To ON. Jedyny ON. Wielki ON. Z gracją wyprzedza wszystkich w swojej latającej maszynie. Lekkie iskry wydobywają się z błotników jego przeciwników, skazanych z definicji na niepowodzenie. Wiruje wśród nich. Tańczy na drodze niczym pierwsza z baletnic na premierze „Jeziora Łabędzi”. Król Maciuś I. Niczym matka kaczka prowadzi sznur kolorowych pojazdów, które zdają sobie sprawę z tego, że nie mogą, nie mają szans go dogonić. Mroczny, spokojny, dumny w czarnej maszynie, mknie torem zdając sobie znakomicie sprawę ze swojej przewagi. Dwoje białych świateł patrzy przed siebie z jego maski – wielkie oczy potwora. Gładko sunie po nawierzchni, mijając o milimetry boczne barierki, a przy każdym takim pokazie kibice zamierają. Wydaje się, że tym razem nie, że tym razem nie weźmie zakrętu. A wtedy byłby płacz, krzyk i panika. Lecz jak zawsze tylko straszy, wampir emocji. Właśnie za to go kochają. Wciąż jedzie – ciemny lider. Samotny w swojej drodze. Ma przyciemniane szyby. Już staje się nudny w tych swoich ciągłych zwycięstwach. Legenda toru. Jedna z najbardziej pożądanych partii świata w błyszczącym, wywoskowanym sprzęcie. Dzisiaj trybuny są pełne – jak zawsze zresztą. Tylko, że teraz, mimo doświadczeń i stereotypów, znajduje się na nich spora reprezentacja płci zasadniczo nie kochającej rajdów na równi chociażby z komediami romantycznymi czy najnowszymi kolekcjami Diora. Oczywiście nie dorównują mężczyznom, ale to i tak imponujący, w swoim dziwactwie, wynik na przestrzeni lat. Uwaga, najostrzejszy zakręt w tym wyścigu. Chwileczkę! Czyżby Czarny Papież wpadł w poślizg? Czy to możliwe? Jęk zawodu na trybunach. Dziewczęce piski. Co to będzie? Co to będzie? On żartuje. On musi żartować... prawda? Ach, a jakże... zgrabnie umyka błotnym szponom. I dalej, i ciągle, majestatycznie oddala się od reszty dążąc niestrudzenie do celu. Tamten ogon, wstęga, została odcięta dawno temu, nikt jej już nie pamięta. Cóż, niepotrzebny balast. Sam, niczym pustelnik na pustyni. Może jest duchem? Bo jedynie te straszne, jasne oczy wydają się żyć, przyglądać się tym wszystkim szaleńcom zachowującym się dość spazmatycznie, gdy dojeżdża do mety. Jest już blisko, coraz bliżej. I oto mamy zwycięzcę. Przyjechał do nas wraz z nowym rekordem toru, słychać głos komentatora sportowego. Czarny Papież jedzie dalej i zatrzymuje się z gracją w swoim hangarze. Ściśle tajnym, całkowicie zamkniętym dla fanów i dziennikarzy. Ludzie śpiewają, cieszą się. Przedtem bali się o wynik, ale chyba bardziej z przyzwyczajenia niż faktycznej niepewności.
Zresztą niech się cieszą, już dawno nie płakali, nauczyli się to robić dzięki niemu i Anti Hillesman o tym wiedział. Oj, wiedział o tym, aż za dobrze. Szedł w stronę podium otoczony sporym wianuszkiem ochroniarzy. Nie byli tani, ale niestety niezbędni. Chodziło głównie o to, aby trzymać wszystkich myśliwych z daleka, jednakże żadnemu z nich nie mógł spaść włos z głowy. Inaczej musiałby tłumaczyć się z tego w każdym wywiadzie, powtarzać kolejną bajkę tysiące razy, tysiącom podobnych do siebie nawzajem twarzy patrzących przez chwilę z wyższością przy wypowiadanym pytaniu - myślących, że tylko oni dokopali się do prawdy, którą tak naprawdę zna co drugi dziennikarz na świecie. On oczywiście okazałby się czysty jak łza. Bez większych wpadek wszedł na podium. Kiedy się tam znalazł zauważył zestaw damskiej bielizny lecący prosto w jego kierunku. Było już jednak zbyt późno na jakąkolwiek reakcję i musiał złapać ekscentryczny dar publiczności lub pozwolić wylądować mu na swojej twarzy. Uśmiechnięty wciąż całkowicie naturalnie do kamer i aparatów (zadziwiające jak łatwo mu to przychodziło) postanowił zaryzykować.
