdyby odszedł...? czuł ostry zapach czegoś, co zapewne było brudnym ciałem i nieświeżym oddechem. Ona wstała i odeszła gdzieś. Rozejrzał się. Powoli coś zaczynało mu świtać w nieszczęsnej, podziurawionej pamięci. Słyszał jeszcze jak z oddali mówi: Bóg mnie wysłuchał, dobre masz imię!
Och, jakże podstępny demon zwabił go do tego ogrodu?? Niby rajskość a chyba samo piekło i to najgorsze z możliwych. Najbardziej przebiegłe i podstępne, bo ukazane pod postacią nieba. Tak właśnie myślał, gdy nagle jaskrawe światło przysłoniło drzewa i z tego światła wyłoniło się miasto. Jak duch, zupełnie z niczego. Leśne odstępy zmieniły się w zielone ściany rozświetlone słońcem wpadającym przez duże okno. Za nim gołębie i mnogość jaskółek. Zakręciło mu się w głowie, niemal zemdlał. Z trudem powstrzymał wymioty. Miasto z przejaskrawionego snu: piękne i olbrzymie, zupełnie nieznane. Widział most: metalowy pająk rusztowań: ściana kamienic po lewej stronie. Gdzieś tam był jego dom. Wiedział to i czuł. W którejś części kamiennej ściany była jego zatęchła nora, którą zwie domem, choć stan faktyczny dalece odbiega od tego, co to słowo rzeczywiście oznacza. Czuł narastający ból głowy, który uniósł go nagle ponad ogrodem i ponad to obce, świetliste miasto wykute w kamieniu. Pomyślał, że odleci od niej, odleci od tego fałszywego raju do lepszego miejsca. Do innego ogrodu. Tylko to miasto... Zbyt wielkie, zbyt silne. Przyciągało go z cała mocą. Nie potrafił się wyrwać. Okrążył szerokim łukiem Starówkę, krwistoczerwoną i pulsującą. Opadł prosto w to pulsowanie – przemknął wąskimi uliczkami, ponad dachami samochodów i głowami ludzi – wprost do wąskiej bramy kamienicy i dalej jeszcze: poskręcanym, dusznym korytarzem. Klatka chodowa jak przełyk jakiegoś potwora. Wielkie bloki kurzu wisiały w brudnym świetle okien. Na górę! Na górę! Pod sam dach! Czuł spokój. Czuł wolność. Niebawem zazna ulgi. Na klatce ktoś powiesił lustro: zobaczył siebie w lustrze: brudne, wymięte oblicze umorusane kurzem, błotem i czymś tam jeszcze. Roześmiane mimo wszystko, trochę jeszcze pijane. Ale myślał już tylko o legowisku, o starym przyjacielu – śpiworze – w którym będzie mógł się zamknąć jak poczwarka w kokonie. Przeczekać ją. Och! Raj? Tylko głupiec nazwałby to rajem! Pomyśleć, że dał się złapać w tak prymitywną pułapkę. Omamili mu oczy obietnicą rozkoszy. Przysłonili wszystkie zmysły bzdurnymi wizjami. Ale już koniec tego wszystkiego. Był w domu, w swojej norze wykutej w kamieniu. Poczuł przyjemny chłód i mrok kamienicy. Poczuł charakterystyczny zapach tego miejsca, niemal padł na kolana... Świątynia dumania, samotnia, miejsce natchnień. Drzwi same się przed nim otworzyły. Wpłynął delikatnie unoszony powietrzem, z zamkniętymi oczyma jak jakiś święty: ramiona rozłożone szeroko, głowa ułożone wysoko. Opadł delikatnie na dywan, ucałował ziemię. Przyłożył policzek do chłodnej podłogi rozkoszując się chwilą poprzedzającą wślizgnięcie się do łóżka. Uniósł się na kolana i spojrzał przed siebie. Okrzyk wyrwał mu się z gardła, zbladł, a na czoło wypłynęły zimne krople potu.
Nie, pomyślał, to nie może być prawda! Śniłem, tego mogłem się spodziewać po całej historii z ogrodem i fałszywym rajem. To był koszmar, alkoholowy, nierealny sen. Nierealny! A to!?
Na łóżku (jego własnym!), w jego własnej pościeli (śpiworze – przyjacielu) leżała ordynarna, ohydna kobieta w tej samej wyzywającej pozie jak tamta w fałszywego edenu. Pachniała potem i alkoholem, zagłuszała przyjemny, kojący zapach mieszkania. Już myślałam, że zasnąłeś na tej podłodze, powiedziała. Po coś w ogóle zlazł z łóżka? Niedobrze mi, niedobrze, mamrotał. Z otwartego na oścież okna dobiegał rumor przejeżdżającego z niewielkiej oddali pociągu. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał była zapiaszczona pstrokacizna dywanu.
Obudziło go drżenie podłogi: kroki oddalające się. Po chwili szum wody. Leżał tak na dywanie i słuchał tej wody starając się zrekonstruować minioną noc. Nic nie przychodziło mu do głowy. Kompletna pustka, ciemność. Wiedział, że z czasem wszystko wróci, tylko on chciał wiedzieć wszystko od razu! A tu nic! Ona wycierała się nucąc jakąś melodię, której nie kojarzył. Ta melodia miała mu pozostać w głowie do końca dnia – natrętne tam – ta – ram – pam, które nuciła. A ilekroć by nie usłyszał tej melodii, przypominało mu się to przebudzenie, ten ogród, oszukany eden. Postanowił uciec po kryjomu. Zostawi to nieszczęsne mieszkanie, znajdzie sobie nowe albo wykopie jakąś norę. Powoli i ostrożnie zaczął czołgać się w stronę drzwi. Starał się, niczym kameleon, upodobnić do podłoża. Stać się niewidocznym. Podpełzł cicho do drzwi i, wciąż bojąc się obejrzeć, przekręcił zamek. Szczęk zabrzmiał jak armatni wystrzał i zdał mu się w nieskończoność błąkać echem w korytarzu. Już – już przekraczał próg, już – już uśmiech wpełzał na wargi, już – już rozpościerał skrzydła wolności gdy nagłe, ciężkie kroki szybko zmierzające ku niemu sprawiły, że w pierwszym odruchu zamarłby w mgnienie oka później rzucić się do panicznej ucieczki. Pobiegł na oślep przed siebie, jak jakiś kurczak rozpaczliwie machając rękoma i próbując odlecieć dokądkolwiek, gdziekolwiek, bylekolwiek. Namierzył okno na korytarzu i już widział siebie jak ulatuje w błękitne niebo. Już leciał, przekraczał łuszczące się, obdrapane ramy, gdy nagły chwyt za kostkę zatrzymał go w miejscu. Zawisł głową w dół. Zobaczył wysłużony bruk kamienicznego podwórka i pomyślał o ukojeniu i luksusie, jaki niesie rozbicie łba o tenże bruk. Zadyndał jak wahadło – zielony śmietnik, Wisła, gołębie, wrzeszczące jaskółki – i z siła, której nie potrafił się oprzeć został wciągnięty do środka. Rzucono nim brutalnie, jak workiem z kartoflami albo jeszcze czymś gorszym, na ziemię. O ty potworze, pomyślał z wściekłością, dlaczego mnie więzisz? Zaczął się wyrywać i szamotać. A ona spokojnie: dokąd to chce lecieć mój ptaszek? I zawlokła go do pokoju i rzuciła na łóżko. Przygniotła go ciałem siadając okrakiem i rzekła: a teraz zrobimy mały test. Mam taki numer, który sprawdza po naszych imionach czy do siebie pasujemy. Jeszcze mi powiedz, jaki masz znak zodiaku? Przez telefon chcesz się tego dowiedzieć? zapytał lekko oszołomiony. Tak, odparła, przez telefon. No to, jaki masz znak zodiaku? Skorpion, odparł starając się wyswobodzić. Odparła beztrosko, szczebiocząc: to chyba nie wróży zbyt dobrze. To bardzo zły znak zodiaku. Ale jeszcze zobaczymy...
