Jak zwykle pokiereszowana jednostka

Maciej Dydo Fidomax

- Terapia nie jest bolesna. Oczywiście, że moglibyśmy po prostu wymazać niewskazane treści z umysłu. To się da zrobić, ale taka technika nie uchroni nas przed niebezpieczeństwem nawrotu dokładnie takiego samego zachowania. Działamy na najwyższym szczeblu. Na granicy podświadomości pozwolimy samoświadomości, żeby sama zrobiła tam gdzie trzeba porządek. Więc nie masz się o co martwić dziecko, po prostu zaśniesz, a kiedy się już obudzisz, to będzie po wszystkim. To będzie początek zupełnie innego życia.

***

Pociąg do tam i z powrotem odjedzie z peronu niepewność, powtarzam....

„Piękno bycia poetą”

Tak się zaczynały te doskonałe dni. Pod stołem leżała nadpalona kartka. Nie widział jej jeszcze, ale pamiętał. Pamiętał i wiedział, że zniszczył swoje najlepsze dzieło ostatniej nocy. Teraz nie chciał patrzeć na strzępki tego, co zostało z jego geniuszu. Podniósł rękę i poczuł wibrację porządku wszechświata. To nie kara to zbawienie – powiedział sobie kilka razy i wstał.

W skrzynce na listy kolejny list z kolejnego wydawnictwa. „Niestety bleblebleble... musimy z przykrością odmówić blebleble.... z poszanowaniem bleblebleble.”

- Poeta! – „Dziad borowy” znowu się na niego zaczaił. – Za czynsz trzeba zapłacić, tak? – cisza. – Co mowę odjęło? Rodzice pieniążków nie dali? Co już synka nie kochają? – widząc, że młody chłopak go ignoruje cieć złapał go za fraki. – Słuchaj skurwielu. Jutro nie zapłacisz masz wpierdol. Nie zapłacisz mi pojutrze masz wpierdol i eksmisja. – puścił chłopaka i dodał jeszcze, kiedy ten znikał w korytarzu. – Bolesna eksmisja.

- Stary no umyłbyś się naprawdę! – diler, który był jego jedynym przyjacielem, czuł obowiązek dbać o zewnętrzny wizerunek tego kogoś, kogo podobno nikt nie rozumiał. – Śmierdzisz po prostu. Taki piękny dzień, ptaszki śpiewają, klienci pewno przyjdą, a ty co.. snujesz się po mieście, jak jakiś niemyty kloszard. A jak tam sesja?

- Jaka sesja?

- Na tych twoich studiach z politologii.

- Jaka sesja?

Dotknął kostki brukowej. Rozłożył na niej rękę i zaczął ją pieścić. Nagrzana kostka brukowa. Przyłożył do niej policzek. W końcu ją pocałował. Kiedy któryś z kolei człowiek stanął przy nim, rozbawiony bacznie go obserwując, chłopak wstał.

- Co się tak patrzysz, człowieku nieszczęśliwy? Już Vonnegut powiedział, że na tym świecie tylko kamienie są szczęśliwe. Kostka brukowa to ucywilzowany kamień, dzięki któremu możesz sobie iść codziennie do pracy. Depczesz go każdego dnia unieszczęśliwiając się tylko.

- Idiota. – skomentował przechodzień.

- Ty... pewno ty pracujesz w reklamie?

Zapytał poeta, po czym splunął mu w twarz.

- Ty cholerny propagandzisto! – krzyknął jeszcze odchodząc.

Takich ludzi można było poniżać bez obawy, że zareagują agresją. Teraz w modzie była asertywność.

Basen. I ludzie z jego „roku” tresowane jak króliki pływaniem od jednego do drugiego brzegu.

- O! Pan Werder. Jak miło! – trener rozłożył ręce. – Co przyszedł pan po dwóch miesiącach nieobecności się usprawiedliwić?

- Muszę się umyć, wybaczy pan... – wskoczył do wody w ubraniu.

Podpłynął do jednej z dziewczyn.

- Przyszedłem ci powiedzieć, że zrywam z tobą...

Strumień podświadomości wprowadzony w codzienność, to było takie łatwe... ale przecież za to nie dają pieniędzy.

