Leżałem z otwartymi oczami i patrzyłem w sufit. Przylepione do mnie ciało podróżowało z pocałunkami, też czasem wybierałem się w podróż rękami, które zdobywały kolejne przystanie i spalone słońcem zakola. Chinka leżała oddalona, skopała wszystkie koce i wystawiała języczek w ciemność, chyba pluła w noc. Drewniana chata oddawała dzienne ciepło, podniebny tartak produkował wieczną tarcicę, zapach korników i ich wielkich dróżek. Pewnie już niedługo. Najpierw zwali się strych, Rączka spadnie z czule pilnowanymi skarbami, dachówki spłyną jak lawina, drewniany szkwał zdmuchnie wszystko do ciepłego jeziora, gdzie ukrywają się już nie takie pamiątki historii.
Ktoś wszedł chwiejnie do chaty, szukał czegoś po omacku, rozkładał ręce i nogi jak pająk, oplatał kolejne metry lepką siecią.
- Kto tam? – syknąłem.
- To ja, szukałem cię - odezwał się Druh.
- Czego chcesz?
- Chodź ze mną, mamy coś jeszcze razem do załatwienia.
- Nigdzie nie idę, człowieku.
- Chodź, nie pożałujesz - zbliżył się już i trącał mnie lekko po ramieniu, podawał koszulę.
- O co ci chodzi?
- Chodź, musimy iść w noc.
Pocałowałem kilka razy Anię i chciałem się ruszyć, ale trzymała mnie mocno, jak macki nieznanej rośliny. Zostań, zostań mówiła jakby przez sen. Delikatnie oswobodziłem się z jej pułapek i cicho na klęczkach wyszliśmy na ganek.
Szliśmy po suchej trawie chyba na razie nie żałujesz, że mnie spotkałeś Druh gadał w ciemność.
- Nie żałuję.
- To chodź, chodź, możemy mieć więcej.
Wyszliśmy przez furtkę, zatopiliśmy się w piachu, sypki taśmociąg, zdradziecki podkład, chwiejny fundament. Drzewa sterczały jak zawodnicy, czarne olbrzymy czekały na nasz ruch, ich ręce chciały nas złapać, przytulić trochę za mocno, wsadzić do dziupli, a w niej zmumifikowałyby nas pająki nocy, wisielibyśmy na gałęziach w wielkim polipie, od spodu łapy piachu bujałyby nas jak na hamaku, huśtawce.
Wchodziliśmy w głębinę, Druh świecił tylko malutką latareczką, która zabierała nocy mikry plaster, pokazywała niepotrzebne, natura nie mogła potraktować jej poważnie. Szept ptaków, odskakiwały małe zwierzątka, leciały przed siebie, wygnane przez głupców z małym elektrycznym kagankiem. Piach wiązał nogi, czasem kępy traw, ostatnie błota, kilka kamieni, przezroczysty mech. W oddali zaiskrzyło się niebieskie światło.
- Tam jest! – krzyknąłem.
- Tutaj chyba nie chodzi o to światło.
- O czym ty gadasz?
- Już niedaleko.
Kolejna strefa lasu, groźna rozdziawiona morda, wieczny pomnik w ruchu, krogulec siedzi na którejś z gałęzi, obserwuje, kamień spływa po korze, pęd łapie za nogę. Promienie środka, olbrzymi liść, na nim zwierzęta, niebieskie światło umknęło w dal. Mrówcze kopce, nieustanny ruch, dla nas tylko scenografia, schemat działań został ukryty, już dawno zapomniany. Bezszelestne bicze gałęzi, olbrzymi dzwon lasu uderzał bezbarwnym dźwiękiem, oblepiał nocnym błotem. Gdy stoisz, zabierasz jedno miejsce ciemności, tam jej nie ma, i zostało ci tylko tyle, a reszta jak prehistoryczna zupa, czarna maska z oczami sowy, z języka kapie brunatna rosa. Wzburzony tumult w oddali, przebiegło kilka większych zwierząt, gęstwina powiększyła swe panowanie, ułożyła szlabany, wzięła dziwnego diabła na plecy.
- To tam - wskazał gdzieś ręką, latarka pokazała kilka pniaków, miejsce po ognisku. Weszliśmy w krąg, po kimś zostały kije, kupka kamieni, jedno z drzew było dobrze okorowane na wysokość ludzkich rąk. Na nim malunki, napisy.
