Zima tego roku ścięła nas mrozem tak ostrym, że zamarzło morze. Podobno pokrywa miała nieprzejrzysty, szczelny metr grubości, pod którym kotłowała się zmulona, słona bałtycka woda. W wiadomościach mówili, co przekazali mi później ci zorientowani społecznie i politycznie znajomi, że kilometr od brzegu helikoptery straży granicznej zlokalizowały przeremble o postrzępionych, nieregularnych brzegach, które wyglądały jak puste, wydrapane oczodoły otwarte wprost na niebo, ale ślepe, nic niewidzące. Miały być – podobno – otoczone jakimś błyszczącym, fluorescencyjnym pyłem. Kiedy patrol kierował na nie reflektory, mieniły się jak brokat i odbijały światło. Kompasy szalały, panele sterowania świrowały, piloci głupieli ze strachu i zdziwienia. Gawryluk na antenie rzeczowo wyjaśniła, iż Gazprom podtruwa nasz Bałtyk a dziwna poświata dookoła przerębli to olej, który wyciekł z pękniętych ruskich rur. Ofiarą kolejnej katastrofy ekologicznej miał paść nasz ekosystem, cała flora i fauna, wszystko uwięzione pod lodową skorupą, bez szansy na oddech i ratunek.
Jak na złość, kiedy wszystko zamarzło, we mnie rozbuchał się ogień tak wielki, że rozłożył mnie na łopatki i przykuł do łóżka zapaleniem krtani na cały styczeń. Nowy rok, nowe możliwości – kpili ci, którzy akurat realizowali noworoczne postanowienia o niepaleniu i systematycznej jodze. Lenka zalicza falstart, bo to kara za zeszłoroczną pazerność na kreseczki i Radosława. A ja, od pierwszego stycznia pozbawiona głosu, w gorączkowej malignie - nie mogłam się nawet bronić. Zresztą, cóż mogłabym wtedy powiedzieć? Tak Wysoki Sądzie przyznaję się do wszystkiego moralnie butwieję od środka wątroba mi się już dawno rozłożyła flaki nadgniwają co wiąże się z nieprzyjemnym odorem z ust którego już nawet pepperminty nie mogą zatuszować Tak nurzam się w tym błocie zepsucia i nikt mnie nie rozumie choć wciąż się w nim o kogoś ocieram i potykam. To właśnie wyplułabym z siebie na bezdechu. Więc milczałam. Wyśpiewam wszystko, gdy wyzdrowieję – przyszło mi wtedy do głowy.
Radosław zaginął. Przestał do mnie przychodzić. Ostatni raz widziałam go trzydziestego pierwszego grudnia. Zamknęliśmy się wtedy na poddaszu w domu wypoczynkowym jego starych w Jastarni, pijani – ja winem, on Johnnym, którego znieść nie mogę, bo śmierdzi dla mnie szpitalem, z czego on zawsze się śmiał. Na pierwszym piętrze i parterze nasi znajomi odkręcali kolejne butelki i odpalali kolejne skręty. Wszystko trzęsło się pod nami i miałam wrażenie, że dom wibrował dziwnym, halucynacyjnym beatem dochodzącym prosto z trzewi, jak gdyby w samych jego wnętrznościach soki trawienne wywoływały rewolucję wstrząsającą całym budynkiem jak czkawka. Kuba zamknął za nami drzwi na klucz, po czym otworzył jedno z okien połaciowych i wystawił mnie przez nie do góry trzymając jedną dłonią jak gęś za szyję (choć muszę przyznać, że dotyk miał delikatny), a drugą układając mi na brzuchu. Wielka Niedźwiedzica jest tak stara, że pamięta pieprzoną pangeę. Wie, jak to było, kiedy te kontynenty były jedną całością, bez podziału, bez różnicy. A teraz sobie nad nami wisi i ryczy z bezradności i przerażenia, bo wszystko się rozpadło. My się rozpadliśmy. Czułam, jak równo przylegał do moich pleców i oddechem zamiatał tył mojej szyi i głowy z płatków śniegu i szpileczek lodu, które wwiercały mi się w kark. Zaraz potem zsunął prawą dłoń z brzucha na rozporek moich spodni, szybko go rozpiął, odsunął mnie od okna i popchnął na ogromne łóżko wodne. Chciał mnie przelecieć. To taki nasz zwykły rytuał. Najpierw gadka szmatka, psychologia, filozofia, numerologia, religia, Bóg jest czy go nie ma, a jeśli jest to który, bo przecież mamy ich kilka sztuk, i co wtedy z twoją i moją biologią, biiijo – logią , co brzmi, jakby życie w nas, bios, miało własną logikę, i ona niekoniecznie musi iść w parze z dziesięcioma przykazaniami, według których cudzołożyć nie można, co też w tym momencie czynić będziemy, ty i ja, jedna całość, jak pangea, co z naszymi ideałami, co z przekonaniami, co z duchowym kalectwem i osieroceniem – i wtłaczając we mnie te słowa, wypluwane gdzieś w moje ucho, obok głowy – nie mógł dojść.