Siedział nad jeziorem. Coś pisał. W zeszycie. Zeszycie, który tyle razy próbował wyrzucić, zostawić, spalić. Ale ten zeszyt. Był nim. A on nie był samobójcą. Tego był pewien. Kończył się ciepły wiosenny dzień. I to co pozwalało mu napisać teraz te parę słów to nie było natchnienie. To był on.

Cieć zwany „Dziadem borowym” usiadł przed telewizorem. W ręku mocne full, w telewizji coś równie dobrego. Chciał wziąć pilota i wtedy zauważył kartkę leżącą na stole.

„Nie zrozumiesz alkoholu, który właśnie sączysz. Nie zrozumiesz, tego co zrobię. Nie zrozumiesz, kim jesteś. I bardzo dobrze.” – przeczytał na głos.

I wtedy z cienia wyłonił się poeta. Trzymał w ręku kij bejsbolowy.

- Hej chłopcze. Chyba nie chcesz zrobić czegoś głupiego?

- Ja w sprawie tej krwawej eksmisji. Jako, że zaraz się stąd wynoszę, pewno byłby pan szanowny bardzo zawiedziony, że nie może się na mnie wyżyć. A ja ludzi lubię, więc zaraz zadośćuczynię.

Gwałtownie zbliżył się do przerażonego ciecia, podniósł wyżej kij i sam się uderzył w głowę. Nie mocno, ale też nie lekko. Tak do krwi. I wyszedł. Dworzec był niedaleko. Pierwszy lepszy pociąg. Pierwszy lepszy kierunek. Pierwsze lepsze istnienie. Bo to był pierwszy lepszy dzień z jego życia.

„Grunge is dead and so am I”

Ten zapach. Zapach, który ją obudził. Zapach zwycięstwa i przegranej. Zapach odwiecznych napięć. Wyjrzała przez okno. Cholerny świat. Czemu to całe gówno jeszcze się nie rozpadło? Przechodząc przez przedpokój rzuciła okiem w stronę sypialni. Jej rodzice. Jednak leżeli tam przytuleni. Jednak... ciągle. Poczuła w żołądku skurcz. Wyciągnęła ojcu z kurtki portfel i profilaktycznie wyposażyła się w gotówkę. Była dopiero siódma rano. Zamykając oczy przechyliła lekko głowę. (Przecież zasypiałam o siódmej, jezu.... przespałam całą dobę.)

Siedziała na jednym z dachów komercji o poranku. W mieście działały chyba ze trzy duże supermarkety, ale ten na dachu którego teraz siedziała, bił dwa pozostałe na głowę – tak powiedział ojciec. Oparta o literę M, obserwowała parking. Niedzielny poranek, a te świnki, w swoich cieplutkich samochodzikach zajeżdżały już, żeby zrobić, zrobić, zrobić, zrobić zakupy. Alternatywa nie rozumiała powiedzonka „Kocham zapach komercji o poranku”, ta prawdziwa alternatywa, była na to za bardzo alternatywna.

- Jesteś pijany?

- Zależy, jak leży?

- A może stoi?

- Znów cię coś boli? – spojrzał na nią podając jej wino.

- Ból egzystencjonalny. – zeskoczyła z ławki i rozlała na brudnym śniegu trunek.

Nie był na nią zły. A ona.... poruszyła ręką świat. Nikt tego nie zauważył. Tylko on trochę głupszy od niej rzucił hasłem:

- Pasuje ci Morrison do ciała.

- Wszystko jest takie beznadziejne... ten dzień... przecież już jest wiosna.. więc dlaczego nie czuję radości?

- Znowu marudzisz. – starsza siostra czytała nową powieść Whartona.

- Ktoś musi, ale wiesz w ostatnią sobotę się spiłam i wylądowałam na jakieś dyskotece. Wiesz typowa sieczka. I nagle słyszę Pidżamę Porno. Rozumiesz? Ezoteryczny Poznań grali.

- To chyba dobrze?

- Myślałam, że zwariuje. Potem się dowiedziałem, że po prostu DJ miał ten kawałek na swoim co tygodniowym dysko-mulskim kompakcie.

- Ale to chyba dobrze? – ponowiła pytanie siostra.

- Zajebiście. Pidżama porno, a zaraz za tym Freestyler.

- Eeee co chcesz od freestylera? Fajny kawałek.

I po tym tekście Ewelina has left the building.

