Być jak Hiena Sienkiewicz, czyli myszką trącone w odcinkach cz.2

Souna

 

Żuczek
 
Odpowiedzialność była duża. Była we mnie, a może i obok. 
 
- Pilnować, pilnować...
 
Czułem jak gniotła, bezlitosna i wielka, jak molestowała. Samemu niewielkim będąc, raczej
małym, z trudem znosiłem to rozdęcie, kształty obfite, wymiary...
 
- Czuwaj, czuwaj... – podpowiadała.
 
Czuwałem, napięty, spięty jak Rozalka, kiedy do piecyka wkładali. I jak gdyby nerwówy,
tych nerwów było mało, zza chmury wyszło słońce, zrobiło się gorąco. Upał. 
Normalnie? By się człowiek cieszył, normalnie, sama radość. No wtedy, gorąco zrobiło się
zdradliwe. Za koszulą popłynął pot, spłynęła mała kropla potu. Potem następna, i następna,
męczyłem się, sam sobą zwilżony.
 
- Taty. Pilnuje, kocham, to pilnuje... – szeptałem sobie dla otuchy.
 
Ale nerwy szargało. Pociłem się i rozglądałem, pocąc się obserwowałem. Tak na zmianę, a
może równocześnie, co jakiś czas słysząc przypominający się głos, krzyk obowiązku.
 
- Pilnuj, pilnuj! - zamaszyście wywijając kosą dopingował tata.
 
Pilnowanie trwało, trwało nieprzerwanie... No do czasu. W pewnym momencie, niby
przypadkiem, czy całkiem celowo, na dróżkę wypełznął żuk. Żuczek czarny, malutki,
wydreptał z wysokich trawiastych zarośli za drogą.
 
- Pilnuj, pilnuj! - niestrudzenie powtarzał ojciec.
 
Powtarzał na darmo. Myśli już owładnął, w myśli zaprzągł się przeklęty żuczek... Już nic nie
docierało. Za późno, jak grochem, grochem w ścianę. Jego wolne, niezgrabne ruchy
przyciągały, mamiły głodne, ciekawe świata oczy. 
 
- Żuczek! – pisnąłem sobie po cichu.
 
Zwierze śledziło i było śledzone. Brnąc uparcie przed siebie, parło prosto na mnie. Wciąż
przed siebie, aż do pierwszej przeszkody.
 
- Am, am. Jedz, masz. – przykazałem mu łagodnie–. No proszę. 
 
Przed główkę podłożyłem długie źdźbło trawy. Świeże, zielone, mnie kusiło nawet.
 
- Łykaj.
 
Nie jego. Żuk nie, żuk trawą wzgardził, on nie chciał. Krnąbrny owad polazł dalej, kierunek
przemarszu bezczelnie se zmienił.
 
- Zły żuczek, zły! – surowo popatrzyłem na żyjątko.
 
Bez skutku. Żuk plunął na gościnność, gnojarz miał mnie w dupie. 
 
- Wolna wola jego – pomyślałem najpierw. 
 
Ale z drugiej strony... 
 
- I co żuczek, co będzie? – przewróciwszy go na grzbiet, wolę odebrałem.
 
Śmiałem się i smagałem po podbrzuszu. On machał odnóżami, a dłoń biła, łodyżka
niemiłosiernie chłostała. 
 
- Ha, ha!
 
Ale i razów mi było mało. Szturchałem, popychałem, no dopiero gdy pojawił się kolega, żuk
drugi, poczułem się lepiej, rządziłem... Z drugim, rzecz jasna, to samo zrobiłem.
 
- Żuk, przy żuczku! - cieszyłem się jakoś tak nieludzko, wciąż ćwicząc małym biczem
bezbronne żucze ciała.
 
Całe to zamieszanie zupełnie mi uwagę zaprzątnęło. Ojciec, już trochę dalej, nic się nie
odzywał. A zabawa, hulanka wciągnęła. Zupełnie o wszystkim, o bożym świecie
zapomniałem.
 
- Żuk będzie plaski! – krzyknąłem w końcu.
 
Szaleństwo pchało bucik na zmęczone kolejnymi próbami przekręcenia się żuki. Szaleństwo
namawiało, nikim niepowstrzymywane, łasiło się kurestwo okropnie... 
 
- Halt! - obok, zabrzmiał głos zbliżającego się, tak właśnie, żołnierza.
 
Obca dłoń o zaniedbaniu przypomniała, żołnierska ręka ocuciła. Tyle tylko, że ciut późno. Ja
już zawiodłem, oszukałem.
 
- Tato! – krzyknąłem beznadziejnie.
 
Ale po ptaszkach, po wszystkim już było… Ojciec, odwracając się powoli, spotkał na sobie
dwa spojrzenia. Pierwsze, jakby skruszone, i drugie, tamto już trochę innego rodzaju. 
 
- Johan, przyjacielu… - rzucił ojciec.
- Teraz mi się nie wywiniesz – mierząc do niego z karabinu, odparł żołnierz.
 
I miał rację, się nie wywinął. Ojciec kroku zrobić nie zdążył, a Johan wystrzelił. Ostry świst
przeszedł powietrze, Ojca dosięgła żołnierska kula.
 
- Tato! – rzuciłem żałośnie... 
 
...ale to chyba był już teatr, chyba gest tylko. Krzyknąłem sobie pro forma.
Souna
Souna
Opowiadanie · 31 grudnia 2012
anonim