Rano pierwszego stycznia obudziłam się sama. Okno połaciowe było nadal otwarte, przez otwór sypały się drobniuteńkie kawałki lodu. Wpadały do pokoju i wbijały się w wykładzinę. Drugi materac wodnego łóżka zamarzł jak rybny filet. Radka już nie było.
Przemarznięta, ale bez kaca, z dziwnie czystą, przewietrzoną głową, wstałam i powoli ubrałam się w porozrzucane po pokoju ciuchy. Na plecy naciągnęłam sportową bluzę Radosława. Zamknęłam okno, z podłogi podniosłam klucze (skąd się tam wzięły?) i zeszłam na pierwsze piętro. Krajobraz prawdziwie postapokaliptyczny. Puste butelki, koronkowe majtki, w kiblu zużyta prezerwatywa, wszędzie popielniczki jeżące się petami. Odłamany paznokieć. W sypialni gościnnej zerwane firanki a koło łóżka – wymiociny. Ohyda. Haaaalo?- rzuciłam w próżnię, wiedząc, że przecież nikt mnie nie słyszy i nikt nie odpowie. Poprzedniego wieczora w tym domu nawet Echo sponiewierało się tak bardzo, że pierwszego stycznia nie miało siły stawić się na służbę.
Parter tonął w konfetti, a meble oblepione były jakimś dziwnym fluorescencyjnym błyszczykiem. Podniosłam z podłogi butelkę – miód pitny Kurpiowski. Cały dom wyglądał, jakby w orgiastycznym transie przetoczyła się przez niego berlińska Love Parade.
Potem już tylko gorączka. Dwa tygodnie leżałam w łóżku, pocąc się oleistą wodą i łykając kolejne wypłukujące mnie z życia antybiotyki. Reanimacja na szeroką skalę: telefony, termometry, wizyty domowe lekarza, codzienna zmiana pościeli. Lena, co żeś ćpała na Sylwestra? - drążyła Gośka, moja doszywana siostra, przy wymianie prześcieradła i poszewek. - To wszystko lepi się jakimś błyszczącym gównem. Nic, nic, to tran na odporność i lukier z bożonarodzeniowych ciast. Gdzie Radzio? - wysapałam w końcu po czternastu dniach kwarantanny.
I wtedy bomba wybuchła. Radek zaginął. Nie chcieli mi o tym wcześniej mówić, żebym mogła skupić się na wracaniu do zdrowia fizycznego (właśnie tak to ujęli – zdrowia fi-zy-czneeee-go, jakby już dawno spisali na straty moją równowagę psychiczną). Zaraz po tym, jak morze zamarzło, marynarka wojenna wypłynęła w Bałtyk łamać lód. Radosław, mój marynarzyk, był na jednym z okrętów, który wyruszył w okolice dziwnych przerębli – powiedzieli. Okręt zaginął. Nie wrócił. Przykro im. Rozpuścił się jak w kwasie. Żadnych ciał. Zniknął z radarów. Finito. Pożegnali ich salwami wystrzelonymi w morze. Żałobą narodową, nieemisją kolejnego odcinka Must be the Music i The Voice of Poland, a także innych programów rozrywkowych – powiedzieli. Pozostałe dwa okręty cudem wróciły do portu. Morze z powrotem zarosło grubą lodową pokrywą.