Wiedziała, że go tam zastanie. Mirek siedział pod dworcową ścianą. Jak zwykle - żebrał. Była jego rówieśniczką i wiele razy myślała nad tym, jak niewiele jej brakowało, żeby to ona leżała teraz pod tą brudną ścianą.

- Cześć słonko. – uśmiechnął się do niej.

- Cześć. – usiadła przy nim.

- Jak tam rodzice? Ciągle cię kochają?

- Miedzy jedną kłótnią, a łataniem swojego związku. Coraz mniej, ale jednak. A co u ciebie, po za tym, że znowu się tu spotykamy.

- Już mnie trzy razy stąd przeganiali. Street-walkerzy już nawet nie chodzą po tym durnym dworcu, bo przez tą cholerną ustawę psy zgarniają każdego, kto chce czystą igłę.

- Jaką ustawę?

- Zapomniałem, że ty telewizji nie oglądasz. Ale pokrótce było źle, a będzie gorzej.

- Czyli to co zawsze dwa razy? A kiedy na detox?

- Nie ma miejsc, nie ma chęci, nie ma...

- A kiedyś mi opowiadałeś o samorealizacji.... – wstała i usłyszała jeszcze, jak za nią krzyczy.

- Pamiętaj, że to ja pierwszy wytłumaczyłem ci, co tak naprawdę znaczy Nevermind.

- No, tak. A ja idiotka ciągle wierzę, że pociąg jeździ na dmuchanych kołach.

Znikła w tłumie szarych ludzi.

Co ją tak naprawdę zatrzymywało przed długim, wolnym samoniszczącym upadkiem? – zapytała samą siebie. Rodzice – brzmiała odpowiedź. Ale nie tym razem. – nie namyślając się wsiadła do pierwszego lepszego pociągu. Bardzo spontanicznie. Bardzo samodestrukcyjnie i egoistycznie uwolniła coś, co wydawało się już stłamszone. „Wake up... you can`t remeber where it was? Was it that dream stoped?” Spojrzała na znikający peron i peron znikł.

<„Samoobrona”

Dotykał zimnego metalu. Głaskał spust. Ssał lufę. W telewizji leciały już po raz drugi tego wieczoru „Komando foki.” Tratatata – trup ścielił się gęsto. Dmuchana lalka dostała kopa i przeleciała na drugim kraniec pokoju. Akcja, akcja, więcej akcji! Przerzucił z ręki do ręki broń. Obrócił ją na palcu, by po chwili wycelować ją w obrazek z Jezusem na ścianie. Zrobił fikołka i przeturlał się za tapczan, gdzie czekała na niego strzelba. Złapał ją i odrzucając pistolet, przeczołgał się stylem filadelfijską tygrysa do kuchni.

- Skurwysyny! Skurwysyny! Nie dostaniecie mnie! – krzyczał.

Nagle donośne walenie w ścianę.

- Ty szajbus! Uspokój się. Północ, a ty znowu musisz udawać komandosa? – dobiegło zza ściany.

Wycelował w nią i nacisnął spust. Broń była nienaładowana.

- I kill you motherfucker. – wycedził.

- Nie no, kurde! – Freszek pokręcił wymownie głową. – To ja cię wyciągam na browar stary, a ty broń bierzesz.

- Trzeba być zawsze przygotowanym.

- Te filmy lasują ci mózg.

- You talkin to me?

Siedział u Sylwii. A Sylwia siedziała mu na kolanach. Całowali się. Całowali się namiętnie. Lecz on znowu musiał sprawdzić, czy ma broń. I zawsze po tym pytał:

- Pamiętasz mojego brata?

- Znowu musimy o nim mówić? – skrzywiła się Sylwia.

- Wiesz, że tego potrzebuję.

- No dobrze..... tak, pamiętam.

- Szkoda go.

- Ano szkoda.

- Gdyby miał broń...

- Dość.

Sylwia wstała i skierowała się do kuchni. Jednak nie wytrzymała i odwracając się energicznie krzyknęła:

- Dość mam ciebie! Rozumiesz? Kocham cię, ale mam dość ciebie i tej twojej obsesji. Twój brat nie żyje, rozumiesz? Za to ty z tą swoją manią ranisz wszystkich wokół.

- Gdyby Tomek miał wtedy broń, nie zginąłby.

- Za to ty zginąłeś wtedy razem z nim. Bo to już nie jest życie. To nie jest życie.

- Tak, a co?