Przez kilkanaście sekund słychać było sapanie i klikanie klawiszy. Potem patrzyła mu prosto w oczy, gdy czekała na odpowiedź. Próbował kilka razy zrzucić ją z siebie, ale okazała się niesamowicie zręczna. Pierwotna anty – kobieta z anty – raju. Leśna dziewczyna, podarowana mu przez los, wyjątkowo ślepy tym razem. Coś niecoś mu się przypominało. Całowała ostro, łapczywie, wargi miał pogryzione do bólu. Zresztą, czuł, że nie tylko wargi. Ta dziewczyna była dzika i pierwotna i chciał od niej uciec jak najdalej. A ona trajkotała beztrosko: możemy bardzo miło spędzić dzisiejszy dzień. Pójdziemy coś zjeść, potem może do kina, na jakąś komedię, byle nie horror, bo bardzo nie lubię horrorów. A potem możemy iść trochę pospacerować. Lato było bardzo gorące, a teraz, pod koniec wakacji upał trochę zelżał i było znacznie przyjemniej, choć temperatura nadal skakała w granicach 25 stopni. Nie dziwo, pomyślał, że ten potwór rozochocił się od słońca i ciepła i nabrał ochoty na amory. Nie miał pojęcia, co go podkusiło, aby brać się za takie stworzenie. Obiecywał, że przestanie pić i podejmować nietrafione decyzje. I teraz czeka, durna jedna, na odpowiedź z jakiejś sondy dla idiotów i pale jak najęta. Niemal planuje wspólną przyszłość, coś tam napomknęła, jaki kolor kwiatów chce na weselu. A on przecież nie był ani specjalnie przystojny, a już tym bardziej bogaty. Nie z nim sensowna przyszłość, bo co innego mu w duszy grało. Patrzył na jej twarz i chwilami dostrzegał w niej przebłyski urody. Leki zez lewego oka można uznać za coś ciekawego. Poza tym zupełnie nijaka. Ciało miała chude, pozbawione kobiecych zaokrągleń, które tak uwielbiał. Pierwotna forma: maleńkie piersi i napięty brzuch pozbawiony pępka. Pierwsza para, która uciekła w rajskich ogrodów. Teraz podaje mi papierosa poznania Dobrego i Złego i mówi: masz, i tak nie będziesz żył wiecznie. Och, pod tym względem może być ideałem. Rozglądał się potajemnie za jakimś wężem albo innym diabłem, ale ona miała już to wszystko w sobie. Nie potrzebowała kuszenia, bo przecież była uciekinierką z anty – raju. Patrzyła na niego zadziornie zza chmury dymu. Milczeli. Pamiętasz moje imię? spytała. Zawahał się. Nie pamiętam, odparł. Sylwia, poinformowała go, zapamiętaj teraz. Przytaknął.
Wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju. Przeciągała się i wyginała na kształt ćwiczeń gimnastycznych, ale to chyba było uwodzenie. Wytrzeźwiał zupełnie i starał się nie patrzeć w jej stronę. Przydałoby się trochę zieleni, powiedziała. Masz okno na wschód, dlatego ciągle jest tu ciemno. No i przydałoby się sprzątanie. Masz za dużo książek a za mało ubrań. Jakby to wszystko pomalować na biało rozjaśniłoby się nieco. Wiesz, znam się trochę na dekorowaniu wnętrz... Przerwał jej bezceremonialnie: czy przypadkiem nie musisz iść do jakiegoś domu? Spojrzała mrugając niepewnie. Przecież mieliśmy spędzić ten czas razem! Koniecznie musimy iść do miasta. Wyciągnęła go z łóżka. Zaczęła się ubierać, ale nie spieszyła się z kompletowaniem garderoby. Stał z papierosem w ustach i patrzył na swą męskość. Aleśmy narozrabiali, pomyślał. Zaczął szukać ubrań. Wczoraj obiecałeś mi cały dzień, powiedziała wciągając spodnie. Jakby nie patrzeć to był okropnie głodny. Zje coś, a potem pokombinuje. Ubrany już stanął w oknie. Kajakarze na Wiśle uwijali się od mostu do mostu dryfując leniwie z prądem albo walcząc wściekle przeciwko niemu. Łódkę teraz mieć, pomyślał, i uciec do Gdańska i spotkać Anię. Obejrzał się za siebie; nadal krzątała się po pokoju, ale w żadnym razie nie przypominała jej, tego niedoścignionego ideału, który nigdy. Po prostu nigdy. Spojrzał jeszcze raz: uśmiechała się do niego łagodnie, szczęśliwa widać. Leśne stworzenie. Uciekła ze mną z fałszywego edenu, jako jedyna nie bała się ucieczki. Jedyna, która zgodziła się zostać z nim w czymś dużo gorszym. Co tam mieli? Co tam było? Nie pamiętał tego świata, w każdym razie nie kompletnie. Coś tam mu się jarzyło w głowie. Jakieś myśli, strzępki obrazów i tylko jej pojawienie pozostawało tajemnicą. Mam wszystkie żebra, myślał macając talię, więc może ukradli mi jakąś inną kość? Z rzepki kolanowej stworzona. Z piszczeli. Z kości ogonowej, co by wyjaśniało, czemu tak chce za mną łazić. Lecz ta kość także była na swoim miejscu. Należy więc przyjąć, że zjawiła się w inny sposób. Przywędrowała niewiadomo skąd. Nie pierwsza kobieta. Chociaż właściwie, to, co mu się nie podobało? Nie potrafił odpowiedzieć. Coś było nie tak.
Przedpołudnie było ciepłe i słoneczne. Jedno z tych, które koniecznie chce się spędzić na dworze, bo przyprawiają o ból głowy, gdy siedzi się w domu. Jedno z tych, które ogromnie raduje serce i cieszy oczy. Ostatni oddech lata. Słońce jest powściągliwe w swym świeceniu, nie szarżuje. Ogrzewa równomiernie, spokojnie i statecznie. Wyszli na lśniący bruk.
- Czy chcesz iść nad Wisłę?
- Nie, jestem bardzo głodna. Wymęczyła mnie ostatnia noc, a ty na dodatek miałeś pustą lodówkę.
- Zazwyczaj tak mam – odparł szukając papierosa.
- Jak już tu jesteśmy, to możemy iść do Sfinksa – powiedziała – jest najbliżej.
- Bardzo mi przykro, ale nie mam tylu pieniędzy.
- Nic nie znajdziesz? Daj mi rękę!
- Nie mam aż tylu, byśmy mogli zjeść w Sfinksie – zaczął liczyć pieniądze, aby odwlec moment złapania za rękę. Chwilę to trwało; z udawaną starannością, po kilka razy, liczył błyszczące monety. Stała z boku przyglądając się tej czynności i znacząco stukając obcasem o bruk. – Możemy iść do mlecznego, co najwyżej na kebaby – powiedział w końcu.
- Dasz mi rękę? W takim razie zabierz mnie na naleśnika! – zażądała stanowczo.
- Chcę zapalić, a wygodniej mi się pali prawą ręką.
- To ja przejdę na lewą. Nie powinieneś tyle palić na pusty żołądek. To bardzo niezdrowo. Co z tym naleśnikiem?
Odwrócił głowę w przeciwnym kierunku nagle zainteresowany kościołem, na który chyba nigdy nie zwrócił uwagi. Poirytowany i zły szukał oczu, które by go zrozumiały. Szukał oczu, które by go wyzwoliły. Zamiast tego natrafił na mur niezrozumienia. Przez chwilę szli w milczeniu. On miał nadzieję, że po prostu zaprowadzi ją na tego pieprzonego naleśnika, dzięki czemu ona się zamknie a potem wyśle do domu albo do wszystkich diabłów. Niech już stracę te kilka groszy! Wieczorem pewnie znów przyjdzie się zapożyczyć...
- Więc gdzie mnie prowadzisz? – zapytała na granicy urazy.
- Na naleśnika – odburknął.
- Spójrz – powiedziała nagle bardzo radosna. – Czy nie uważasz, że w taki dzień Toruń wygląda jak rajskie miasto?
- Tak – mruknął do siebie – najpiękniejsze zadupie świata.
- Toruń rajem zakochanych – trajkotała dalej – ale myślę, że przydałoby się więcej ławek i więcej śmietników. Czasami przydałoby się więcej ławek w różnych miejscach. No i mimo wszystko jest niebezpiecznie wieczorami. Zresztą nie wiem. Można nieraz iść z kilometr z papierkiem w dłoni i nie napotkać żadnego śmietnika a myślę, że takie piękne miasto powinno bardziej dbać o czystość. Czy dzisiaj pracujesz?
A on zupełnie nie myślał udzielać jakiejkolwiek odpowiedzi. Jego myśli podążyły zupełnie innym torem, w czym pomogła jej bezsensowna paplanina. Patrzył na szczęśliwe pary łapiące za kostki ostatnie promienie słońca i miał ochotę kogoś zabić. Siebie albo ich wszystkich. Spojrzał na nią. W zasadzie, gdyby było ostatnio kobietą na ziemi, a on ostatnim mężczyzną... Tylko jak z kimś takim rozpoczynać ludzkość od początku? Zastanów się i skończ to póki jeszcze jest czas, podpowiadał mu zdrowy rozsądek. Tylko, że ja też jestem głodny, odpowiadał mu wtedy.
- Dlaczego tak na mnie patrzysz? – spytała się wyrywając go z zamyślenia.
- To znaczy jak? – znał odpowiedź. Jakby była czymś bardzo obrzydliwym.
- Jakbym miała na twarzy coś bardzo obrzydliwego.
- Nie, nie – odparł pospiesznie. – Myślałem o czymś innym. O, popatrz, już dochodzimy.
