Miejsce w rzędzie „U”

Bogusz Jan Szulc

 

 

            Umarł aktor. Stary był, dlatego. Starzy ludzie umierają, zarówno ci znani, jak i nieznani zaledwie garstce - nie ma w tym nic dziwnego. Był pogrzeb, były kwiaty. Nawet salwy honorowe. Postawili mu pomnik z marmuru i poszli, nie czekając długo. Żywi mają już tak, że byle zimno czy wiatr może przeszkodzić ich dłuższej zadumie.

            Tymczasem on wstał. Otrzepał frak z nie-kurzu, a ze zwyczajnego przyzwyczajenia i poszedł. Swoje kroki skierował do teatru, był przecież umarłym aktorem. Scena była upiornie pusta i ciemna, kiedy tam wszedł. Usiadł w rzędzie "U" - jak umarły i czekał. Trzy gongi i kurtyna czerni opadła. I oto na scenie niemowlę, nagusieńkie, bielusieńkie, bezbronne wobec losu. A los śmiał się jego płaczem. Aktor siedział w skupieniu i patrzył na cud życia, który wcale cudem nie był, a jedynie zwyczajną drwiną przypadku i miłości. Ten duet, od zawsze nierozłączny, zmienia oblicze świata wzbogacając je lub umniejszając mu - kiedy tych dwoje nie umie się ze sobą dogadać co do podziału obowiązków. Ale umarły chciał wierzyć w cud, bo czasem rzeczy zupełnie zwyczajne, tak jak tricki i iluzje używane w przedstawieniach, przypominają cuda za bardzo, aby zwykły nie-śmiertelnik mógł je pojąć w inny sposób.

            Cud rósł i miał już pięć lat. Nagość skryła się pod prostym dziecięcym wstydem. Zbyt wielkim, aby w tym jednym przypadku, zadać nader częste pytanie "dlaczego?". Śpiewał teraz dziecięcą piosenkę, przy akompaniamencie rozstrojonego fortepianu, na którym miała zwyczaj grywać jego matka - niespełniona pianistka o smutnych oczach, dla której romanse z Chopinem i Scarlattim skończyły się, wraz z przyjściem na świat owego cudu. Zostało jej metrum cztery czwarte dla słów banalnych kołysanek, ale nie rozpaczała. Miłość, która odwiedzała ją często i pomagała jej w codziennych pracach domowych, takich jak gotowanie czy pieczenie ciast, zapewniła ją otwarcie, że lepiej jest słuchać serca, niż muzyki wybitnych kompozytorów. A ona ufała swojej najlepszej przyjaciółce. I tylko rozstrojony fortepian przypominał jej o dawnych czasach, które przeminęły mdłym odblaskiem na jego politurze.

            Noce i piosenki mijały. Nastała wigilia Bożego Narodzenia w roku czterdziestym, kiedy dziwne czasy, zabrały do świata bez nonsensownych ideologii, ojca. Cud miał już wtedy czternaście lat i jego twarz czerwieniła się czasem na widok dziewczyny, a czasem zwyczajnym pryszczem, gdzieś w okolicy lewej kości policzkowej. Ale tamte święta były białe. Biały były twarze i biały był obrus na stole, przy którym tym razem było o jedno puste miejsce więcej. Cicha była noc i cichy płacz, tego dnia narodziła się w nim dorosłość. A kiedy wreszcie czerwień osiadła na dole ujawniając nad sobą nieco światła nadziei, był już innym człowiekiem. Gotowym by spojrzeć w oczy nowej, powoli oczyszczanej z gruzów przyszłości.

            Kurtyna opadła z szelestem. Pierwszy akt skończył się. Aktor był poruszony. Wychodząc na antrakt otarł jedną czy dwie łzy. Po czym podszedł do bufetu i jednym haustem wypił pusty kieliszek znakomitego wina, trzymanego gdzieś w piwnicach podświadomości, na tego typu okazje.

 

            - O czym piszesz? - zapytała całując mnie z zaskoczenia w kark. Lubiłem, kiedy to robiła, przeszywał mnie wtedy nieobojętny dreszcz.

            - A tak, zmyślam sobie trochę.