- Choroba psychiczna. Próbowałam Sławek. Jak boga kocham próbowałam, jakoś cię zrozumieć i być przy tobie mimo to. Ale powoli boję się.

- Czego?

- Że mnie kiedyś z tej broni, którą kochasz bardziej ode mnie, zabijesz.

- Ależ...

- Wyjdź.... po prostu wyjdź. I już nie wracaj.

Jako, że wracał okrężną drogą postanowił kupić paczkę fajek na dworcu. Schody na dół, ciemność - tunel, schody na górę – znowu jasno. Kolejka. W końcu - pani da te. Które? Którekolwiek. I znowu schody na dół – ciemność i uderzenie. Przewrócił się na plecy. Wyzwolił się film. Wyciągnął broń. Oddał w ciemności strzał. Podbiegł do światła. Leżał tam. Dziesięcioletni dzieciak – kieszonkowiec. Nikogo wokół. Kucnął i przyjrzał się śmierci. Krew. Ściemnienie. Rzeczywistość, jeszcze bardziej nierealna. Bieg. Pociąg. Pierwszy lepszy. Bicie serca. Uspokojenie. Świadomość tego co zrobił. Pociąg ruszył.

„Kryzys krzywej przecinającej się.”

- Przewietrzyłbyś od czasu do czasu pokój. – wtargnęła w jego pole medytacyjne i bezczelnie otworzyła okno. – Pieprzona roślinka. – dodał spoglądając na niego z pogardą.

- Powiem to tylko, raz. – złapał ją za włosy i rzucił o ziemię. – Wypierdalaj!

Już nie wróciła do tego mieszkania. Przestraszył ją. Wcześniej przestraszył wszystkie bliskie sobie osoby.

Dialog z samym sobą.

- Jadąc po krzywej przecinającej się, przeżywam kryzys tożsamości. Coś, co zaczęło się jako zabawa, szybko przesunęło się na ścieżkę poszukiwania piękna. Linie najpierw się zakrzywiły. A potem zaczęły się niekontrolowanie przecinać, aż nie wiem już czy ten parapet jest jeszcze parapetem, nie wiem czy ten świat to ja, czy może to ja jestem światem. Boję się, że zapomnę jak się oddycha. Boję się, że się będę bać jutro.

- Ześwirowałeś czyli. I powiem ci dlaczego. Dlatego, że jesteś głupi. Jesteś głupi Krzysiu.

Któryś z polityków wypełznął z kolorowego telewizora i czołgając się na kolanach zbliżał się do tripowca. Ten zdjął spodnie i krzyknął:

- Obciągnij mi go kurweko! Dalej. No, na co czekasz.

Polityk pochylił się i... drzwi zostały prawie, że wyważone. Ktoś podniósł Krzyśka. I zabrał go do rzeczywistości. Tej bardziej rzeczywistej.

W chwilę później siedział w jakiejś kawiarni i rozpoznawał, tego który zabrał to wszystko.

- Beata mówiła, ze ci odpierdoliło, ale kiedy zobaczyłem cię na dywanie, krzyczącego jakieś świnistwa z kutasem w dłoni, zrozumiałem, że jest źle.

- Mówisz, że jest źle. A w jakim ujęciu?

- Nie pierdol, wiesz dobrze o czym mówię. Całe dnie ładujesz w siebie kwasy. Nigdzie nie wychodzisz, a ludzie, wszyscy których pytałem o ciebie, uważają cię za paranoika i popierdolca.

- Popierdolca... to twoje słownictwo.

- Nie uważasz, że coś jest nie tak?

- Tak, dresiarze stali się ostatnio bardziej agresywni, a wiesz dlaczego?

- Z tobą naprawdę już nie można...

- Powiem ci dlaczego, kiedy palili jointy byli mili, ale od czasu jak zaczęli kwasić - wszystko się zmieniło. To wina kwasu.

- Marnuję tylko czas. – dawny przyjaciel wstał od stolika.

- Odwiedź mnie... w zakładzie psychiatrycznym. – rzucił jeszcze za nim.

Wyciągnął z kieszeni kolejny znaczek. Musiał uciec z tej paranoi. Nawet jeśli musiał z niej uciec w kolejną

Kroczył po peronie uśmiechając się głupkowato do ludzi. Sam wszechmogący Bóg nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie, co też może tym razem kreować umysł tego biednego, zaszczutego gnojka. Jacyś ludzie. Gdzieś biegną. Pobiegł za nim. I chwile później. Peron już uciekał.