- Gdzie my jesteśmy? Co to jest?
- Kiedyś to znalazłem. Ktoś tu musiał mieszkać, a może dalej mieszka. Czasem tu przychodzę nocami. Czekam na niego. Może przyjdzie dzisiaj.
- Widziałem kiedyś człowieka we mgle.
- Ich jest chyba kilku.
- Weź - wystawił rękę z brązowymi nasionkami, gdy już siedzieliśmy na pniaczkach.
- Co to jest?
- Po prostu weź.
- Mów, co to.
- Bieluń.
- Pierdolę, po tym się można przekręcić.
- Na czym ci tak bardzo zależy?
- Być.
- Będziesz, przestań srać po sobie,
- Nie, nie. Wracajmy.
- Bierz, człowieku, nie po to cię wziąłem z południa, żebyś się obsrał pod sam koniec podróży.
Gryzłem wolno gorzkie nasiona, obrzydliwy smak przechodził przez całą gębę, wchodził do nosa, zatruwał podniebienie i śluzówki. Druh się uśmiechał, zżerając swoje. Mała latareczka wbita w ziemię świeciła coraz słabiej, ale za nią pojawiał się księżyc, puszczając swój gorzki sprej na czubki drzew.
- Jak ty właściwie masz na imię?
- Gadasz sobie o mnie Druh od początku, mi to nie przeszkadza. Mam tam jakieś polackie imię i nazwisko, kilkanaście liter, ostatnie piękne, ski, wziąć to i odrąbać, wywalić na śmietnisko. Po osiemnastce właśnie w urzędzie odkroiłem sobie ski i imię zmieniłem. Ojciec się oczywiście darł, ski to nasza duma, jak mogłeś to zrobić? Jesteś jeszcze Polakiem? Ja mu mówiłem, że pierdolę jakiś kraj za siedmioma górami, gdzie wszystkich, którzy mogli coś znaczyć, wybili ci źli ze wschodu i zachodu, a jak nie, to sami się wyrzynali, a jak został jakiś godny, to trzeba go zaszczuć, zajebać, sprowadzić do wspólnego smrodu. Nie zależy mi na kulturze popłuczyn, woda po siódmej kąpieli, dalekie echo świata, jak kapusta w misce, a wszyscy po niej depczą.
- Przestań, nie jest tak źle. Takie pieprzenie jest najłatwiejsze. Nie chcą cię na jednej ulicy, jest druga. W jednym mieście nie, to skacz do innego. Trzeba coś robić i się specjalnie nie przejmować, co na zewnątrz się wyrabia. Ja tam nie czuję, żeby jakiś polski potwór na mnie czyhał.
- Weź, jest źle i tyle, podłożyłbym bombę pod ten gnój.
Latarka zgasła, zasnuła nas ciemność, tylko księżyc próbował oświetlić czubki drzew, wlewał się między krzewy, czasem liznął piach. Poczułem suchość w ustach, ręce się zwolniły, pobawiłem się ich nowymi możliwościami. Słyszałem ruch gałek ocznych, cały las jakby malał, aby za chwilę mieć wielkość wszechświata. Siedzieliśmy dalej na pniaczkach, złapaliśmy się za ręce, żeby się nie zgubić.
- I co ty tu właściwie robisz w polackim lesie, co? - spytałem jakby innym głosem, to już nie było tak naturalne, że po prostu dźwięk wchodzi i wychodzi.
- Oni są inni – charknął. - Tutaj się da żyć, poza tym narozrabiałem tu i tam - usłyszałem jego głos z innej strony, jakby było ich dwóch.
- Co zrobiłeś, mów?! - krzyknąłem, żeby przebić się przez skorupę.
