Wieczorami podmiejskim empekom zdarza się wariować. Jadą na oślep w miejsca inne niż zazwyczaj. Wioski na uboczu czasu, ledwo weń wtulone. Luźno związane z miejscem. Widoczne przy okazji. Niecodzienne z wyboru. Bezczelnie nienanoszalne.
Na chybił-trafił wybrałem jeden z nich. Wsiadłem, płacić tu nie było regułą. Zająłem jedno z wszystkich pustych miejsc. Między siedzeniami wieszała pranie jakaś kobieta. Prześcieradła brudne strachem choć świeżo wyprane.
- Zabiłam go dziesięć lat temu a ono wciąż cuchnie.
- Trzeba prać o świcie gdy noc skrapla się niebieskim. Strach schodzi wtedy najlepiej - powiedziałem.
- Przestał mnie kochać, co miałam robić ?
Leniwo zaciągnąłem się papierosem. Światła za oknem ciągnęły się pasami. Deszcz zapluł się w szybę. Dojeżdzaliśmy na miejsce.
Poza przecinkami do poprawy, o czym wspomniała moja imienniczka (:)), jeden ort - pisze się "na chybił trafił".