Zjedli siedząc na powietrzu. Ona zamówiła naleśnika, który jemu pozostawił dość wąskie pole manewru cenowego. Ona paplała przez cały czas, on odpowiadał półsłówkami. Myślał o wszystkim wokół, a już najbardziej jak się wyplątać z tej absurdalnej znajomości. Wymyślał tysiące opcji, z morderstwem doskonałym włącznie. Słońce stało wysoko, choć w zasadzie to już chyliło się ponad dachami domów. Czerwieniało powoli i gdzieniegdzie dało się odczuć chłodne nitki wiatru. Starówka pulsowała jak dobrze rozwinięty kwiat. Lekkie szaleństwo: strugi wycieczek, nowi studenci biegający chaotycznie od baru do baru nim zaczną się zajęcia. Jesień może zacząć się w każdej chwili, może nawet dziś wieczór? Chwytajmy więc słońce! Chwytał. Oj! Jak on chwytał resztki lata. Pozwalał sobie włóczyć się po nocach póki świt nie zaskoczył go na bulwarze w połowie butelki taniego wina. Pozwalał sobie na przesiadywanie w zaprzyjaźnionych barach pijąc do upadłego na dzikich after – party. Pozwalał sobie podrywać wszelkie kobiety, na jakie przyszła mu ochota. I teraz trafiła mu się ta kula u nogi! Odburknął coś na jej kolejne głupie pytanie i przełknął kawałek naleśnika. Na sucho, bo oczywiście nie starczyło na choćby małe piwo. Ona, najedzona, osunęła się na fotel wzdychając głośno. On, ledwo syty, zapalił kolejnego papierosa.
- Najwyższy czas zmienić te przykre upodobania – powiedziała nad wyraz pewna siebie i pokazała papierosa. – Trzeba też będzie przystosować cię trochę do życia.
- Może ja nie chcę być przystosowany – burknął.
- Bzdura! Każdy chce. Pójdziemy na zakupy, po nowe ubrania.
- Nie stać mnie na nowe ubrania.
- Rzucisz palenie, no i przestaniesz tyle pić. Tutaj będziemy szukać wszelkich oszczędności.
- My? Jacy my? – ciut ciut zamurowany. A ona bezczelnie:
- No, a co między nami wczoraj zaszło? Nie zamierzasz chyba tego tak po prostu zostawić?
Nie, pomyślał, pójdę przed siebie i nie odwrócę się ani razu. Niech zostanie tu, niech ma te swoje durne nadzieje na niewiadomo co. Zaklinam, że ani jeden raz nie spojrzę już na to szkaradztwo!
Zamachał gwałtownie rękoma.
- Zgiń, przepadnij! Rozpłyń się w powietrzu! Jak mgła, jak zły sen o świcie! Dość mi krwi napsułaś! Nie pozwolę, aby ktokolwiek wchodził w moją wolność! – odszedł od niej i usiadł pod pomnikiem Kopernika. Sylwia podreptała za nim, stanęła w niedużej odległości i zrobiła płaczliwą minę. On siedział na marmurowej ławeczce, palił papierosa i robił zawzięte, chmurne miny. Stali tak naprzeciw siebie mierząc się własną zawziętością. W powietrzu pulsowały błękitno – różowe błyskawice, zrobiło się wyraźnie chłodniej. Słońce w obawie przed wyzwoloną nagle energią schowało się za kamienicami. Znieruchomiało wszystko wokół, zastygło w gęstym milczeniu. Kopernik pochylił głowę ciekawie oczekując ciągu dalszego.
- O co ci właściwie chodzi!? – jej głos był zimny i opadł na bruk jak lód.
- O wolność! – niemal krzyknął.
- Ty bredzisz – rozłożyła bezradnie ręce. – Przecież nie mam zamiaru wpływać na twoją wolność.
- Właśnie, że chcesz! Ja, moja droga, potrzebuję wolności jak ty powietrza. Potrzebuję sam decydować za siebie, bez niczyjej pomocy. Jestem w pełni ukształtowaną jednostką i moje życie nie ulega już tak szybkim zmianom. Wszyscy powinniśmy podążać drogą, która najbardziej nam odpowiada – siedział na barkach Kopernika i perorował dalej – powinniśmy iść przed siebie nie oglądając się na nikogo ani na nic, bo wszystko, co w nas mija, przestaje mieć znaczenie. Czas jest rzeką i brnięcie pod prąd nie ma najmniejszego sensu. Jest męczące, kłopotliwe i uwsteczniające. Z prądem, do przodu! Brać życie pełnymi garściami i dławić się nim. Krztusić! Albo sączyć i delektować, jeśli taka wola. A jeśli chęć ogromna, to i nawet uciec od niego.
Zeskoczył z ramion astronoma i pognał przed siebie. Miał nieodparte pragnienie podpalić to miasto. Zacznie powoli, na obrzeżach, niszcząc ohydne, szare bloki. Powoli, by pożar niespiesznie ogarniał całe miasto. A on będzie stał na szczycie ratuszowej wieży i patrzył na to wspaniałe widowisko. Spaliłby miasto, by je oczyścić, wypalić do szczętu, do gołej ziemi. Tym, co ocaleją każe się wysmarować popiołem i tańczyć na zgliszczach taniec zniszczenia i odrodzenia. Ci, którzy będą przeciwni, zostaną ukamienowani, a ich ciała wrzucone na łaskę rzeki. I gdy już uspokoi się wszystko, gdy zgasną ostatnie płomienie a wszyscy antagoniści spłyną nurtem Wisły, powstanie nowe społeczeństwo. Czyste. Gdy spadnie pierwszy deszcz a na popiele wyrosną maki wywiedzie nowe społeczeństwo do ziemi obiecanej. Tam powstanie miasto czyste, oparte na najpiękniejszych zasadach, jakie zna ludzkość: wzajemna miłość, szacunek, brak podatków, darmowy alkohol dla wszystkich oraz zero zobowiązań. Totalnie nowe, idealne społeczeństwo, jakie nigdy jeszcze nie zaistniało. Ostatni etap rozwoju cywilizacji. Poprowadzę ich, a rzeki rozstąpią się przed nami, wszelkie drogi będą proste i równe. Ludzie będą szczęśliwi i mądrzy a ja...
Obudził się nagle. Na klatce słychać było donośne dudnienie. Czy to sen? myślał trąc twarz dłońmi. Usiadł na łóżku i poszukał zegarka. Było ciemno, w domu panowała cisza, współlokatorzy musieli wyjść na miasto albo być w pracy. W głowie huczało mu od tej ciszy. Potrzebował hałasu. Potrzebował ludzi i alkoholu. Wstał, zapalił światło. Okazało się, że nie musi się ubierać. Wymknął się po cichu, z kapturem naciągniętym na oczy. Zapłacił zwyczajowe myto w bramie, niepewną gwarancję bezpiecznych powrotów. Wypełzł niby robak jakiś albo coś podobnego. Przykleił się do fasady ul. Bankowej. Tu zazwyczaj było spokojnie i cicho. Gorzej jest po drugiej stronie, obok Gołębnika. Różne rzeczy mogły się tam przytrafić pomimo licznych latarń. Przemknął obok Bramy Klasztornej, skręcił w Piekary, w Kopernika i już jesteśmy pewni, że bardziej skomplikowanej drogi nie mógł obrać. Ale był na miejscu: pub Tarantula. Ostatnia deska ratunku dla zabłąkanych dusz i zagubionych wędrowców. Drugi dom. Świątynia dla gorąco wierzących w alkoholowe zbawienie. O każdej porze dnia czy nocy panował tu taki sam półmrok. Pachniała specyficznie, obiecując zapomnienie. Dopadł baru jak rozbitek deski na morzu.
- Proszę, Tomuś, bądź tak dobry i zrób mi wściekłego. Miałem najgorszy dzień życia. Sam nie wiem ile z tego było prawdą, a ile koszmarnym snem.
- Jedna taka pytała dziś o ciebie.
- Ładna? – zapytał i przełknął zawartość kieliszka.
- Bywało lepiej, choć powiem szczerze, że nie była to żadna rewelacja.
- Domyślam się, bo prawdopodobnie dziś się z nią obudziłem. I to mnie właśnie zastanawia, bo nie potrafię tego sklasyfikować. Ten dzień… Ten dzień był jak durny sen. Nie wiem ile z niego było prawdą.
- W każdym razie dziewczyna była realna. Wątpliwe, byśmy mieli tę samą halucynację.