- Cały swój dom rozjebałem, jak rodziców nie było, kasy dużo ukradłem, ukradłem, ukradłem…
Zgęstniała ciemność, tablica Mendelejewa, na niej 200 przykazań, przykazań wbicia w formę, stworzenia czegokolwiek, pyłek rozpływa się w szklance, szklanka upada, turla się po koronach drzew. Byłem gdzieś indziej, Druh mówił z oddali, drzewo się ku mnie wygięło, piasek bełtał się w płucach, suchy marazm, czternaście rozbojów na pustyni, leżał na kamieniu Szymon Nisterloy. Taksówki wzbijały kurz, pniak mocno wbijał się w tyłek. Głosy mew, w głowie rzeźba z wielkim nosem, przejazd po kamiennej ulicy. Wypowiadałem coś, ale pryskało to jak płyn do mycia szyb, tlen rozbity w szkle, Madame Tissot, znaczki Citroena padały z nieba. Czerń jakby przeszklona, czereśnie reklamują nowy odpestkiwacz, uśmiech mizantropa, runo leśno, łono leśne, Murzynka na sankach jedzie ze wzgórka łonowego. Poczułem uścisk Druha, ble, ble, ble gadał mi ciągle na ucho. Gdzieś w kącie oka niebieska łuna, brzydka twarz. Diabelskie nasiona turlały się z gór, zatrzymały się na nizinach, jak to zamoczyć się w ziarenku piasku? Jeść bakterie wielkości mamek. Osadzają się w mosznie, już 102 kilogramy. Cienie pływają, kot iska, chce iść na północ. Noc jak wypłukiwanie złota w czerpaku, uderzenie w dywan trzepaczką, atak na muchę, lep przylepiony śpiącym więźniom na oczy. Poczułem, że jestem w drzewie, część ciała została na pniaku, nasze wątroby się połączyły, oddychaliśmy jednymi płucami wraz z ciemnością, lasem, jeziorem. Wspomnienie, gdy w lesie leży tektura, wypłowiałe opakowanie po mleku, przetnij rąbek, płynie do garnka, gaz wybucha, dwa bąble, słabe ciśnienie, woda to tylko 98 stopni, probówki wypadają przez okno, toczą się. Druh zniknął, turlał się na młynku razem z Chińczykami. Zepsute ząbki traktowały kolanko. Wbijały się w mózg, tam zawartość jak w grzybie, nic więcej. Mały wąż przebiegł pod nogami. Miał nogi muchy, marzenia dostały urlop macierzyński, w oczach toczy się Puszkin, lot przez ciemność. Czubki lasu, tam paskudny księżyc, niskie łąki, rozmawiamy o psim polu. Dotknięcie ręką Druha i wiesz jak rozwalałem to mieszkanie, siekierą, dokładnie. Rozjebałem… siekierą… meblościankę… mojej starej. Czujesz to? Czujesz to? Robaki już w trumnach, w trumnach z wielkiej płyty. Spływają po marchewki windami prosto do piekieł. Szatan stworzył coś na swoje niepodobieństwo, takie odbicie odbić jego głupiej idei, gdy był jeszcze w szkole marynarki wojennej. Odlepił się ode mnie, zaraz złapał za rękę.
- Chodź, chodź w noc!
Nogi wywracały się w lepiącym piachu, gałęzie tryskały magmą, suchość z ust wypadała pod nogi jak odbyt, drużyna żyletek założyła w głowie obóz Mung Tai. Znów niebieskie światło, daleko obok księżyca. Ruch roślin, rosły tej nocy, gdzieś cudowne ziele księstwa Xing. Druh upadł, podniosłem go.
- Co my tu robimy? - krzyknąłem.
- Nie wiem - wycharczał, tocząc się po mchu.
- Gdzie my jesteśmy? W Borach Tucholskich?
- Chyba cię pojebało, na północy.
Uderzyłem w drzewo głową, zatoczyłem się. Czarny kożuch z mleczka prosto dla kózki, otwiera pyszczek, który to już odpalony motor i pętla. Glitch and Glatch, dwóch chłopaków w domku zrobionym z tekturowego grzyba. Promocja na trzy tysiące lasów. Pęd przez bór, pod deskorolką toczą się cztery kiwi, wyjście z ciała, ono gdzieś jest indziej, zaległo w bajorku, tłoczy się w kolejce z naturą, kupuje za żołędzie więcej mocy i umiejętności zielarskich. Z nieba płynie Clint Eastwood na wózku tak tylko ubarwiam sobie życie. Chipsy w kształcie Nepomucenów. Krzyż ulic, ktoś przejeżdża po sobie oponą, jest już uświęcony. Przeraźliwa biel, osa pisuarem, w niej skisłe mleko z tubki. Wielka twarz w wodzie, dmucha wiatrami, pomost coś jak drzazga pod paznokciem, dachówki, skacz po nich, za każdy taniec jest punkt, punkt odbioru żywności. Piaskowa powódź, daj mi czółno.
