Ojciec zasnął przed filmem o rybkach. Z niedojedzonym schabowym, w dwóch różnych kapciach trawił zmęczenie wtopiony w fotel. Zaczął śnić ten tropik. Telewizor wlał słoną florofaune w pokój. Ryby wyjadły resztki z talerza a we włosach zalągł się krab. Skrzela zagloniły falbanami wzwyż. Przesyt koralu zarastał go z minuty na minutę i gdy wydawało się że nic nie uratuje ojca przed całkowitą asymilacją, on zwyczajnie się obudził. Leniwym westchnieniem wchłonął ekosystem i poszedł do kuchni wypić czarną kawę.
Miałem dość, wybiegłem w noc. Mocno zawiany wizją głębin wywracałem się na śliskich chodnikach.Pijane oczy wyprzedzały mnie o kilometry. Tak rozdwojony zgubiłem się w ulicach miasta. Wzrok uciekł na dobre, więc usiadłem pod murem by zamienić się w lód. Gdy już byłem tego bliski z daleka usłyszałem muzykę. Dziki śpiew przedhistoryczny. Mój cień wziął mnie za ręke i poszliśmy w jej kierunku. Po kilku chwilach odzyskałem wzrok. Wybiegany i radosny pachniał świeżym praniem. Wszystkie anteny miasta obracały się ku dźwiękom dochodzącym z mojego domu. To ojciec chrapaniem obwieszczał światu gardłową mowę praprzodków. Dawał sygnał że z brzucha wyrasta mu blok Jezuego. Rósł bardzo szybko. Swoją wysokością już uciekał w gwiazdy.
Wszedłem do środka. Portier miał słuchawki, nie robił problemów. To chyba akademik. Beżowi studenci piją kawę z nikotyną. Muzyka się dymi przez szpary pod drzwiami. Chromoli się w tagi tatuowany mur, pachną mu na rudo farbowane nimfy. Wspinam się po schodach. Na kolejnych piętrach zwykli lokatorzy. Czysta klasa średnia w tekstylnych skorupach. Blada w środku. Im wyżej tym biedniej. Rdzenne ludy PRL-u z petami we włosach. W wylinkach z betonu płaczą brzydkie dzieci. Dwieściesześćdziesiąte, dwieściesiedemdziesiąte, trzysetne piętro. Obłąkani emeryci kopulują w modlitwie. Ze ściany wyrasta łeb barana, pod spodem są znicze. Portrety bogów przeklinają wiernych. Małe pieski zjadają swe panie. Rozwlekają kości, zbiegają się w stada. Tysiąc, coraz mniej mieszkańców. Zaschnięte wywłoki zasłuchane w ściany. Oczy mają w słup, palce bez opuszków. Niespłodzeni pytają o swoje nadejście. Na ścianach obrazy zapomnianych twórców, pod stopami wiersze wyśmianych poetów. Za oknami miasto to już tylko dywan. Wyżej, wyżej, coraz mniej powietrza. Obok gaśnicy znalazłem butle z tlenem, przyda się. Schody są oblodzone. Po drodze spotykam kilku alpinistów, mają niebieskie oczy i nie mówią nic.
Które to już piętro ? Straciłem rachubę. Zasypiam zakopany w śniegu. Budzę się. Czas iść. Góra woła, dół pcha naprzód antygrawitacją szalonych schodów.
Jestem już na szczycie. Dach budunku wciśnięty w panoramę świata. Jest luneta na pieniądze, WRZUĆ MONETĘ BY ZOBACZYĆ PĘKANIE HORYZONTÓW. Gdzie są te drobniaki, czy mam jakąś flotę? Miałem przecież piątkę i jakaś kasa dzwoniła też w kurtce. Niczego nie znalazłem. Kurwa! Zawsze jest tak samo. U mnie rzeczy martwe to jest opozycja. To kość w gardle, gdy mówię coś z sensem. To klucz zgubiony pięć minut przed wyjściem. To liga nieważnych, gdy ważne załatwiam. Szlag mnie w końcu trafia, rozbijam automat. Strącam kopniakiem jego truchło w przepaść. Rój skrzydlatych monet ulatuje w eter.
Czuję swędzenie betonu pode mną. Cały ten wieżowiec zaczyna się kurczyć. Ucieka do ziemi cofa się w nasiono. Wrasta znów w brzuch ojca. Jego sen się kończy więc materializacje do niego wracają. Choć autonomiczny, zupełnie oddzielny, jestem już w jego brzuchu. Jakoś stąd wyjdę, lecz na razie muszę zostać w jego podświadomym.