***
Na kolejne dwa tygodnie urwał mi się film.
***
Po miesiącu wypociłam z siebie wszystko: nikotynę, alkohol, traumę i zahamowania. Wstałam jak nowonarodzona. Skóra zrobiła się gładsza i jędrniejsza – co z zadowoleniem stwierdziłam biorąc pierwszą od miesiąca gorącą kąpiel. Włosy, wcześniej sztywne od łoju po umyciu spłynęły na plecy świeżą powłoką keratyny. Nie miałam ochoty palić, a łaknienie wyłączyło się jak światło w pokoju. Czułam się lekka i pusta. Być może właśnie tak przeżywa się żałobę po kimś, kto odszedł i miał czelność zabrać ze sobą cały twój miąższ – wyssał go z ciebie przez słomkę wetkniętą w ucho, gdy ty nic nie czułeś. Zostałeś więc tutaj, na swoim starym miejscu, ale już jako wydrążona łupina, wydmuszka. Gośka, te antybiotyki zalepiły mnie od środka tak, że już do mnie nic nie dochodzi. Żadne światło, żadne bodźce. Jakby mi na skórze łuski wyrosły. Wczoraj widziałam się z Tomaszem, krew mi przecież oddawał po wypadku rok temu. I nic. Cześć – cześć. Jak się czujesz – dobrze. Super - no. Ale trochę jakby mnie nie było. A kiedy wdycham powietrze nosem to tak, jakbym kurz wciągała i w środku tylko tyle czuję. - mówię.- Popatrzył na mnie jak na wariatkę i kazał odstawić cokolwiek biorę, bo już mi starczy. Więc wróciłam do domu, na moje czwarte piętro, i nigdzie się już nie ruszam.
Rekonwalescencja nie była uciążliwa, bo wszyscy solidarnie i karnawałowo założyli maski, nastroszyli kolorowe piórka i ruszyli w balet. Nawet Święty Tomasz od Krwi zaliczał kolejno wszystkie bale karnawałowe odbywające się na salonach helskich, przy okazji zaliczając i Gośkę, opiekunkę obłożnie chorych, jako największy bal maskowy na Pomorzu. Tanecznym i chwiejnym krokiem przemierzaliśmy więc początek lutego idąc wprost na czołowe z Wielkim Postem, ładując sobie na talerz życia wielką chochlą kolejne dokładki. Na zapas.
W środę poszliśmy posypać głowy popiołem i znowu wszystko ustało. Gośka zapadła w letarg poimprezowy, mamrocząc, że dość, że poplamiła najlepszą swoją sukienkę, że znowu odprysnął jej paznokieć, że Tomasz co prawda widział jej płaski brzuch ale ją samą – już niekoniecznie. Tomasza połknął kac, reszta ekipy, Mateusz, Maciek, Olga, Natalia, Alex, Tośka i Adam odpłynęli w obowiązki, awanse i wypełnianie kuponów Lotto. Ja zamknęłam się w domu na kolejne dwa tygodnie.
Dopiero wtedy, budząc się któregoś ranka, w półśnie jeszcze, zauważyłam pod stolikiem nocnym klucze, które zabrałam ze sobą z domu letniskowego w Jastarni. Zapomniałam o nich zupełnie – musiały tak leżeć, nieruszane i cierpliwe, przez cały ten czas tuż pod moim nosem. Podniosłam je i usiadłam na łóżku, bawiąc się nimi i przekładając przez palce. Jedyna moja pamiątka po Radosławie. Klucz do mnie. Powinien mieć okrągłą końcówkę, którą wkładałoby się w pępek i przekręcało, żeby mnie otworzyć. Wtedy z wnętrza wypadałyby różne śmieci, jak np. chomiczy kołowrotek, żółty balon zamiast żołądka i okulary przeciwsłoneczne i korekcyjne, cała kolekcja, używane w zależności od potrzeby. Chciałam tam wrócić. Wejść z powrotem na poddasze, tyłem, w przyspieszonym tempie jak przy rewind na starych kasetach video, usiąść na wpół zamarzniętym łóżku wodnym, wcisnąć play, zawołać Radka i czekać, aż wejdzie do pokoju i zapyta z rozbawieniem, czemu jestem dalej taka rozmemłana, przecież już trzecia i wszyscy goście poszli.