Leżeliśmy w mchu i ruszaliśmy łapskami. Druh krzyczał. Pod nami wielki sucharek, usunięta pępowina, brudny oddział, klapki pielęgniarek suną po naszych brodach. Kij w mrowisko, mrowisko w miasto, miasto w morze. Górski moron. Fałdowanie niealpejskie, fałd czołowy, meksykański gracz, tuczno zapaśnicze, łuczywo niczym strzał, lot, coś dobrze mija drzewa, nie ginie przy dotknięciu bańki, bańki wstydu, bańki miodu, bańki miłości, bańki przeraźliwe, banki, włóż tam złoto, daj nasion. Biegnij, dziewczyno, biegnij. Ty też biegnij, Dumala, ksiądz psuje most przed pędzącym diabłem. Phillip Bang. Druh obrócił się do mnie, wypiął strzałę języka, zaczął gadać. Nic nie słyszałem, powódź głupich słów.
- Widziałem go, widziałem go, przeszedł obok mnie, masz rację, miał niebieską pochodnię, takie wielkie niebieskie światło. Spojrzał na nas i ruszał ręką na zachętę. Dwóch chłopców w małym lesie, dziadek mówi nam, abyśmy szli. To niebieskie światło. Musimy iść za nim.
- Gdzie jest? Gdzie my jesteśmy?
- Na rozgrzanej łyżeczce, trzeba nam po prostu spokoju. Widzisz swój dom w przyszłości? Obróćmy zasady tej kultury, patrzmy w przyszłość? Co? Też chcesz mieć dywan? Kanapki szykowane na wycieczkę dzieciom? Odpływ i brud w wannie?
- Nic nie widzę, nic nie widzę, chcę tylko dużych przestrzeni, w nich będzie mógł pływać prawdziwy duch, gdy żyjesz w komórce, to masz w głowie komórkę, to przecież proste.
- Chodź za nim, bo się obrazi, chce nam coś pokazać.
Wstaliśmy chwiejnie, trzymając się siebie, obraz się rozpływał, jeszcze ta cholerna mgła, tym razem zimna. Rzeczywiście gdzieś było niebieskie światło, igrało sobie, może wzywało. Olbrzymi pieniądz przed oczami, stara moneta, słoneczny talar. Zmrugałem ją. Ciągle bliżej i bliżej. Daj jeszcze bliżej. Przesuń drogę. Już jesteśmy tam daleko, na czerwonym dywanie, języczku prawdy, języczku u wagi. Strzał paznokciami, przecinają skroń, niebieskie światło coraz bliżej. Las przeszła łuna, księżyc zasłonił się rękawem. Niewielka łączka, niebieski gong przeszył uszy. Wsiąknęliśmy głęboko, poorana twarz, górnicze ręce dotykały nas powoli. Co tam chłopaki, co tam?
Wir, małe tornado, niebieskie członki, przepełnienie, jak wlanie szklanej wody pełnej detergentów. Wracajcie już chłopaki, wracajcie, nic tu po was. Jesteście trochę śmieszni, ale tym razem was uszanujemy, chcieliście czegoś. To już się ceni. Wracajcie tam, gdzie wam najlepiej. Już będzie dobrze, rano przywita nas rosa, potem mżawka, porządnie się rozpada. Wieczorem ukołyszą nas pioruny. Człowiek wziął do ręki czaszkę, przyłożył ją na wysokość księżyca, do każdego z oczodołów wsadził jajka, na których namalowane były krople deszczu.
Biegliśmy w pędzie przez głuchą noc. Obraz wracał do normy, suchość została zalana pierwszymi uderzeniami śliny. Pulsujące serce, zapachy lasu. Druh wsunął mi znowu rękę w dłoń jak mała dziewczynka. Sapaliśmy, długie susy, pierwsze ślady dnia w oczkach drzew, szarej korze. Zatrzymaliśmy się na chwilę, połykanie racji powietrza, tlen grał na dzwonkach płuc. Prześwity lasu. Dziwnych kilku ludzi. To chyba oni ktoś krzyknął. Uderzenie w głowę. Próbowaliśmy się bronić, ale zabrały nas poranne ciosy. Potem tylko palce żłobiące w piachu, dotykanie zimnego mchu, zegarów rosy. Pierwsze krople spadły na rozgrzany gościniec, piach przyjął piegi, chmury stłoczyły się gęsto na nieboskłonie.
a tu promo filmik książki
https://www.youtube.com/watch?v=8ernMU_gMyE