Opowiadanie Dla Kasi

Panter

OPOWIADANIE DLA KASI

 

 

Nad Zatoką panował nieprzenikniony mrok i nic nie zapowiadało jeszcze nadejścia świtu. Mrok tak głęboki, że nieuzbrojonym okiem można byłoby dojrzeć najdelikatniej zarysowane punkciki gwiazd na bezchmurnym niebie. Z dala od świateł miasta, odgrodzonego od plaży barierą lasu, doświadczony obserwator dostrzegłby nawet pas Drogi Mlecznej. Nie było jednak nikogo. Nikt nie chodzi na spacery po plaży o tej porze, zwłaszcza w środku zimy, gdy nawet za dnia siarczysty mróz wywołuje głośne skrzypienie śniegu przy każdym kroku, a mgła oddechu zamarza niemal na ustach. Polarne powietrze napływało od północy już wystarczająco długo, by wszelki ruch na redzie zamarł, gdy cieplejsze zazwyczaj wody Zatoki zamarzły aż po horyzont. Ktoś wystarczająco szalony mógłby nawet idąc pieszo, odwiedzić załogi statków uwięzionych u wejścia do portu.

            Zima spowiła wszystko i zdawałoby się, że jedynie czas jej się nie poddał. Daleko, gdzie niebo wpada niemal do morza, daje się bowiem już zauważyć pierwsze oznaki nadchodzącego świtu, choć do wschodu Słońca pozostało jeszcze wiele czasu. Tam, na wschodzie ciemność nie jest już tak nieprzenikniona, gwiazdy wyraźnie zaczęły już blednąć, a niebo przybiera kolor brudno-granatowy. Można już dostrzec granicę lodowego pola, a wkrótce potem pojawiają się na niebie pierwsze odcienie ciemnej czerwieni, jakby jakiś szalony podniebny kucharz wylał na nie cały kocioł nieudanego czerwonego barszczu. Z wolna pojawiać się też zaczynają jaśniejsze barwy. Ostatnie gwiazdy są jeszcze widoczne po przeciwnej stronie nieboskłonu, ale i tam można już dostrzec ciemniejsze czubki drzew rysujące się wyraźnie na jego tle. Świetlny pokaz Natury nie zakończył się jednak na tym. Czerwień przechodzi w pomarańcz, a gdzieniegdzie na porozrywanych wiejącymi w przestworzach wichurami stratocumulusach prześwitują już pierwsze cytrynowe fale.

            Myliłby się jednak kto by twierdził, że jedynie na niebie dają się zauważyć jakiekolwiek zmiany. Wokoło jest już dosyć jasno, a i powierzchnia morza, choć skuta lodem, nie wydaje się być już tak nieruchoma. Morskie fale nieubłaganie wciskają się pod powierzchnię lodu wprawiając ją w ruch i wywołując nieznośne skrzypienie ocierających się o siebie płyt. Pojawia się pierwsze tego dnia widoczne z brzegu pęknięcie. Tym razem wygląda ono jednak inaczej niż poprzednie, jest nietypowe. Lód nie pęka pod wpływem fal równolegle do linii brzegowej, w nieregularne płaty o poszarpanych brzegach. Zdaje się jakby jakaś inna podwodna siła przebijała lód prostopadle do brzegu, w głąb morza, niczym harpun rozrywający brzuch podmorskiej bestii. Kawały lodu wielkie jak samochody wyrzucane są przez tę nieznaną moc w powietrze niczym szmaciane zabawki i upadają z głośnym łoskotem po obu stronach rozszerzającego się pęknięcia. Hałas i trzask niesie się po plaży, przez wydmy, odbija się nieznośnym echem wśród drzew, ziemia drży gdy podwodny harpun dociera coraz dalej, w niewytłumaczalny sposób rozdzielając lód niemal prostą linią aż na granicę wzroku i ukazując wolne od okowów wody Zatoki.