- Kiedy chodziłem do liceum moim marzeniem było, aby założyć zespół rockowy. Jak widać prawie mi się to udało. – powiedział, filuternie wykrzywiając usta.
Ogólny śmiech spowodowany tym żartem uspokoił go, a sytuacja została opanowana. Wyobraził sobie te wszystkie pochwały jego poczucia humoru, które z pewnością nadejdą. W końcu był w telewizji. Prawda o byciu na scenie jest taka, że jedno nieuważne słowo może rozsierdzić publiczność albo stać się hasłem na plakatach. Problem w tym, że życie masz tylko jedno, a plakaty i tak kiedyś ktoś zerwie z muru. Pozwolił ślicznej modelce z Kuby nałożyć na jego ramiona zielony wieniec. Prezydent Francji wygłosił przemówienie, w którym dziękował za tak liczne przybycie, zapraszał znowu i tak dalej. Anti słyszał to w wielu językach, lecz nadal dziwił się na ile różnych sposobów można wypowiadać te same słowa zachowując za każdym razem ten sam zakłamany wyraz twarzy. I to u ważnych ludzi pochodzących z zupełnie różnych środowisk. On w każdym razie nie miał takiego problemu. Na początku kariery autentycznie był podniecony każdą wygraną i spotkaniem z kolejnym człowiekiem, który przecież wziął na siebie ogromną odpowiedzialność za losy swego kraju. Z czasem doszło do niego, że tego uzależnionego od żarcia knura obchodzi tylko jego własne koryto, niezależnie pod jaką flagą się w tym momencie znajduje. Z czasem dreszczyk zamienił się w lekką bryzę, a ta w monotonię. Oczywiście ze zwycięstwa cieszył się zawsze, ale ta cała reszta... na samą myśl robiło mu się niedobrze. Wśród wrzasków i ryków odkorkował szampana. Sztuczne ognie, muzyka, konfetti – stałe elementy tej niekończącej się fety. Po wszystkich formalnościach rozpoczynała się zabawa w jednym z najbliższych klubów, nie byle jakim, zawsze najsłynniejszym w danym mieście. Uścisnął dłonie chyba setce ludzi, a potem znudzony wymknął się cichaczem, udając do hotelu który tymczasowo uważał za swój dom, zamek, twierdzę, bunkier. Dzisiejszego wieczoru nie miał ochoty na świętowanie. Nie żeby nie lubił popularności, sławy, całego tego blichtru. Owszem potrafił z niego korzystać i nie zawsze były to grzeczne zabawy, ale przez ostatnie tygodnie uświadomił sobie, że musi wypocząć. Na całe szczęście sezon miał się ku końcowi, a ten wyścig był ostatnim jaki czekał go w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Tak, zdecydowanie musiał wypocząć od tego całego zgiełku. Jutro o tej porze będzie w swojej rodzinnej Finlandii. Włożył rękę do kieszeni bluzy (kombinezon zdjął w hangarze przed przyjęciem) szukając zapalniczki. Wyjął jednak maleńkie, czerwone, damskie stringi i zdrowych rozmiarów równie ognisty stanik. Na wewnętrznych poduszkach napisane było czarnym markerem I LOVE ANTI. Nieźle, będzie miał o czym wnukom opowiadać, niewątpliwie uśmieją się kiedy powie im, że zestaw kosztował 65.99$ o czym świadczyła cena naklejona na stringi, którą rozkojarzona dziewczyna zapomniała oderwać. Jadąc do hotelu Anti powoli zaczynał tracić swoją wiarę w poczytalność tych wszystkich kobiet. Gdzieś tam musi być ta jedyna, zrównoważona. Nie pozostało mu nic innego jak tylko w to wierzyć. Spojrzał na księżyc i wszystko wróciło jak niechciany sen.