Wstałam więc powoli z mocnym postanowieniem ubrania się i wyjazdu do Jastarni. W szafie panował wciąż pokarnawałowy rozgardiasz i wszystko, co nadawałoby się do założenia w przeciętny, zwykły dzień tygodnia właśnie zacieśniało swoją znajomość z dnem garderoby. Najpierw nałożyłam bieliznę – różową, koronkową. Tylko taka mi została. Potem rajstopy koloru cielistego. Wyszarpałam wnętrznościom szuflady obcisłą brązową sukienkę i naciągnęłam ją na siebie, poprawiając każdy szew, wygładzając każdą zmarszczkę materiału. Nigdy nie lubiłam tego koloru, kojarzył mi się zawsze z biedą i ubóstwem, ale przypuszczam że na Wielki Post był w sam raz – niczym włosiennica - pokutnie i skromnie zasłaniająca wulgarne ciało. Buty. Buty, buty – kręciłam się wkoło, nie mogąc znaleźć żadnej pary – co się mogło z nimi wszystkimi stać? W końcu w ręce wpadła mi para botków Gośki – dwunastocentymetrowych szpilek w panterkę obszytych czerwoną lamówką. Jezus Maria – wycedziłam – no to dzisiaj robię za Marię Magdalenę.
Dom stał osamotniony, plecami opierając się o las, język balkonu wywalając wprost na zamarznięte dalej morze. Mróz kłuł mnie w nogi, które zaczynały szczypać i drętwieć z zimna.
Przekręciłam klucz w zamku i po lekkim pchnięciu drzwi ustąpiły. Powoli, niepewnym krokiem weszłam do środka. Nie było mnie tu od Sylwestra, zaledwie nieco ponad dwa miesiące, choć kalendarzowo rok, a według mojego osobistego, cielesnego zegarka – jakby wieczność, tylko taką, którą przespałam. W nozdrza powinien kłuć mnie kurz z płacht przykrywających meble, z framugi drzwi miała się rzucić na mnie siwa i gęsta pajęczyna, miałam się przejrzeć w zmatowiałym lustrze w przedpokoju. Tymczasem nic. Dookoła mnie owinęło się ciepło ogrzewanego budynku, rozkurczając mięśnie i usypiając ostrożność. Kurtka sama się ze mnie zsunęła i bezwładnie opadła na podłogę. Zrobiłam pierwszy krok w głąb domu. Od Sylwestra nikt tu już nie bawił – pokoje zastygły w martwym bezruchu, obsypane konfetti i umazane błyszczykiem, który nadal się mienił, nadając wnętrzu upiorny wyraz reanimowanego życia. Kominek zgasł jakieś dwa miesiące temu. Obeszłam parter dookoła, w lewej ręce obracając klucze.
Ciepło – skoro w domu było tak ciepło, musiał działać piec w kotłowni. Po lewej były drzwi do piwnicy. Dobra, raz kozie śmierć, zejdę i sprawdzę czy z tym piecem wszystko okey, co mi się stanie? Przecież nie zacementowali nikogo w podłodze, więc nic tu nie straszy. Racja. Nacisnęłam klamkę i ruszyłam w dół. Klatka schodowa była dość kręta i klaustrofobiczna, w dodatku przepaliła się żarówka i schodziłam zupełnie po omacku, przyklejona lewym bokiem i całą długością ramienia do ściany, oblepiona ciemnością jak smołą. Powoli, czubkiem buta wyczuwałam kolejne stopnie pod sobą, a im niżej byłam, tym bardziej traciłam grunt pod nogami. Wreszcie udało mi się dotrzeć na sam dół. O ile dobrze pamiętałam, wystarczyło pokonać jeszcze dwa metry i będę w kotłowni. Ruszyłam szybko przed siebie, ale przy drugim kroku moja noga uderzyła w coś twardego, straciłam równowagę i runęłam na podłogę. (Brzdęk tłuczonych butelek a w oddali jakby szuranie). Wstałam i przywarłam do ściany. Wystarczyło oprzeć się o nią i wychylić za róg – tam znajdował się włącznik światła.