„A kto umarł ten nie żyje”

- I nawet nie prosisz o ostatnią szansę? – pani dyrektor złożyła ręce.

- Po co mam prosić, skoro i tak jej nie wykorzystam. – uśmiechnęła się.

- Słuchaj wszyscy chcemy ci pomóc i....

- I właśnie na tym polega cały problem. – wyszła z pokoju.

Na cmentarzu. Położyła się obok grobu. Przykryła się kwiatkami. Był tak ciepły i słoneczny dzień. Ale nie było ich. Nie było już obok niej opiekujących się rodziców. A ci wszyscy... wszyscy, którzy chcieli pomóc, tylko się od niej oddalali. Wyciągnęła z kieszeni nóż. Powstrzymał ją grabarz, który właśnie przygotowywał się do obalenia flaszki.

- Dziecko dlaczego? – zapytał tylko.

- Oni umarli. – wskazała na grób.

- Faktycznie dziecko. Faktycznie umarli. – puścił ją, ledwo ustała na nogach. – Twoi rodzice, tak? – potaknęła. – Wiesz miałem właśnie obalić flaszkę. Ale widzę, że tobie się bardziej przyda.

- Możemy ją obalić razem.

Na szczęście grabarz nie był pedofilem. Lubił tylko pić, ale taka praca.

- Wiesz...- podał jej flaszkę.- Wiesz, ile w mojej pracy widziałem już załamanych ludzi. Często przychodzę i patrzę z daleka jak spuszczają trumny do dołów, które wcześniej wykopywałem. Jak ludzie odchodzą to je zakopuję. Widziałem niejedno dziecko, które płakało nie mniej niż ty. Czasami... czasami.... czuję się skazany przez coś, na oglądanie tych cierpień... kiedyś, kiedyś chciałem być lekarzem, wiesz... przyjmować porody. Ale wódka.... z nią nie ma żartów.

- Rodziców zabił piany kierowca. Wychodzili z pubu i... – rozpłakała się.

- Właśnie o tym mówię. Powinnaś docenić to, że coś ci przeszkodziło wiesz.. popełnić samobójstwo.

- I tak spróbuję jeszcze raz. Bo nie ma już nic, co bym rozumiała na tym świecie. A ludzie... nie, nie ma już nic.

- I tak zaczyna się piękno. – podszedł do niej i dotknął jej twarzy. Uległa jego dotykowi. I wtedy ją uderzył, otwartą ręką. – Wypierdalaj! I zacznij żyć! – krzyknął i wyrzucił ją na zewnątrz.

- Nie było cię na połowie lekcji.

- Co? – Anka wyciągnęła z lodówki mleko w kartonie.

- Dyrektorka dzwoniła i powiedziała mi o wszystkim.

- Powiedziała ci?

- Słuchaj, ci ludzie starają ci się pomóc, ja też staram ci się pomóc. Ale nie mam siły. – siostra podeszła do Anki i uderzyła ją w twarz. – I czego ty ode mnie chcesz? Czego? Co się tak uśmiechasz? Ja też ich kochałam. Też ich kochałam! I straciłam ich, tak samo jak ty! Czego ty ode mnie chcesz? Ja mam dopiero 23 lata i nie mogę cię wyprowadzić z czegoś z czym ledwo sobie sama poradziłam. Czego ty kurwa ode mnie chcesz? – upadła na podłogę w swojej bezsilności.

- Niczego. Zostaw mnie.- Anka ostentacyjnie wyszła z kuchni.

- Jeszcze dzisiaj wyjeżdżasz do ciotki do Warszawy, może ona sobie da z tobą radę.

- Jak tam chcesz. – poszła się pakować.

To była nienawiść, która tak łatwo mogła przejść w miłość i współczucie, jednak nie tym razem. Nie w tej historyjce.

Stała na peronie obserwując ludzi. Szczególnie te małe dzieci z matkami i ojcami. Te trzyletnie córeczki, które tatuś trzyma na rękach. To chyba bliźniaczki. Usłyszała nadjeżdżający pociąg. Podniosła plecak. Skondensowane powietrze przebiło jej płuca. Duszność. Wsiadła do pociągu. Już dobrze. Za chwilę odjazd. Za pięć minut.