Wspomnienia wypalają mózg. Przygryzł wargi niemalże do krwi zły, że znowu o tym myśli. Pamiętał głównie urywki, zamazane kleksy. Bardziej wyraziste było to co wtedy czuł. Wszystko było ogromne, monumentalne, interesujące. Powietrze, ciepłe i pluszowe, okalało sylwetkę niczym puszysty koc w kolorach pomarańczy i słońca. Trawa była zieleńsza niż teraz, a niebo bardziej błękitne. Jednak najbardziej błękitne były jej oczy. Duże, okrągłe jeziora, w których topił się za każdym razem, gdy oplatała go swym wzrokiem. Była z nim chyba od zawsze. Pamiętał, gdy jego ojciec, z powodu raka, zjadał sam siebie doprowadzając się do śmierci, a w pewnym momencie nie poznając już nawet własnego siedmioletniego syna (nazywając go wstrętnym dostawcą zjełczałych jabłek z wioski jego młodości). Uciekł wtedy z domu pod płot sąsiada, kuląc się w spazmach płaczu i wycia. Ona znalazła go, złapała jego zalaną łzami twarz w swoje malutkie rączki, ułożyła niezdarny dzióbek i przycisnęła twarzyczkę do jego opuchniętej buzi. Nie mówiąc nic spojrzała na niego zbolałymi jasnymi oczkami i przytuliła mocno, najmocniej jak umiała. Po jego wątłym ciałku przelała się fala gorąca. Trwali tak sam nie wiedząc ile, a on przysiągł sobie, że będzie już zawsze z nią – będzie jej rycerzem na białym koniu.
Stali się trochę starsi. Anti zaczął patrzeć na nią inaczej. Szalone 15-latki. Imprezy, kolory, dźwięki i zachwycenie sobą nawzajem. Byli naczelną parą szkoły, młodzi, piękni, zabawni, kochani, pełni życia. On już od paru lat trenował, aby zostać najlepszym kierowcą wyścigowym wszech czasów. To było jego, całe. Wspierała go, ćwiczył coraz więcej. Wieczorem zawsze wracał do niej, przytulony do jej kolan zasypiał ze zmęczenia. Rozumiała go, jego poświęcenie. Przynajmniej wtedy w to wierzył… wypierając z siebie myśli o jej coraz jaśniejszej skórze. Ciężko trenował, każdego dnia coraz ciężej. Wreszcie zaczął osiągać niewielkie sukcesy. Ona była coraz bledsza. Pewnego dnia, nagle, trafiła do szpitala. Czuwał przy niej całe 2 dni – wybłagane u trenera – dzień i noc. Uśmiechała się do niego tym niebiańskim wzrokiem. Trzeciego dnia musiał wrócić na trening. Wtedy umarła.
Siedział w ciemnym, bogatym hotelowym pokoju, trzymając w rękach czerwony, wyuzdany stanik za 65,99$. Pan życia i śmierci. Każda chciałaby z nim być, a każdy chciałby nim być choć przez chwilę. Wspaniały, monumentalny, niepokonany o nienagannej linii szczęki, osunął się na kolana, niemalże wymiotując swoimi jelitami, sercem i wątrobą. Ślina ściekała mu po brodzie mieszając się z cieniami z podłogi. Sięgnął do nocnej szafki wyjmując małe czarne pudełeczko. Wyjął proszki białe jak knykcie śmierci i połknął je. Wpełzł na łóżko. Spoglądając w księżyc myślał o tym, że niedługo będzie legendą tego świata. Przyłożył głowę do poduszki i zamknął oczy.