Być jak Hiena Sienkiewicz, czyli myszką trącone w odcinkach

Souna

 

Všechno je v prdeli
Ve všední den, a v neděli
Jenom ty filmy sovětský
Ty jsou vědecký
E.Bondy
 
 
 
 
 
Francuz
 
 
 
- Józiu, chodź tu! – przywołał gromki głos matki-. Pójdziecie z tatą w pole!
- W pole! – wykrzyknąłem i podbiegłem wesoły. 
 
Jak się tu nie cieszyć? W pole iść, zawsze było miło, zawsze się chciało. A z tatą? To jeszcze
milej, już szczęście prawie... 
 
- Tatuś, właśnie, ojciec przecież.
 
Tym bardziej, że on od niedawna, dopiero co przyjechał. W kopalni, głęboko w ziemi
pracował... Do tego daleko, w innym kraju. We Francji. 
 
- Ale gdzie ona, gdzie właściwie ta Francja? 
- Daleko, bardzo daleko – wyjaśnił tata-. Daleko, a do tego tak śmiesznie tam mówią.
Śmiesznie... – uśmiechnął się ojciec-. Ćwierkają tak jakoś.
- Ćwierkają... – rozmarzyłem się od razu.
 
Ale marzyć nie było czasu. Puściłem się biegiem do szopy. Wyniosłem narzędzia,
szybko zebrałem przybory. Tak, tak, w pole nie tylko na spacery się chodziło, nie dla
przyjemności samej... 
 
- Kosa, cep... co by tu jeszcze? Francja!
 
Właśnie, Francja. W szopie Francja wróciła, nurtować zaczęła z powrotem. Co z tego, że
daleko, że zobaczyć się nie dało? O Francji chciałem wiedzieć, chciałem żeby jaśniej...
Wróciwszy, spróbowałem zasięgnąć języka.
 
- Powiedz jak tam jest?
 
Ojciec zadumał się, jakby… Jakby wszystko właśnie zmyślić mu kazano.
 
- Ładnie, równo... Niektórym dobrze, innym gorzej...
- Jak to?
- Co ty taki ciekawy?! –surowiej spojrzał na mnie tata-. Chodź lepiej, gamoń. Chodź,
chodź. Później ci opowiem – uciął dyskusję tata.
 
A może na prawdę nie wiedział, w tych dołach siedział, nikogo nie puszczali? Nic, poszliśmy.
On z kosą, ja z cepem. Motyka została pod ścianą... Polną drogą, poszliśmy. Prosto przed
siebie.
 
- Dokąd idziemy? – ze stałą ciekawością zapytałem.
 
No Tatuś rozmowniejszy się nie robił. Pokręcił głową, odbąknął od niechcenia.
 
- O drogę, nie ma co pytać. Droga sama pokaże.
 
Może i tak, może rzeczywiście? Coś w tym być musiało. Skoro tata mówił, to pewnie miał
rację. Tata? Musiał. 
 
Zatem, powoli, ostrożnie, posuwaliśmy się do przodu... Szliśmy, no ja ciągle niespokojny
byłem. Pal sześć Francję, mnie chciało się taty więcej, chciało... Miłości?
 
- Tato?
- Tak?
- Czemu się tak ciągle rozglądasz?
- Wojna, gamoń, jest wojna.
 
Była, to prawda. W radiu, jeden pan codziennie, dzień w dzień opowiadał. Bitwy,
ułani, zwycięstwa same… No czasem, wystarczał przykry przypadek, niefortunny zbieg
okoliczności, i ktoś, obcy strzelał. Strzelał i zabijał. Nic nie mówiąc, strzelał! Żadnego
pytania.
 
- Uważaj, pilnuj się – ostrzegał tata.
 
Pilnowałem, pilnowaliśmy razem. Bez pośpiechu, rozważnie zmierzaliśmy polnym traktem.
Mnie jednak, znów coś podkorciło. 
 
- A ty się nie boisz? - zapytałem.
 
Ojciec uśmiechnął się z początku, ale nic nie odpowiedział. Podrapał po brodzie i odwrócił
się w drugą stronę... Obraziłem, czy może znowu nie wiedział? 
 
- Strach, nie strach... – wycedził-. Ech gamoń, gamoń... Nikt nie wie, nikt nigdy nie
wiedział.
 
Skoro nikt, to nikt. Sprawa nierozstrzygniętą została... A tak czy inaczej, w końcu dotarliśmy
na rodzinne pole. W zasadzie, poletko… Głupi żart chyba.
 
- To kiedyś będzie twoje – dumnie ogłosił tata. 
 
Nie wiele tego było, hektarów, arów nawet, nie było widać za dużo. W pięć minut całość
dawała się obejść... 
 
- Pięknie wyrosło – „swoim” cieszył się ojciec.
- No – zgodzić mi się wypadało.
 
Nie tracąc czasu, od razu zabraliśmy się do pracy.
 
- Dobra gamoń. Ty patrz, a jak jakiś żołnierz by gdzieś wylazł, to krzycz, i na
kolanach do lasu! - wydał instrukcję ojciec.
 
Przytaknąłem posłusznie i usiadłem na wielkim kamieniu, tuż na skraju drogi... Ale instrukcja
bez sensu trochę. Stary, chyba idiota… W radiu, pan wyobraźnię miał bujną, ładnie opisywał,
no ja nigdy w życiu żołnierza, żołdaka nie widziałem... Nic, kazali siedzieć, siedziałem.
Uważnie, skoncentrowany, cały czas bacznie rozglądałem się wokół siebie. Ojca zawieźć?
Przecież nie można było. Ojca? Za nic!
Souna
Souna
Opowiadanie · 30 grudnia 2012
anonim