Wyciągnęła na wpół zapisaną kartkę z maszyny do pisania i przeczytała kilka pierwszych zdań.

            - Znowu motyw śmierci? Wymyśliłbyś coś oryginalniejszego.

            - Życia i śmierci - sprostowałem.

            - Mało ci własnego?

            - Mało, bo mam tylko jedno. Dlatego zmyślam.

            - Nie zapominaj, że masz moje na karku - powiedziała wsysając się niczym pijawka, gdzieś pomiędzy drugim a trzecim kręgiem.

            - Jak ty mnie nie rozumiesz...

            - Czy to nie jest piękne? Nie rozumiem twojej romantycznej upartości, twoich lekko grafomańskich wierszy i pisania na maszynie, kiedy obok stoi całkiem sprawny komputer, a mimo to kocham cię. Pisarczyku.

            - Z Florencji?

            - Może być. Nie siedź za długo! Łóżko bez Ciebie jest potwornie zimnym miejscem.

            - Kocham cię!

 

            "Kocham Cię" powiedział rozpoczynając nowy akt. Był maj, gdzieś w oddali grały dzwony kościołów. Po górach, dolinach, jej uśmiech rozciągał się aż po widnokrąg. Szerokie horyzonty możliwości wystarczą, aby wrażliwej duszy wyrosły szerokie skrzydła. I wzleciał wysoko, lądując czasem, to tu, to tam na śliskich klepkach scen. A gawiedź biła brawo, mocniej i mocniej. Lecz inspicjent patrzył z boku obojętnie, przeglądając leniwie scenariusz. On wiedział najlepiej, co się wydarzy za chwilę. Zmiana dekoracji niebyła, więc dlań zaskakująca, tak jak dla aktora. Nie rzadko zdarza się podczas pisania, nawet najbardziej nieomylnym dramatopisarzom, nagła zmiana zdania, a co za tym idzie gatunku spektaklu. Skrajności zawsze przyciągają się najmocniej. Kiedy któregoś dnia po zakończonym przedstawieniu, nie poczuł jej ciepłej dłoni obok siebie, wiedział, że nie ma już dla niego ratunku. Puste ściany jego umysłu powoli zaczął zjadać grzyb i pleśń, a po skrzydłach, które kiedyś unosiły go ku chwale, pozostały dwa krwawo sterczące kikuty wspomnień. I wtedy spotkał na swojej drodze jego. On też umiał ogrzewać w chłodne dni. Potrafił koić smutki i rozweselać. Spotykali się w barach i podrzędnych restauracjach. Nikt z pozostałych gości nie chciał wierzyć, że to ten sam człowiek, który niegdyś zachwycał ich, stojąc na scenie. Jego przyjaźń z Alkoholem nieomal skończyła się tragicznie, kiedy po jednym z takich spotkań wbiegł pod nadjeżdżający autobus.

            Miał sen. Ale nie sen taki, jaki miewają koty czy ludzie, goniący za swoimi codziennymi sprawami. Jego sen był inny, długi i wyraźny. Widział siebie, tego dawnego. Niestrudzonego nocnymi wyprawami po śmiech. Ona była znów przy nim. Znów łąki były umajone. Znów było mu lekko i cudnie. Znów miłość nie kojarzyła się jedynie z cierpieniem. I wtem kurtyna opadła ponownie.

 

            Wyciągnąłem kartkę z maszyny i przetarłem zmęczone oczy. W mieszkaniu panowała jednolita cisza. Spojrzałem na piętrzące się obok papierowe losy moich przyjaciół i kochanek, których żywoty kształtowałem wieczorami, niczym rzeźbę z miękkiej gliny. Cały ich wszechświat składał się z celulozy i czarnych śladów po węglowej taśmie, które zabawnie układały się w ciągi liter. A jednak, oni byli tam, a ja czułem ich obecność. Na stosie wylądowała kolejna kartka z losami starego aktora. Szufladowa rzeczywistość powoli nabierała mieszkańców.

 

            Nie wyszedł na antrakt. Siedział na swoim miejscu patrząc uparcie w płachtę kurtyny, tak jakby spodziewał się innego zakończenia historii, którą doskonale znał. Gong zadzwonił mu w uszach i podniósł zasłonę marazmu.