W ten łagodny, lekko już wystudzony wieczór, dnia tygodnia, który już umknął naszej pamięci, (choć jest wielce prawdopodobne, iż była to środa) nie było zbyt wielu ludzi w Tarantuli. Było to raczej zrozumiałe (w każdym razie dla dwójki przy barze), że ludzie rozpaczliwie chwytali ostatnie ciepłe noce i nie w głowach im było przesiadywanie w zatęchłych norach. Było kilku stałych bywalców, którzy zgodnie twierdzili, że przesiadywanie gdzie indziej to grzech najcięższy. Szymon (no! W końcu możemy pełną piersią wypowiedzieć jego imię!) do tej kategorii mógł być zaliczany, choć uznawał pewne odstępstwa, aczkolwiek niezbyt liczne. Był jak kot, który lubił przemierzać te same, dobrze znane ścieżki. Lubił spotykać ludzi, których znał i z którymi wiedział jak milczeć. To było najważniejsze: milczenie. Tematy do rozmów znajdą się zawsze, gorzej natomiast z tematami do milczenia. Nie krępowali się więc teraz pomilczeć, gdy siedli z piwami na schodach wejściowych i powoli sącząc napój i chłodne powietrze obserwowali ulicę. Najciekawszym widokiem była niewątpliwie fontanna, w której niegdyś zażywali spontanicznej, nocnej kąpieli. Macki naszej wyobraźni sięgały nieomal wszędzie z tego miejsca. Nigdy nie było nudno. W miarę jak się coraz bardziej rozmazujesz robi się wszystko jedno. Normalnie płyniesz sobie i nie interesuje cię kierunek. Stajesz się miękko meandrującą rzeką, omijającą drzewa albo je opływającą. Wyrywasz te drzewa z korzeniami swoim spokojem. A zamulony będziesz i błotnisty; miękki. W zasadzie nie woda, a coś podobnego do wodnistej gliny. Swobodnie przybierasz dowolne kształty. I myśli płynnie szybują jeszcze dalej, rozumieją jeszcze więcej. Kręgi na wodzie. Bez znaczenia staje się treść: swobodnie i nieskrępowanie wlewasz w siebie życie, łyk za łykiem, coraz więcej życia. Płynne ciepło napędzające delikatną konstrukcję człowieczą. I proszę, nie daj sobie wmówić, że jesteś moczymordą, chlejusem, wstrętnym alkoholikiem, zapitym chujem. Nie daj sobie dowieść, że jesteś na samym dnie. Jesteś kimś więcej. Jesteś ponad światem. Widzisz jasno wszystkie fakty.
Siedzieli na schodach i milczeli o rzeczach codziennych i nieistotnych, co jakiś czas wlewając w siebie fragment duszy świata. Szymon pozwalał się wyzwolić. Był małą łódeczką swobodnie dryfującą po bezkresnym oceanie, przejrzystym jak kryształ z malinowym dnem gęsto usianym tabasco. Przemierzał tę dziwaczną, fantasmagoryczną krainę z absolutną pewnością, ponieważ bywał tu tysiące razy. Czasami zdarzało mu się wybrać inną odnogę labiryntu, przemierzać odmienne drogi. Wybierał je oczywiście zupełnie dobrowolnie. Zaraz! Zaraz! Powoli zaczyna brakować nam paliwa. Musimy przenieść się w bardziej przyjazne tereny, poszukać nowego źródła mocy. Pospiesznie i zachłannie wysączamy ostatnie lepkie krople. Wychłeptujemy łapczywie resztki słodkich likierów, wylizujemy kieliszki do czysta i w noc! Jak duchy, nocne anioły, wolne ptaki! Rozpościeramy skrzydła z chłodu i wilgoci. Jesteśmy nieważcy, unosimy się delikatnie nad ziemią.
I powiedz mi, mój drogi towarzyszu, czy wypatrzyłeś już odpowiednie miejsce, w którym moglibyśmy oddać się dalej naszym nałogom. Czy może znalazłeś już? Ta ulica jest ciemna, więc nikt mnie nie wypatrzy, żadne leśne stworzenie mnie nie wypatrzy. Tak, tak! Widzę je, mówi Tomasz, jest tuż przed nami. Oj, uważaj, bruk jest dziś wyjątkowo zdradliwy. Zupełnie jakby chciał nam uniemożliwić dotarcie do celu. Chyba potrzebuję chwili przerwy, może nawet napiłbym się gorącej kawy, aby orzeźwić i pobudzić umysł. Tam, wskazuje palcem, jest moja ziemia. Tu cię wprowadzę, by jeszcze bardziej cię zniewolić.
Pociągnęli ciężkie, drewniane drzwi. Było ciemno, duszno i gorąco. Jeszcze nie opadły wakacyjne opary. Rozsłonecznieni i wywietrzeni ludzie siedzieli przy drewnianych ławach i pili alkohol. Wielki, żółty napis nad drzwiami głosił: Chaos. Wkroczyli tam. Oto moja ziemia, zapraszam cię do niej, powiedział wskazując mrok. Tomasz przyjął zaproszenie. Rozsiedli się na skórzanych fotelach i niezwłocznie zaczęli słać zaproszenia, noc bowiem zapowiadała się wyjątkowo wesoło. Obaj stwierdzili, że coś ewidentnie musiało wisieć w powietrzu. Coś niezwykle elektrycznego, co nie pozwala się skupić i każe kontynuować podróż w głąb siebie. Będziemy badać rzeczywistość. Ostatnie badania na wielu uniwersytetach i w wielu niezależnych ośrodkach badawczych wykazały bowiem niezbicie istnienie tajemniczych cząstek, z których zbudowana jest rzeczywistość oraz wszelka istniejąca materia, zarówno widzialna jak i niewidzialna. Owe tajemnicze cząsteczki zostały nazwane cząsteczkami somnicznymi i są one, jak się okazuje, podstawą wszystkiego. Tu bowiem pojawia się paradoks. Ponieważ dowiedziono, że wszelka materia jest ułudą, gdy się w nią dokładnie zgłębić. Ciała stałe są snem naszych rozgorączkowanych umysłów, które same też materialnie nie istnieją. Bo gdy dochodzimy do sedna sprawy, do końca wszelkich widzialności i realności materia rozpływa się nagle. Po prostu przestaje istnieć. Staje się bezkształtna, staje się lepkim wyobrażeniem tego, jak rzeczy powinny wyglądać. Pozostaje coś jakby sen albo marzenie. W końcu i my sami jesteśmy tylko drgającymi fantomami, niepewnymi ideami, snami samych siebie. I cały świat jest skonstruowany z tej nieuchwytnej, sennej plazmy, którą przemierzamy jako energetyczne żyły, iluminacyjne prądy. Więc my – nieistniejący inaczej jak we własnych snach - wznosimy toast za własne nieistnienie. A pójdź no dalej ze swoim wywodem, zrób odważny krok do przodu. Skoro my wszyscy tu obecni i nieobecni, jesteśmy tylko własnymi snami, to możemy do woli kreować rzeczywistość. Stwarzać i przetwarzać od początku i do końca. A potem unicestwiać, podpalić lont i spokojnie stać boku, patrząc jak wszystko wylatuje w powietrze i spokojnie czyścić sobie paznokcie. Więc każdy może być demiurgiem swojego własnego wszechświata.
Oto niebawem, powiedział zmieniając temat, przybędzie mój sławny, prześwietny przyjaciel. Z pewnością się ze mną zgodzi. Zresztą, od niego dowiesz się o wiele więcej jest on bowiem muzykiem, podobnie jak ty. Jestem przekonany, że znajdziecie wiele tematów do rozmów. Wszyscy artyści to demiurdzy, stworzyciele nowych światów i unicestwiacze starych. A tymczasem może zamówimy po kolejnym kieliszku nim nadejdzie reszta naszych towarzyszy. I już po chwili, jak za skinięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiły się dwa kieliszki wypełnione bursztynowym płynem. No więc wlewamy tę zawartość do naszych zmęczonych gardeł. Skończyli, gdy kątem oka dostrzegł bynajmniej nie płochliwe leśne stworzenie. Rozglądała się, wypatrywała a on przecież tak tchórzliwie zniknął dzisiaj po udanej ucieczce z pseudo raju. Teraz wraca i pewnie chce go tam zabrać z powrotem, jakby nie było innych światów niż ten ordynarny eden.