Piec wibrował i buchał w kaloryfery ciepłem wprost z trzewi domu. Kotłownia, jak centralny ośrodek sterowania życiem, wysyłała w górę energię, która powstrzymywała dom od upadku w czasie, gdy stał pusty. Z samego jego wnętrza, z najbardziej zakurzonych zakamarków, wydostawała się siła wprawiająca w drżenie każdą cegłę budynku, aż po same jego zmierzwione dachówki. Piec charczał i odchrząkiwał, ale jego ciężkie sapanie było oczywiste i miarowe, nie było w nim nic gwałtownego. Moją uwagę przykuł hałas z pomieszczenia obok – z garażu.
Garaż tonął w ciemnościach. Pośrodku stał ciężki, drewniany, nieheblowany stół, który wyglądał, jakby przytwierdzono go do podłogi nitami. Po każdej jego stronie postawione było ciężkie krzesło z metalowymi obiciami. Nad meblami nisko wisiała obskurna lampa – śliniła się słabym, bladożółtym światłem rozjaśniającym pomieszczenie tylko w promieniu trzydziestu centymetrów od siebie. To był punkt centralny garażu. Jak na scenie, gdzie snop światła pada na jednego aktora. Totalny fokus, natychmiastowy zoom, żeby uczepić się wzrokiem czegokolwiek, co ma kształt i jest przez niego zdefiniowane. Reszta mogła być smołą, czarną watą cukrową wygłuszającą ściany. Miałam swoje epicentrum, swoje jądro ciemności.
Szuranie i prychanie. Zostawili tu psa? Szelest łańcucha. Pies. Na pewno. Szybko zrobiłam dwa kroki w przód.
***
Stop klatka.
***
W ciało wwierca się milion szpileczek. Jestem bryłą lodu. Jestem słupem soli chociaż nie oglądałam się za siebie w ciemność. Serce pompuje krew. Nabrzmiewa skroń na czole. Łapczywy oddech. Freeeeeze! Ryk i charczenie... Przede mną, przywiązany na krześle po drugiej stronie siedzi jakiś kształt. Sapie i wykręca głowę jakby chciał poluzować kołnierzyk od zbyt ciasno zapiętej koszuli. Śmierdzi olejem napędowym. Świdruje mnie wzrokiem a ja tak bardzo chcę zamknąć oczy i nie mogę, nie mogę bo on zmusza mnie, żeby były otwarte i wpatrzone w niego, znowu sapnięcie, łapczywie wyrywa w moim kierunku swoją łapę ale gwałtowny ruch pociąga go w stronę stołu, bo jest przykłuty do niego łańcuchami. Jest unieruchomiony. Mój mózg powoli aktywuje się i odzyskuję władzę nad zastygłymi kończynami.
Ciało ma odrażające. Męskie rysy twarzy, ale zarost tak gęsty, że trudno dostrzec jakiekolwiek kontury szczęki, klatki piersiowej i brzucha. Grube, zrogowaciałe, długie szpony. Rogi odgięte do tyłu, jak utwardzone brylantyną. Patrzy na mnie uważnie i spokojnieje. Prycha i wzrokiem wskazuje na kartkę papieru leżącą tuż przed nim. Stoję, nie chcąc ruszać się z miejsca jakby jakikolwiek mój ruch mógł rozjuszyć go i wprawić w niekontrolowany, spazmatyczny szał. Gdy w końcu powoli odrywam stopę od podłogi, kreatura podniecona wytrzeszcza oczy i zaczyna podskakiwać na krześle, więc gwałtownie się cofam.