Całą głębię pudełka wypełniała biel. Nieskazitelna, naiwnie szpitalna. W tej bieli, była przy nim, ale ona czy zaledwie jej odbicie wywołane lekowym otumanieniem? Nie, była naprawę. Naprawdę ona. Dotykała jego dłoni uśmiechała się. A on...

            Nie!!! Porwał się z miejsca i popędził w kierunku sceny. Chciał wskoczyć na podest, zapobiec dalszym wydarzeniom. Zapomniał jednak o czwartej ścianie, a ona nie przepuściła go na drugą stronę, z całą swoją nieprzenikalną obojętnością minionych wydarzeń.

            I stało się. Wyznał jej swoją nienawiść. Wylał całą żółć, która gotowała się w nim od tamtego momentu. A ona, ona zwyczajnie zniknęła za kulisami, obojętna na krzyki rozpaczy dochodzące z widowni.

            Potem było odejście od przyjaciela. Chwilowy powrót sławy. Światłoczuły zapis na celuloidowej pamięci taśmy filmowej. Potem kolejny i kolejny. Nowe wspomnienia, zastępowały powoli te stare i wytarte. Ale on nie umiał już kochać tak jak wtedy i tylko odliczał dni do niewiadomej daty, w której przeznaczenie uwolni go raz na zawsze od skalistej kuli u nogi. Umarł sam, otoczony przyjaciółmi. W miękkim fotelu pogrążony we śnie. Nudna śmierć człowieka o nieprzeciętnym życiorysie. Artysty i romantyka(?). Błazna rozweselającego tłumy i zasmucającego samego siebie. Człowieka - chwili.

            Kurtyna opadła po raz ostatni. Wstał z miejsca i nie zachodząc do szatni wrócił na cmentarz. Przy bramie czekała ona.

            - Widziałam spektakl, cały czas siedziałam za tobą.

            - Teraz rozumiesz?

            - Potrzeba było nam śmierci, aby to zrozumieć.

            - Nigdy nie kochałem nikogo tak jak Ciebie.

            - Wiem.

Podała mu rękę i razem przeszli przez bramę, ale nie było za nią nekropolii tylko piękny ogród majowy, pełen dusz. I nie żyli razem, wiekuiście i szczęśliwie.

 

            Spojrzałem na zegarek. Dochodziła pierwsza w nocy. Ziewając wstałem nie wykręcając nawet ostatniej zapisanej kartki z maszyny. Starając się kroczyć bezszelestnie, trafiłem w końcu do łóżka i położyłem się obok niej. Patrząc jak śpi zastanawiałem się nad wszystkimi swoimi postaciami. Byłem dla nich okrutny. Zabierałem im wszystko, co było dla nich ważne. Bez przerwy zmieniałem zdanie na temat, czy ich losy będą komedią czy tragedią. Zabijałem ich - bo przecież to takie oczywiste zakończenie każdej historii bytu.

            Przytuliłem ją najmocniej jak tylko umiałem i zamknąłem oczy mając nadzieję, że Ten, który napisał moją postać, nie jest jednym z tych dramatopisarzy, którzy non stop zmieniają zdanie.

 

(2013)

Bogusz Jan Szulc
Bogusz Jan Szulc
Opowiadanie · 10 lutego 2013
anonim
  • Ata
    "Jego przyjaźń z Alkoholem nieomal skończyła się nieomal tragicznie," - wkradło się jedno "nieomal" za dużo. Sądziłam, że opowiadanie o pianinie jest Twoim najlepszym, ten tekst uświadomił mi, że się myliłam. pozdrawiam

    · Zgłoś · 11 lat
  • G.Koszewska
    Bardzo dobry tekst. Trochę momentami jakby przydługi, ale w całości, jestem na tak. pzdr ciepło.

    · Zgłoś · 11 lat
  • Paulina Biczkowska
    Podobało mi się :) Ciekawie wykorzystany motyw autotematyzmu, Kilka naprawdę zacnych zdań (najbardziej chyba do mnie przemówiło "Szufladowa rzeczywistość powoli nabierała mieszkańców").

    · Zgłoś · 11 lat