Zastanawiał się przez moment, czy nie schować się gdzieś i czy w ogóle się schować. Tomasz najwyraźniej wyczuł, co się święci, gdyż nagle skulił się w fotelu i zasłonił lekko twarz dłonią. Ona stoi i patrzy, rozgląda się pilnie. On, skryty w mroku, zerwał się nagle z fotela i zanurkował między ludzi. Szczęściem lokal był duży i dość ciemny: przemknął obok stołu z piłkarzykami i dał nura w parkiet. Bar, umiejscowiony pośrodku w formie kwadratu, dawał nieograniczone wręcz możliwości uciekania przed jedną osobą. Przyczaił się przy kamiennej ścianie i patrzył ponad barem jak stoi i wypatruje. Zauważa Tomasza i rusza w jego stronę. Teraz wszystko w jego rękach. Przysiada się, rozmawiają. Ona się uśmiecha. No tak, teraz jest prawdopodobne, że wszystko przepadło. Trzeba się z tym pogodzić. Ponownie zanurkował w tłum falujący przy dźwiękach jakiegoś hitu. Podchodzi do stolika, ona początkowo udaje, że go nie zauważa, lecz po chwili pyta z wyrzutem gdzie był. On coś kręci, że nie mógł, że może zapomniał, a może zrobił to celowo. Albo miał coś innego do załatwienia. Ale przecież mogłeś mi powiedzieć! niemal krzyczy ona, posłuchałabym twojego wyjaśnienia. Ale on woli spokojnie usiąść, napić się piwa i patrząc jej prosto w oczy powiedzieć spokojnie, że tak naprawdę nie ma się czym przejmować, boć są to przecież ulotne rzeczy i tak naprawdę nie ma sensu wiązać z nimi nadziei. Z nim, znaczy się, póki co, nie ma sensu. Ona mówi: rankiem nie byłeś taki rozmowny. Mogłeś powiedzieć po prostu, że chcesz zakończyć na tej jednej nocy. Może wtedy jeszcze nie wiedziałem, opowiada on. Jak mogłeś nie wiedzieć! krzyczy ona, a on kurczy się w sobie i nerwowo rozgląda na boki. Odwaga powoli mu się kończy, ulatuje wraz z kroplami potu na czole. Och, proszę cię, mówi błagalnie, dajmy już temu pokój! Ty fiucie! krzyczy ona i wali go pięścią po głowie. Wychodzi gniewnie. Muzyka tłumi śmiechy, ale jest świadom, że przez kilkanaście minut będzie na świeczniku. Podchodzi do baru z przepraszającym uśmiechem niewymuszonej ulgi i zamawia dwie wódki. Nagle obok niego pojawia się przewspaniały towarzysz. Padają sobie w ramiona, zamawiają jeszcze po wódce. Dziwna sytuacja, mówi Robert (takie bowiem jest jego imię), jakaś strasznie oburzona niewiasta przed wejściem klnie, na czym świat stoi i wali wszystkich chłopaków torebką gdzie popadnie. Tomasz śmieje się w głos: dobrze, że tu nie zrobiła takiej jazdy! Nie pokazałbyś się tu przez najbliższe pięć lat! Niekoniecznie, mruczy, ale w głębi ducha cieszy się, że już sobie poszła. Choć, dodaje już głośniej, pewnie jeszcze nie raz ją spotkam. To miasto jest maleńkie. No, ale napijmy się za zdrowie kobiet! Ha! Po tym, co tu widziałem, mówi Tomasz, nie wiem, czy chcę pić ich zdrowie. Nie przesadzajmy, odpowiada Robert, jeden zaledwie wyjątek jeszcze nie przesądza o wszystkich osobnikach. Ale ale, przerywa Szymon, czy wy się znacie? Tak, odpowiada Robert, znamy się dość dobrze, graliśmy razem koncert kiedyś. Tak, dziwi się Szymon, to dlaczego ja nic o tym nie wiem? Spałeś za kulisami na mojej kurtce, wyjaśnia Robert. Nawaliłeś się nim impreza na dobre się zaczęła. No tak, ripostuje Szymon, ale przynajmniej nie byłem dętką na afterze! Marne pocieszenie, mówi Tomasz, przegapiłeś przyzwoity koncert. Zapalili: całą trójkę ogarnęła chmura niebieskawego dymu. Zastanawiałem się, czy jest sens przychodzić, bo przecież zamykają za dwie godziny, powiedział Robert. Nie obawiaj się, powiada Szymon, wiem z dobrze poinformowanych źródeł, że Dawidek planuje małą imprezę po zamknięciu. Okazja jest póki co tajemnicą, ale już jesteśmy zaproszeni. Dawid? dziwi się Robert, no cóż, jestem za! Proponuję tymczasem nieco uspokoić tempo. Pójdę zapytać Dawida, czy aby nie zapuści czegoś do pomachania łbem. Robert wstał i oddalił się. Pozostała dwójka zamilkła nagle i zapatrzyła się w pokale z piwem jakby chcieli w nich wypatrzyć przepowiednie lub wyłowić głębsze sensy. Najlepsze jest, powiada Szymon, by przerwać ciszę, że zupełnie nie pamiętam w jakich okolicznościach poznałem się z tą laską. Nic nie pamiętam. No, czasami tak się zdarza, powiada Tomasz. Robertowi nie zdarzyło się bodaj ani razu. Nie miał nigdy zerwanego filmu, nie miał nawet kaca. Mnie osobiście wydaje się to trochę smutne tak nigdy tego nie doświadczyć. Ale co ty gadasz! oświadczył Tomasz , co może być ciekawego w tych stanach? Zrozum, Szymon pochylił się nad stołem i przybrał rozumną minę, dla mnie jest to stan niebywałej przejrzystości umysłu, gdy myśli są jak żyletki i tną wszelkie absurdy. Taki kac musi być odpowiednio przygotowany i odpowiednio celebrowany. Nie zawsze jednak doświadczymy takiego wyjątkowego kaca. No i nie każdy potrafi dobrze go wykorzystać. Ale nie mówmy teraz o tym, gdy najlepsze dopiero przed nami. Zaczynamy! Dalej!
Najpierw musimy przeczyścić nasze umysły, opłukać w tym cudownym płynie, nawodnić myśli. Widzisz, powoli nachyla się nad stołem i przybiera tajemniczą minę, nawet, jeśli niczego ciekawego nie wyciągniemy z tego wieczory, pozostanie nam przynajmniej jeszcze jeden dzień przeżyty zupełnie inaczej niż wszyscy wokół. Szymon nie zauważył jednakże, że wokół był tłum ludzi, którzy spędzali ten wieczór w dokładnie ten sam sposób. Mitologizowanie naszego nudnego życia nie ma najmniejszego sensu. Nie jesteśmy żadną mitologią, powiada Robert i zapala kolejnego papierosa. Mrówczymy się po tym świecie, tłoczymy w stadach. W większości wyglądamy identycznie, a już na pewno zachowujemy się identycznie. Ale nie, powiada Szymon, mimo wszystko stanowimy różnorodność. Kolorowy kalejdoskop wszelakich postaci. Muszę się z tobą nie zgodzić, mówi Tomasz, podczas mojej wieloletniej praktyki pracy z ludźmi mogę z całą stanowczością stwierdzić, że większość osobników naszego gatunku niczym się nie różni od innych, od siebie samych. Bulgocząca masa, moim zdaniem. Robert mówi: możemy co najwyżej mitologizować siebie, jako że wszyscy chcemy być przedstawicielami wolnych zawodów artystycznych. No tak, rzecze Szymon, ale jeśli ja bym napisał waszą mitologię i opisałbym was, to wy stalibyście się częścią tej mitologii. Nie wydaje mi się, mówi Robert, mimo wszystko twórca jest ważniejszy. To on tworzy świat, a nie świat jego. Szkoda, że ja tego nie powiedziałem, mówi Szymon i zwiesza głowę. Na dnie kufla znalazł ukrytą skrzynie pełną złotych monet z wizerunkami zapomnianych władców, mitycznych potworów i ognistych ptaków. Wyjął jedną i zębami sprawdził prawdziwość. Schował do kieszeni. Jeśli nawet ktoś by sobie przypomniał o tym skarbie on nie puści pary z ust i nie wyda skarbu. Rozejrzał się podejrzliwie, chyba najwyższy czas, by wypocić część wchłoniętego alkoholu. Pora na wirowanie. Przystanął na skraju parkietu rozfalowanego ludźmi. Pachniało starym drewnem, potem i lekkim zawiewem z toalet. Szepnął didżejowi, czego najbardziej by sobie życzył i podrygując konwulsyjnie rzucił się między ludzi. Ogólnie, myślał sobie skacząc, nikt nie potrafi tańczyć ani śpiewać, więc nie ma się czym przejmować. Falował w powietrzu tak gęstym, że można się było po nim wspinać. Po kilkunastu sekundach dostał ogromnej zadyszki. Oddychał wodą, lepką i gorącą, gęstą jak białko jajka. Stopy łomotały o deski, kilka osób darło się pod sufit. Poczuł się jak komórka krwi w środku serca. Wokół łomotanie, pulsowanie ścian i bezładne rozbijanie się o siebie ludzi. Jak laleczki – marionetki, motyw, który pojawiał się w jego głowie ilekroć obcował z innymi ludźmi tańczącymi z takim zapamiętaniem. I tym bardziej go mierziło, że sam nie potrafi aż tak się zapomnieć. Aby odlecieć jeszcze bardziej niż teraz odlatywał. Falował razem z ludźmi, śpiewał i starał się siebie samego zapomnieć. To dawało zupełnie inny rodzaj zapomnienia, bardziej oczyszczający. Bez chemicznych filmów chaotycznie wyświetlanych w mózgu. Powoli przestawał panować nad sobą. Mimo wszystko ciężko było porządnie odlecieć słuchając tej miałkiej papki tu serwowanej. Skakał jak najwyżej starając się wypocić jak najwięcej alkoholu, by potem pić dla samego smaku. Gdyby tak można było pić dla samej przyjemności, bez tych wszystkich przykrych konsekwencji. Bo czy nie uważasz, kimkolwiek byś nie był, że alkohol to demoniczny wynalazek? Stworzony, by nad nami panować, na naszą zgubę, nasze durne, męskie zatracenie. Daliśmy się złapać, bardzo dawno temu, w tę okropną pułapkę. To i kobiecość: wszelkie aspekty kobiecości: wszelkie możliwe pułapki. Po paru minutach zmęczył się skakaniem i poczuł dość dobrze wypocony. Usiadł na schodach obok didżejki i pocił się biernie. Patrzył na postacie ludzkie odcinające się z mroku poprzetykanego kolorowymi światłami. Czasem pojawiła się wyraźniejsza od reszty postać kobieca. Przemykała wśród reszty, pojawiała się i równie szybko znikała. Nie był nawet pewien czy to jedna i ta sama osoba. Ale była tam i kusiła go. Zrezygnował z tego i wyszedł na zewnątrz. Naprzeciwko klubu była kamienica: stare, obdrapane wejście, nad nim balkon: usiadł pod balkonem i zapalił papierosa. Po kilku zaledwie zaciągnięcia wrócił do środka z powodu zimna. Tam wszystko dogorywało powoli, muzyka grała ciszej i łagodniej. Ludzie zalegali przy stołach, dopijali wygazowane piwo, czynili ostatnie, rozpaczliwe próby poderwania najbardziej zalanych dziewczyn. Koniec! Koniec! Zapalamy światła. Spektakl zakończony. Kurtyna opada. W miarę jak ludzie opuszczają klub robi się przyjemnie, powietrze rzednie. Wrócił do swego stolika. No i określ się teraz. No powiedz, kim teraz jesteś? A może – bo tracisz świadomość – tracisz też siebie. Spójrz, pozostaje po tobie tylko ciało: pusta powłoka, opakowanie bezzwrotne. To jest takie nierealne, powiedział na głos, wbrew sobie, a dwie twarze spojrzały na niego z uwagą. Wpoili mi to, całe katolickie wychowanie, miłość i uległość. Jestem słaby przez to. Wpoili mi słabość od najmłodszych lat. Ta mitologia nie jest zdrowa: każą ci jeść symbol martwego ciała i pić krew. Życie jest grzeszne, ciało jest grzeszne, a przecież wszystko i tak stworzył ten sam Bóg: jak coś takiego może być złe? Oho, powiedział Robert, zaczyna się! On powinien żyć ze sto lat temu wtedy zostałby wielkim szarlatanem albo poetą albo wyklętym czy coś w ten deseń. Dziś naraża się co najwyżej na śmieszność. Za późno urodzony. Być może czytałbyś go w liceum, nie wiem. Takie mam przeczucie. A on mówi, że chce się przebudzić. Jakąż rewolucję mogę dla was przygotować? Z jakimi hasłami przyjść do was? Dziś, gdy wszystko już było? Robert wstał od stolika i przyniósł trzy wódki. Bierzcie i pijcie z tego wszyscy, powiedział. A oni uczynili znak i popitkę ku sobie wznosząc, wypili. To na powrót oczyściło ich myśli i wzniosło je na wyższy poziom.