            Ledwie skończyło się drżenie, ledwie zaczęło cichnąć odbijające się jeszcze wśród drzew leśne echo, gdy na horyzoncie dokładnie na samym końcu wodnej szczeliny pojawił się delikatny, nieznośnie jasny pomarańczowy łuk i pierwsze promienie Słońca wschodzącego właśnie nad Zatoką. Jednocześnie lśniąc jak złote rybki na falach pojawiły się słoneczne odblaski. W miarę jak tarcza Słońca powoli wychyla się z morskich odmętów, szczelina stopniowo poszerza się. Już niemal połowa tarczy Słońca świeci nad horyzontem, gdy na jej tle zaczyna być widoczny odległy niewyraźny kształt, zdający się z początku jedynie złudzeniem. Oślepiające światło nie pozwala rozpoznać tego, co z czasem staje się coraz bardziej widoczne. Z fal wynurza się jakaś postać i powoli zbliża się w stronę brzegu. Po chwili woda sięga jej do piersi, do pasa. Jasnowłosa dziewczyna dla kaprysu i jakby od niechcenia przesuwa delikatnie palcami po tafli wody, odsuwając od siebie lód jakby wygładzała fałdy na powierzchni materiału. Rozgląda się, a gdzie padnie jej wzrok - lód ustępuje, topi się, znika w oczach. Po chwili, gdy dziewczyna stawia stopę na piasku, cała Zatoka jest już wolna i zdaję się słyszeć szum morza. Dziewczyna zatrzymuje się przez chwilę, a Słońce widoczne już teraz w całej okazałości prześwieca przez jej suche, letnie ubranie. Dziewczyna poprawia włosy i po chwili rusza dalej zostawiając wyraźne ślady na piasku, choć piasek nie przyczepia się do jej suchych stóp. Przechodzi przejściem w stronę lasu, przekracza deptak i ścieżkę dla rowerzystów, wyraźnie teraz widoczną spod stopniałego śniegu. Zmierza w stronę leśnej ścieżki, wkracza na nią i rozkłada ręce jak gdyby muskając palcami każdą gałązkę mijanego krzewu, ogrzewając każdy pień drzewa i pobudzając go do życia. Zatrzymuje się przy młodej, kilkuletniej zaledwie brzózce, przymyka oczy i przez chwilę próbuje ogarnąć myślą każdy krzew, każde drzewo, każdą ukrytą przed światem roślinkę.

- Stań się. - szepcze

Młoda kobieta rusza dalej i przyspiesza kroku. Nie ma już zbyt wiele czasu. Idzie leśną ścieżką przedzierając się miejscami przez zielone chaszcze, pokryte drobnymi kwiatami krzewy malin. Słońce, stojące już teraz nieco wyżej, prześwieca przez liście drzew rzucając nieregularne cienie. Jest jeszcze wcześnie, prawdopodobnie nikogo nie spotka, ale niedługo powinni pojawić się pierwsi spacerujący ze swymi pupilami właściciele psów, rowerzyści i ludzie zmierzający na plażę ze swymi kocami, ręcznikami, dziećmi i całym hałaśliwym rozgardiaszem.

            Kobieta wyszła z lasu i zmierza w stronę rysującego się przed Nią dużego osiedla. Zanim jednak tam dotrze, musi jeszcze przez chwilę przystanąć na światłach. Przechodzi przez ulicę i jeszcze bardziej przyspiesza kroku. Teraz wyraźnie spieszy się. Idzie wzdłuż głównej ulicy. To tutaj niedaleko znajduje się jej cel - duży, kilkukondygnacyjny budynek z parkingiem przed głównym wejściem. Mija parking, wchodzi po kilku stopniach i otwiera szklane drzwi. Mija aptekę i zmierza prosto do szatni. Znajduje swoją szafkę i spogląda na zegarek. Ma jeszcze kilka minut. Przez dłuższą chwilę siłuje się z oporną materią kłódki, nie może otworzyć.

- Cholera! Otwórz się ty...! No nie, znowu, tylko nie to!

- Jest! No, na reszcie.

Ma już bardzo mało czasu, więc przebiera się w pośpiechu. Wyjmuje z szafki biały fartuch, zakłada go i próbuje zamknąć kłódkę. Teraz jednak udaje się za pierwszym razem. Tam, gdzie wszyscy obcy wejść mogą tylko z foliowymi torebkami na butach, ona wkracza śmiało przyspieszając kroku i po chwili jest już w pokoju. Przez chwilę zapada w fotelu - zdążyła na czas. Może teraz przez chwilę rozgrzać się kubkiem gorącej herbaty i porozmawiać z koleżankami. Właśnie skończyła się nocna zmiana i trzeba będzie przejąć obowiązki. Przed Nią kolejne 12 godzin pracy na oddziale, wśród tylu starych, cierpiących ludzi, z których prawie każdy czegoś potrzebuje. Czasami ma już tego dosyć, ale jeśli wszyscy odejdą - kto zajmie się tymi ludźmi?

- Kasia, podaj czynnik ósmy pacjentowi na 13-tce!? Na specjalne życzenie...!

- [No właśnie, co to hotel?] - myśli sobie w duchu lekko poirytowana. [Niech mu będzie, ten ostatni raz...]

 

KONIEC

 

Opowiadanie dedykuję Kasi, pielęgniarce ze szpitala na gdańskiej Zaspie, w podziekowaniu za opiekę.

 

 

Panter
Panter
Opowiadanie · 11 marca 2013
anonim