W pustym mieście
Nic – tylko paczka papierosów
Deszcze w butelce, śmiech ołtarzy
Pośladki murów
Na powrót otwieram butem drzwi miasta
To słupy, pola, Przechody
Jaskrawe wydalanie – wydalanie
Rozpływa się w gębie czarny tramwaj
W mieście: misce
Brudne nogi
Pozostałości po ptakach przestają się myć, myśleć
Jedynie dzioby straszą w ciemniejszych zakamarkach
Pomyślałam, że będę słupem telegraficznym – przez krótki odcinek wieczora i dnia.
**
Mrok lekko kołysał dziurawą tęczą schowawą wewnątrz języczych gwiazd, te pulchne pojedyncze lizane przez niego przestępowały podłogi. Powietrze pachniało mlekiem, słodkością, obok czymś kwaśnym, nieznanym. Nasilały się różne odgłosy, głównie przejeżdżających pojazdów, krzyki przechodni, brzdęki telefoniczne. Tu przemieszczający się gaz i ciecz, goździk opanowania. Ta noc istniała krwią, kilkoma ranami. Wypełnione zadania, twarde policzki od mrozu i pryszcze.
Uliczne światła wlane w tło dogasały. Zaczynało coraz bardziej cuchnąć, prężyć się i oklepywać od powierzchni. Nie było jeszcze śladów zwierząt, tylko drobne kamienie, skrzyżowania, mokre usta, biało.
Kółka ulic, adresów, otwieranych drzwi.
Pada deszcz toksycznych rodziców, krzyki dzieci: nie chcąc kolejnego dnia spędzać w szkole, wyduszają krzyki na przystanku, w drodze. Wrzucani w tło autobusu przepadają, patrząc w oddalających się rodziców i miejsce, do którego powrócą za jakiś czas.
Później tylko... samochody, samochody, samochody, smród, tępe kwiki z TV, marsz posłany w ciemne koło miasta.
Pewien układ dojrzałego snu
Zasnąłem na chwilę, wyobrażajac siebie kładącego, przeszkadzającego: tak, że nie obchodzi mnie nic, tylko ta ciemna pogoń, oddech, klaps. Sen, to przekładanie pewnych granic. Co jakiś czas czułem jak przysiadają ptaki na drutach, wszystkie były ciemne, dla mnie nie miały oczu. Ptaki ciche i same ciszę chłonęły, z niej wyrastały, a obojetne na sterczące w pierścieniach druty na dole.
Czy miały w brzuchu kable, monety, skrawki? Chyba coś tak wulgarnego, kiedy się lekko poruszały, to stukało delikatnie w nich – lecz to nie był syty, tylko obrzydliwy pokarm.
Przed moimi oczami rzędami ustawiały się czarne buty, wyrastały z nich płuca, później stawały się ciemnymi posągami, nikt nie spoglądał na nie. Posągi stawały się coraz bardziej płaskie, wrastały w ziemie, nikt nie pamiętał za chwilę co się działo, ludzie chodzili tam, przez to miejsce. Nie pozostawało nic ciekawego.
Mdłe puste ściany zaczynały się ściemniać, traciły ten i tak nikły wymiar poświaty, krajobraz robił się płaski, niesyty.
Ścinały się światłem puste okna, ciągłe głosy zza telewizora, pęknięte numery na bloku przestawały być widoczne.
Kawałki kształtu, jaki miał dzień zjadały się. Przekręcona ta rzeczywistość. Jeśli taka w ogóle istnieje?
W ustach kocich
Białe paznokcie
Wmuszały w siebie kroki
Koty, co jakiś czas przechodziły, im ciemniej tym więcej kotów. Przedostawały się w pośpiechu na drugą stronę, pstrykały w ciemność, która była dalej, za jakiś czas znikały.
Czasami stała się bójka kocia, zostało lepko krwi, ślin i obrzędu.
Lubiłem kałuże, kocie wąsy, mleczny zapach powietrza.
Kiedy zaczynało robić się kwaśno, znaczy noc przerosła
I już zmieniała się okrzykiem samochodu w dzień.
Mój kawałek zaczyna się powoli kończyć. Na koniec tylko pragnienie.
Chciałbym, by drzewa pragnęły się, przegryzały się.
Kiedy i ja zjem kawałek, może się stanę.
W mieście: misce
Brudne nogi
Pozostałości po ptakach przestają się myć, myśleć" - no wybacz, że
w życiu, że aż tak
hej!