Mimo wszystko jednak, powiedział barman, podchodząc do ich stolika, dziś nie będzie afteru. Za mało nas, nie ma co rozkręcać. Może pójdziemy do Tarantuli, tam może się coś dziać. Na to Tomasz odparł, że nic z tego, bo osobiście zamknął. Szkoda, odparł barman, myślałem, że skoro tu jesteś to stoi kto inny.
Pozostało jeszcze kilka innych, kuszących miejsc, ale Szymon oświadczył, że na nic nie ma specjalnej ochoty. Daj spokój, powiedział Robert, najwyżej pójdziemy do Barki.
Noc była chłodna, rozgwieżdżona. Chodnik przed lokalem obryzgany krwią. Kilkoro ludzi chwiejnie rozchodziło się w różne strony, znikali w bocznych uliczkach albo innych klubach, jak robaki po zapaleniu światła.
Przez moment stali i oddychali świeżym powietrzem. Zapalili po papierosie. Robert zapatrzył się w ziemię, do Tomasza ktoś zadzwonił, a Szymon powiedział pod adresem nieba: w średniowieczu wszelkie konstelacje symbolizowały coś chrześcijańskiego, z Łabędziem jako krzyżem na szczycie. Później, na powrót, stały się pogańskie, mitologiczne lub zwierzęce, jako były na początku. Dziwne to trochę, że nie ma prawie żadnego odwołania do chrześcijaństwa, jest za to mnóstwo starogreckich półbogów i herosów. To mnie zawsze okropnie raduje: niebo nad tym do chrześcijańskim do bólu krajem jest do cna pogańskie! Czuć w nim siłę pierwotnych wierzeń i bóstw; i piękne jest, że mogę patrzeć na Łabędzia, a nie na Chrystusa na krzyżu. Tomasz i Robert tylko przytakiwali. W każdej innej sytuacji być może by to ich zainteresowało. Robert był przyzwyczajony: mógł w każdej chwili kazać mu się zamknąć, ale jakoś nie miał ochoty. Spojrzał na to pogańskie, helleńskie niebo akurat w momencie, gdy przemknął po nim bolid meteoru. Zamarzył się; pomyślał o tym, czego od dawna pragnął. Tomasz tymczasem zakończył rozmowę. Chodźmy, powiedział, zdaję się, że w Barce nas oczekują. Chodźmy, nikt nie woła! A może tak nie wypada z pustymi rękoma? Idziemy przecież do lokalu jakby nie patrzeć. Jeśli się trochę zagalopujemy, zawsze możemy wysłać kogoś do sklepu nocnego. Ja w każdym razie mogę pić nawet czystą, jeśli zajdzie taka potrzeba. Chodźmy! Mam nadzieję, że będą jakieś dupy. Ciśnienie rośnie? Oj, żebyś wiedział. Od tak dawna niczego nie zaliczyłem, że powoli zaczynam zapominać jak to jest. Mam przeczucie, że coś dzisiaj się wydarzy. Przytarmoszę coś do domu choćby nie wiem co. Panowie! Musimy wyglądać odjazdowo! Czy Piotr do nas dołączy? Tak, tylko ogarnie wszystko w knajpie. Dajmy mu ze dwadzieścia minut. czy on jest zajęty? A co, masz wobec niego jakieś plany? Nie, ale się zastanawiam, czy jakby co mogę z nim o dupach… wiesz. Z każdym możesz o dupach… wiesz. Pod niebiosa niósł się ich rechot.
Pub Barka był wolnostojącym budynkiem niemal nad samą Wisłą. Zewsząd otoczony dwumetrowym płotem. Załomotali w bramę i zakrzyknęli imię barmańskie: Miłosz! Kilku niedobitków z ogródka obejrzało się na nich, ktoś krzyknął, żeby wypierdalali. Po kilku sekundach pojawił się Miłosz z pękiem kluczy: Nie wzywać imienia mego nadaremno! Jesteśmy spragnieni, powiedział Szymon witając się. Czekaj, maleńki, powiedział Miłosz podając prawicę, zaraz zostaniecie ugoszczeni tylko tych tu przepędzę. Weszli do środka. Krótki korytarzyk, obok schodów na piętro, płynnie przechodził w krótki bar. Przed nim sala na cztery stoły i duży telewizor na ścianie: usiedli przy barze tyłem do telewizora. Miłosz pojawił się nim zdążyli wyjąć papierosy i przeliczyć pieniądze. Nie pytając o nic postawił osiem kieliszków na barze: cztery napełnił wódką, cztery sokiem limonkowym. Wypili bez zbędnych toastów: nie stukamy się nad barem! Wódka gładko przeszła przez gardła. Rozsiedli się już na dobre, zamówili po piwie i starali wprowadzić w rozmowę.
Było tu chłodniej znacznie niż w poprzednim barze. Klub nie schodził pod ziemię, było dużo okien. Wszystkie teraz pozamykane, bo noc była chłodna. Gwiazdy lśniły zimno na niebie. Oni rozmawiali, a Szymon myślami był daleko stąd, w innej, równie chłodnej, rozgwieżdżonej nocy. Z inną osobą, spacerował parku, a może lesie. Powietrze pachniało wilgocią; zaledwie dwie godziny temu padało. Trzymali się za ręce i co chwila całowali jak para nastolatków. Popatrzył w ich pijane, roześmiane twarze i poszedł do łazienki. Sikał gwiżdżąc wymyślone na poczekaniu melodie albo podśpiewując nieskładne piosenki. Umył ręce, opłukał twarz i jak zwykle zbyt długo wpatrywał się we własne odbicie w lustrze. Lubił swoją twarz, choć może trochę zbyt łagodna, pozbawiona charakteru (greckokatolicka! jak powiedziała kiedyś jego koleżanka, jak ze średniowiecznych ikon!). nie zamieniłby jednak tej twarzy na żadną inną. Czasami tylko zastanawiał się, jakby wyglądał jako kobieta. Czy ta łagodna twarz nadawałaby się na kobiecą? Dochodził do wniosku, że chyba raczej nie. Jednak zbyt męska jest to nijakość. Ta twarz musi wystarczyć. Popatrzył sobie głęboko w oczy: zasnute alkoholową mgiełką, zeszklone, rozbiegane. Już teraz nie było odwrotu, zresztą, chłopaki pewnie nie odpuszczą dopóki nie będziemy się czołgać do domu. No i dobrze! Czy potrzeba mi czegoś więcej? I tu siebie nie oszukam. Żałosne. Ile listów do Ciebie napisałem? Powrzucanych do Wisły w butelkach po wódce. Ciekawe ile z nich odnalazły jakieś inne osoby. Pewnie umarły ze śmiechu czytając te emocjonalne wymiociny wrzucone pretensjonalnie do butelki po wódce. Mogliby to wydrukować w jakimś czasopiśmie kobiecym. Może zacznę zarabiać w ten sposób, pisząc łzawe romansidła na podstawie jednego schematu. Tylko wtedy nie ma się poczucia cudownej kreacji. Ale ma się co jeść. Sam już nie wiem, co lepsze: wolność czy jedzenie trochę bardziej urozmaicone niż makaron z najtańszym sosem każdego dnia. Jestem bardziej wegetariański niż niejeden nawet najbardziej zagorzały obrońca krwi zwierzęcej. Ciekawe, czy dopuszczają zabicie zwierzęcia w obronie własnej, choćby najbardziej zagrożonego. Tygrys może zjadać ludzi i w porządku, ale człowiek nie może zjeść kurczaka. My też możemy6 być gatunkiem zagrożonym przez własną głupotę. Wymrzemy, a po naszym ścierwie będą szaleć szczęśliwe muchy. Inteligentne owady wezmą świat we władanie! Mrówki wydają się jedynym logicznym rozwiązaniem.