„Odjazd”

Czwórka młodych ludzi siedziała w jednym przedziale. Typowym brudnym przedziale. Mdławe światło, włączone na maksa ogrzewanie. Beznadziejność i ustawiczny stukot kół.

Poeta robił sobie skręta. Dotknął głowy. Bolała.. jeszcze bolała. Oparł ją bezwładnie na oparcie.

- Co skręcasz? – zapytała grungenastka siedzącą naprzeciwko niego.

- Tytoń.

- Aha. – grungenastka nie kryła rozczarowania.

- A może chciałabyś, żeby to była marycha, co hipisko?

- Nie jestem hipiską.

- Tak, jasne. – Poeta zapalił skręta. Spojrzał za okno.

Stare brudne dzielnice, razem ze swoimi cieciami powoli go opuszczały.

- Mógłbyś tu nie palić, tak? – Sławka, który bardziej niż kiedykolwiek czuł broń za paskiem wszystko irytowało. – To wagon dla niepalących.

- No. A ty masz na szyi krzyżyk, co wcale nie znaczy, że nie łamiesz przykazań.

Sławek opanował drżące dłonie i wyciągnął broń, która wydawała mu się tak gorąca:

- Wybrałeś zły dzień do pyskuwek, ty odrażający geju!

- Dzień dobry jak co dzień. – Poeta cieszył się, że wreszcie dane mu było przekonać się, że jego cynizm piękna może wytrzymać nawet tak esktremalną sytuację.

Palec powoli pogłaskał spust .

- Mnie zabij! – młoda dziewczyna, która do tej pory siedziała niezauważona, rzuciła się i przykładając sobie do skroni broń upadła na kolana.

Do przedziału wpadł nagle ten od kwasu i przewracając się padł plackiem między podróżnymi.

Postacie zamarły. Światło powoli przeszło w błękit. To był Jej ulubiony kolor. Tunel. W drzwiach do przedziału stanął konduktor.

- Nie wydaje wam się to trochę nierealne dzieciaki?

Te słowa rozsadziły jestestwo w każdej postaci. Biała kula leczniczego światła wprost z laboratorium ogarnęła swymi smutnymi ramionami chęć autodestrukcji.

***

Agnieszka Englert (wiek 18 lat):

1998 IV 23 – Razem z rodzicami zostaje napadnięta przez drobnych rzemieszków. Rodzice zostają zamordowani.

1998.V.30 – Siostra wysyła ją do stolicy do ciotki gdyż nie może sobie sama z nią dać rady.

1998.VII.15 – Zatrzymana przez straż miejską. Zarzut – zaczepianie przechodniów.

1998.IX.26 – Zatrzymana przez policję. Posiadała niewielkie ilości narkotyków na własny użytek.

1999.III.15 – Zabija w obronie własnej drobnego kieszonkowca, przeniesienie do domu dziecka.

1999.XI.24 – Przeniesienie do kliniki Im. Postępu.

2000.I.10 – Rozpoczęcie nowej terapii pod nazwą „Terapia objazdowa”

2000.I.15 – Operacja.

Operacja pomyślna. Obiekt badań wyleczony.

„2000.I.25”

Agnieszka wracała z siostrą pociągiem.

- Nie mówiłam już nic doktorowi, bo wiesz chciałam się stamtąd jak najszybciej wydostać, ale wiesz...

- Tak?

- ... głupio mi.

- Ale niech nie będzie ci głupio.

- Czy ja naprawdę byłam, taka? Byłam tym wszystkim?

- Czym?

- No tym, na co rozbito moją osobowość?

- Ale skarbie ja nie wiem, na co rozbito twoją osobowość.

- Nie wiesz?

- Nie. Doktor nie zdradzał na czym polegał zabieg.

- A to nieważne...nieważne. Wiesz, cieszę się, że jest już wiosna.

***

Pociąg wracał swoim stałym i pewnym torem do peronu niepewność. Do peronu niepewność, w którym każdy z pasażerów mógł sobie wizualizować proces wykolejenia i tragedii bez ograniczeń. Bez ingerencji i żalu. A motorniczy i tak będzie szukał sposobu by zgubić ciągle obecne tory. By zostawić je za sobą.I pobłogosław mu za to boże na następną wieczność.

Maciej Dydo Fidomax
Maciej Dydo Fidomax
Opowiadanie · 26 marca 2001
anonim