Mokro wszędzie. Ociekam deszczem, ale i wspomnieniami. Idealna pogoda do rozmyślań. Wspominałem dni rozpaczy, gdy płakałem wtulony w Twe ramiona. Nie, to Ty płakałaś, to Ty mówiłaś: „Zostań”. Nie mogłem, przecież wiesz.
Cholerna pogoda. Spacer w słońcu, tego pragnąłem. Nie prosiłem o deszcz. Pojawił się on nagle. Pierwsza kropla otarła mą skroń. W telewizji nie zapowiadali ulewy. Trochę to dziwne. To zupełnie tak, jakby Bóg siedzący na chmurce, dostrzegł mnie z góry i powiedział: „Temu facetowi potrzebny jest deszcz”. Potem sięgnąłby do koszyka z przybornikiem do szycia, wyciągnął największą igłę i zaczął dziurawić napęczniałe obłoki. Dowcipny stwórca, pomyślałem.
Rozmawiam z Bogiem? A czemu nie, w takie popołudnie wszystko wydaje się być zwyczajne. Nawet bójka pijaków w bramie nie przykuwa dziś wzroku na dłużej niż krótką chwilę.
A wiesz Boże, dziś spotkałem Twego syna. Podszedł do mnie i szepnął: „Poratuj biednego złotówką”. Był wychudzonym włóczęgą o długich włosach i hipnotycznym wzroku, co w połączeniu z niewielką brodą nadawało mu wygląd Chrystusa.
Kopnięty kamyk zakłócił na chwilę monotonny szum deszczu. Energicznie poturlał się wzdłuż ulicy i zniknął w niewielkiej kałuży. Ja również chciałem zniknąć tak jak ten kamyk. Nie zniknąć na dnie kałuży, lecz zniknąć na zawsze.
Zwolniłem kroku. Podniosłem wzrok i przypatrywałem się mijanym ludziom. Wszyscy również z obrazu pana Depresji. Zasępione miny, głowy skrywane pod czaszą parasola. Maluj mistrzu do woli, bo już niewiele czasu Ci zostało. Już niedługo cały Twój obraz rozpłynie się. To już niebawem przyjdzie mi przekroczyć bramę do innego świata, bramę do piekła. Tam już nie będziesz mógł malować.
Zza rogu wyłonił się szereg jednakowych budynków ogrodzonych zielonym płotem. Była tam i moja brama, cel mej podróży. Dwóch wartowników strzegło stalowych wrót. Podszedłem bliżej.
- Szeregowy Haba! Piętnaście minut spóźnienia! Już wy długo na przepustkę nie wyjdziecie – przywitał mnie głos oficera dyżurnego.