Wrócił do chłopaków: byli wielkimi owadami: Tomek był smukłym patyczakiem, Robert kosmatą mrówką a Miłosz chrząszczem o tęczowo opalizującym pancerzyku. Spojrzał w lustro: był ważką o wielkich oczach. Przysiadł na stołku: wygładził skrzydełka tylnimi odnóżami. Nalej mu trochę spadzi, powiedział Tomek, a Miłosz chętnie to uczynił. Wypili i kłapnęli szczękami. Każdy wyjął źdźbło żyta wypchane tytoniem i wetknął w jedną z przetchlinek. Siedzieli w ciszy. Tak trochę głupio samemu, powiedział Robert, jakieś samiczki by się przydały. Nie powiem, pobzykałbym. Trzy główki kiwnęły i kłapnęły szczękami. Już chyba wyludniło się na mieście, więc wszystkie pszczółki już śpią. Zresztą, i tak niebawem świta. Co najwyżej dowalimy się do końca i pójdziemy do nor, uli czy czego tam jeszcze. No więc kolejna samotna noc. Cała czwórka otrząsnęła się nagle, jakby przez bar przeleciał powiew zimnego powietrza. Spojrzeli w stronę drzwi la nic tam się nie zmieniło. Niedługo trzeba będzie zapaść w zimowy sen…
Właściwie to nie jestem bardziej samotny od nich, ale narzekam najgłośniej. Nawet nie doskwiera mi to aż tak bardzo. Na swój sposób lubię swoją samotność. To chyba kwestia wyolbrzymienia banałów. Zamiast brać się za siebie dużo wygodniej jest leżeć w błocie i się użalać. Wygodnie jest pogrążać się w melancholii i megalomanii i zupełnie świadomie lecieć łbem w alkoholowe uzależnienie. I wyobrażać sobie, jakim to wielkim poetą mógłby być. Bo przecież (to było powiedziane) gdyby żył na przełomie wieków poprzednich gdzieś w burdelowej dzielnicy Paryża, jak zawsze sobie wymarzył, uczyłbyś się o nim w książkach od polskiego. To wyjaśnia całą tę litanię urojonych skarg, narcystycznych pragnień podziwiania i bycia sławnym. Mógł sobie wyobrażać, jak mówią o nim z nabożeństwem godnym największych geniuszy tego świata. Jak jego dzieła są przenoszone na ekran przez największych artystów kamery. I nawet proszą go z Fabryki Marzeń o udostępnienie następnej, genialnej, powieści, mimo, iż jeszcze nie została napisana. Ani jedno zdanie. Zamknięty w swoim małym pokoiku w marnej, rozsypującej się kamienicy tworzy wiekopomne dzieła żywiąc się tanim makaronem z jeszcze tańszym sosem pieczarkowym. Wcale nie chce, aby go dostrzeżono. On pluje na sławę równie mocno jak jej pożąda. On ma w nosie pieniądze i nie chce ich wcale, bo przecież i tak mu się należą. Powinni mu je dać. Jego sztuka tego wymaga. Cały kraj powinien go utrzymywać. On to bowiem jest przeklęty i do niego będą się kiedyś modlić. A jak już napiszę sztukę o dziecku zgubionym na peronie, o zakochanych w pociągu do Radomia, czy o samotności cieci to każdy teatr będzie się biłby go wystawić. Powinni wtedy przyznać mu najbardziej prestiżowe nagrody. Powinni też przyznać mu te komercyjne, tylko po to, by mógł je odrzucić. Nie będzie się przecież poniżał. Niech inni piszą dla ludu. On połączy sztukę wszystkich pokoleń w jeden fascynujący ekstrakt. Ten ekstrakt będziesz pił jak najprzedniejszy alkohol.
Gdyby jednak zechciał być właśnie tym, nie czymkolwiek innym, musiałby całkowicie poświęcić swoje życie dla dobra sztuki: ta bowiem jest bardzo wymagającą partnerką. Do dziś nie rozstrzygnięto jednoznacznie czy jest niewiastą, (bo co do tego, że jest kobietą nie ma najmniejszych wątpliwości) cnotliwą czy wręcz przeciwnie – wyuzdaną kurwą. A może po prostu kurwą, prostą i głupią. A może stoi gdzieś pośrodku, wedle własnego uznania przechodząc raz na jedną, raz na drugą stronę. Nasz bohater, oczywiście, wolałby widzieć ją jako dziwkę całkowicie nad nim panującą. Na końcu i tak poddawał się pozostając w świecie złudnych wyobrażeń.
Na zakończenie, tak zupełnie przy okazji, musimy powiedzieć o kolejnej rzeczy, która wydaję się niezwykle irytująca. Choćby nie wiem, jak bardzo wyobrażał sobie doskonałość swoich słów było to życie zwykłego człowieka. Zapewne każdy by tak powiedział, jakby go poznał.
Coś się tak zamyślił? zapytał Tomek. On tak często, powiedział Robert. zapewne teraz rozmyśla o rzeczach wielkich i ezoterycznych. W zasadzie, powiedział Szymon nagle, muszę iść się przejść trochę. Na bulwar. Jeżeli będziecie chcieli się przenieść to napiszcie do mnie. Może przyjdę, może nie. Masz jeszcze wódki na odchodne, powiedział Miłosz. Pójdę ci otworzyć bramę. Gdy wyszli Miłosz zapytał, czy wszystko w porządku. Tak, odparł, potrzebuje tylko trochę ruchu i powietrza. To wszystko. Dobrze, trzymaj się. Ty też. Poklepali się po plecach.
Jeżeli wolno mi będzie dodać, wędrówka na bulwar może być nieco niebezpieczna. Świt co prawda, blisko, ale póki co jeszcze zwiewna ciemność unosi się nad ziemią. Nie czuł się głupio zostawiając kolegów. Poradzą sobie bez niego, możliwe nawet, że będzie im lepiej. Z pewnością nie wtedy, gdy złapie nastrój sentymentalny. Lepiej wtedy usunąć się w cień. Choć w zasadzie to oni pewnie też powoli będą się zbierać. Najwyżej dołączą na bulwarze. Dobrze.
Powietrze było zimne i orzeźwiające. Szło się przyjemnie, z wyobrażeniem zimy, która już niedługo nadciągnie: mroźny oddech. Słodka, chłodna pieśń świtu. Oj, chwieję się! Lepiej uważać przy schodzeniu. Upadek na betonowe schody musi być bolesny. No i nie umiem pływać w zimnej wodzie. A ta miała odcień ciemnego granatu, prawie czerni. Odbijały się w niej latarnie i most. Nieubłagany pęd. Słusznie mówią, że to krew tego świata. Woda i elektryczność: zbijająca się w lśniące grudki na dnie rzek, świetliste kryształy lśniące w mdłym świetle wschodzącego powoli słońca. Dziś już nikt nie chodzi po wodzie. Dawniej wystarczyło zebrać dwunastu świrów i historia rozkręcała się na całego. Ponura historia, duszny sen. i tak od nowa, koliście krąży ponad nami i co jakiś czas odwzorowuje się dokładnie tak samo. Gdy pierwszy brodaty barbarzyńca zawitał na te ziemie, ściął pierwsze drzewo i rzekł: tu będzie nasza kraina. Biedne, znękane plemię, które pewnie zaginęłoby w dziejach pod mieczami chrześcijańskich dzikusów, gdyby nie przyjęło ich wiary. A potem pojawiłem się ja. Starający się tworzyć pokręconą mitologię krwistego miasta.
Robi się coraz senniej. Nie wiem, ile jeszcze tu wytrzymam…
Na cokole, jak to było w zwyczaju, stał pomnik. Miał łagodne, brodate oblicze o zbyt ostrym, lekko garbatym nosie. Mógł być kiedyś złamany, mógł mieć greckich przodków. Ostrość nosa łagodziło spojrzenie rozmarzonych oczu, patrzących przed siebie. Był to wizjoner naszych krain, praszczur, który zjednoczył wszystkie plemiona pod jednym godłem i pokonał Niemych. Za to mu pomnik postawili. Oto on: potężny człowiek. Stojąc lekko konia w kłębie przerastał. Wspaniale władał mieczem i toporem i zasłynął jako nieustraszony pogromca obcych z Puszcz, gdzie słońce spać chadza. Wybrali go królem, rzecz jasna. Stał teraz jego pomnik pośrodku miasta pulsującego jak serce. W tym mieście jego odległy potomek zamieszkał na poddaszu starej kamienicy. Wyglądał przez okno na lekko rozfalowaną Wisłę.
Obok kobieta urody delikatnej, wyglądająca razem z nim przez okno. Orzechowe oczy, łagodna twarz, duże, pełne usta. Tak mu się jawiła, gdzieś na obrzeżach snów. Gdy tymczasem patrzył w niebo widział ogłupiający błękit, zimną złudę, wyobcowanie i wyrachowanie. Pragnął tego błękitu ponad wszystko. Podążał ku niemu. Rozpostarł ramiona i wzniósł się do nieba. Ale im dłużej i szybciej leciał, tym błękit był dalej. Uciekał od niego. Niebo, cały błękit, zebrało się w jeden punkt i zaczęło uciekać. Gonił ten punkt.
Odpuść sobie! Daj spokój!
Ale on pędził przez ciemność goniąc coś, czego nie znał. Ślepy na to, co wokół. Zmęczył się w końcu. Wylądował nad chłodną rzeką, ukląkł na łasze piachu i opłukał twarz czystą wodą. Gdy podniósł głowę zobaczył świetlistą postać. Pochylała się nad nim. Powstań, rzekła, obmyję twoje skrzydła wodą. Usiądź ze mną i napij się złotego nektaru bogów. Nagle za nim pojawił się drugi anioł, trochę mniejszy i grubszy. Też trzymał w ręku flaszkę pełną słonecznego napoju. Podał mu ją. Napój był gęsty, miodowy. Ogrzewał ciało i rozpalał myśli. Pił łapczywie dopóki się nie zakrztusił. Poczekaj, niecierpliwy śmiertelniku, powiedział wysoki anioł, to mocny napitek. Nie chcesz chyba, aby do końca zmącił twoje zmysły? Właśnie, dodał drugi anioł, wprawdzie chłodna woda jest blisko ale nie rozpalaj głowy bardziej, niż to konieczne. Jestem potomkiem bogów, antycznych bohaterów! odparł Szymon hardo, nie straszne mi takie napoje! Co też nie powiesz? zaśmiał się wyższy anioł. Przyjaciele moi, aniołowie! Tak bardzo chciałbym uczynić was nieśmiertelnymi, aby wszyscy pamiętali o was póki literatura na tym świecie jest tworzona. Chciałbym zamknąć was w słowach na wieki! Całe to miasto zamknąć w słowach. Chciałbym mieć je zawsze przy sobie, uniwersalne oczywiście, dla mnie. Żeby zawsze mieć je przy sobie… Łzy popłynęły mu po policzkach, zamieniając się w kwarc spadały na piach. Kocham to miasto, bo jest zbudowane z ludzi, nie domów. Bo ich krew ożywia miasto, dlatego ma taki czerwony kolor. Dlatego oddycha, krwawi, je, śpi. Jest tak samo żywe jak my. Aniołowie moi, to nasze miasto!
Pociągnął łyk złotego napoju. Myśli miał coraz szybsze. Karmisz ludzi nektarem, powiedział do niższego. Przesadziłeś z nim trochę, odparł. To prawda, głowę mam ciężką, jakby z kamienia. Czy dasz radę dolecieć do domu? zatroskał się wysoki anioł. Czy nie możecie mnie odprowadzić? To jest możliwe, z tym, że nasze myśli tak samo zakłóca nektar. Nie wiem, czy będę w stanie wznieść się w powietrze. Jak więc tu przylecieliście? Nie przylecieliśmy, przyszliśmy po wodzie. No tak, to całkiem zrozumiałe. Po wodzie.
Wysoki anioł dmuchnął na wodę ile sił, aż zrobiły się fale wysokie na metr. Z mgły wyłoniły się trzy brzuchate statki, jakby płynące na niej. Spójrz! Zobaczcie aniołowie! Oto płyną nieustraszeni odkrywcy! Ku nowym lądom! A oni zeszli na ląd właśnie przy nich i wypytywali o tę ziemię: czy urodzajna w minerały? Czy bogata w zioła? A może pełna prostych ludzi, których można wziąć na niewolników? Nie, odparli oni jednocześnie, to kraina zamieszkała przez skrzydlate istoty, co kiedyś, przed nastaniem czasu i elektryczności, postrącane zostały z nieba niczym dojrzałe jabłka. Zamieszkali tu, wydrążyli domy w krwistych skałach i napoili tę ziemię własną krwią. Kim więc wy jesteście, o szlachetni? zapytali przybysze. Ja byłem kiedyś władcą tego miasta, najwyższym pośród aniołów. Lecz skończyły się moje rządy i miasto należy do wielu. Ja, w łachmanach, przemierzam je od czasu do czasu i błogosławię nasieniem i wymiocinami. Tak więc jeśli chcecie szukać pustych ziem musicie płynąć w dół rzeki. Są tam krainy nam nieznane. Ale zapewniam was: kraina aniołów jest tylko jedna. Tej mieć nie będziecie. Ale ona przecie wymiera! zauważył przybysz. Skały puste stoją, bogów się tu nie szanuje. Kiedyś powrócą prawowici władcy i znów zapanuje porządek. I nie bój się, bogów czcimy tak jak trzeba. Świątyń mamy dużo. Nie jesteśmy ziemią pogańską. Dobrze więc, rzekł przybysz, zostawiamy was w pokoju, lecz będziemy mieli na uwadze. Nie martwcie się o nas, zapewnili aniołowie, jesteśmy walecznym plemieniem. O to się nie troskam, odparł i wdrapał się po sznurowanej drabince na statek. Bywajcie Aniołowie! krzyknął i okręty wolno odpłynęły.
Wypili po ostatnim, pokaźnym łyku z butelki i cisnęli je w wodę. Woda nie chciała tych butelek, więc cisnęła je na brzeg. Należy przejść po wodzie w stronę lądu, rzekł niższy anioł. Ostrożnie, krok za krokiem, podtrzymując się wzajemnie, doszli do brzegu. Tam jest mój dom, wskazał palce, a aniołowie przytaknęli. Czy dojdziesz? Tak mi się zdaje. Ich skrzydła jaśniały oślepiającą bielą, kontrastując z szarością szat. Pora spać, aniołowie, powiedział i niepewnie poczłapał do domu. oni chwilę patrzyli za nim, po czym odwrócili się i poszli swoją drogą.
Myliłby się ten, kto rzekłby, iż udał się prosto do domu. to znaczy, chciał iść i już prawie stał u jego progu, gdy nagły błysk odwrócił jego uwagę od starannie wytyczonej trasy. Coś, odprysk słońca, strzeliło mu po oczach i oślepiło. Przystanął na moment. Dom kusił miękkością posłania. Ale odbłysk światła nadal go zaczepiał. Osłonił ręką oczy starając się dojrzeć tego przyczynę. Widział kępę zarośli i przebijający się blask rzeki, ale to nie to z pewnością. Bił się z myślami, aż w końcu poczłapał w stronę blasku. Cóż to może być? Kolejny anioł? Może syrena? Po kilkudziesięciu koślawych krokach dotarł do zarośli i ostrożnie je odgarnął. Blask oślepił go mocniej, lecz po chwili dostrzegł postać dziewczęcą, która zupełnie świadomie puszczała zajączki w jego stronę. Uśmiechnęła się do niego; odwzajemnił uśmiech. Czy byłeś dziś smutny? zapytała. Tylko troszeczkę, odparł, w zasadzie to nieistotne zupełnie. Też tak myślę, odparła. Nie widzę twojej twarzy, powiedział, słońce… Mrużył oczy i zasłaniał ręką. Moja twarz i moje imię, bo zapewne o nie też zapytasz, są zupełnie nieistotne. Tak jak wszystko inne. Kim jesteś? spytał. Roześmiała się głośno. Chodzi o to, odparła, że mnie w ogóle nie ma! Znów oślepił go blask i kiedy minął, dziewczyny nie było. Stał na chwiejnych nogach i rozglądał się. Patrzył w niebo, ale wszędzie widział gęste, słoneczne światło. Gdzieś zaświergotał ptak. Och, dość tych bredni! Naprawdę dość, idę do domu! oświadczył światłu.
Lecz gdy odwrócił się miasta nie było. Zobaczył drzewa i niskie zarośla, wszystko obsypane kwieciem. W głowie huczało od złotego nektaru. Chrzanić to, powiedział, głośno beknął i położył się pod najbliższym drzewem. Po chwili spał jasnym,, rozsłonecznionym snem a nad nim pochylały się anioły o łagodnych twarzach i świetlistych skrzydłach.