Znowu łagodnieje. Dopiero wtedy podchodzę do biurka, siadam na ciężkim krześle i biorę do ręki papier. Strach powoli mnie opuszcza, bo bestia po drugiej stronie wie, że jeśli mnie spłoszy, nigdy nie usiądę z nim przy jednym stole. Wpatruję się w jego ciało. Brzydkie, brudne, ale pełne wigoru i życia, które paruje z niego wszystkimi otwartymi porami skóry. Na co ci ta krzepkość, skoro i tak jesteś tu przywiązany łańcuchem jak pies – sarkam w myślach.
Jest w nim jednak coś, co hipnotyzuje. Świdruje mnie swoimi niespokojnymi oczyma, prześwietla jak rentgen. Mam wrażenie, że wypala mi w brzuchu gorącą dziurę. Ślizga się po mnie wzrokiem i każdy milimetr mnie aktywuje się pod naporem jego oczu. Włoski na ciele podnoszą się i salutują, baloniki gęsiej skórki wyskakują jakby wyrywały się w jego stronę. Przychodzi mi na myśl, że to dla niego się tak ubrałam, jak flądra, w różowe koronki i lamparcie cętki – kurtuazyjny ukłon w stronę jego nieokrzesanej, dzikiej popędliwości. Nie mogę oderwać od niego wzroku. Jest fascynujący. Jest straszny. I pomimo tego, że to on jest spętany – ma przewagę. Ulegam mu kompletnie. Kim jesteś?- wyrywa mi się. Sapnięcie. Z nozdrzy wydobywa się coś, co wygląda jak kurz. Przekręca głowę i gestem wskazującym ściąga moją uwagę z powrotem na kartkę leżącą dokładnie pomiędzy nami.
Podnoszę ją i czytam: „Obudź się!”
***
Pstryk!
Play.
***
Wyszłam na zewnątrz i od razu skierowałam się w stronę morza. Obcasy grzęzły mi w śniegu, a stopy wykrzywiały się na ukrytych kamieniach. Mięśnie przy każdym zachwianiu i potknięciu zacinały się, prostowały i dźwigały mi nogi – systematycznie, z determinacją, mocno. Krok po kroku. Po wydmie zsunęłam się około cztery metry w dół, obojętnie, byle szybciej, jakbym wiedziała, że nie ma już na co czekać, bo spałam za długo i zbyt dużo czasu straciłam. Na czworakach podpełzłam w stronę zamarzniętej wody. Brzeg wyraźnie odcinał się od zmrożonego piasku. Woda, zanim zamarzła, toczyła pianę z pyska, jak wściekły pies, któremu pod skórę wstrzyknięto sól, żeby zacieklej walczył. Zmrożone fale zastygły szarpiąc się z brzegiem. Wstałam. Przede mną kilometr drogi. Do przerębli. Odgarnęłam z twarzy włosy i pokracznie wbiłam prawy obcas w lodową skorupę. Jęknięcie. Weszłam na lód, łapiąc równowagę i balansując ramionami. Obejrzałam się po raz ostatni na dom i ruszyłam przed siebie. Najpierw powoli, ostrożnie, samozachowawczo minimalizując ryzyko popękania lodu. Jednak obcasy wykrzywiały się na śliskiej powierzchni i spowalniały mnie. Około stu metrów od brzegu zdjęłam buty. I wtedy, przy zetknięciu z gołymi stopami chronionymi tylko cienką powłoką nylonu, lód zajęczał i pękł. Wbiłam wzrok wprost między stopy. Przez mózg strzeliła myśl: Jeśli teraz zawrócę, może dotrę jeszcze do plaży.
***
Ale nie.
Idę! Biegiem, kurwa!
***
Strzał! Wystartowałam. Pięty szybko wbijały się w zamarzniętą powierzchnię, łamiąc ją, zgniatając i miażdżąc, jakby na każdy odcisk mojej stopy z nieba zwalał się nagle ciężki głaz. Zostawiałam za sobą smugę błyszczącego szlamu. Biegłam tak szybko, jak tylko potrafiłam. Z wiatrem w oczach i nozdrzach. Dławiąc się minusowym Celsjuszem wlewanym mi przez gardło wprost do zamarzającego żołądka. Biegłam w stronę przerębli, biegłam w stronę wody. Odebrała mi Radosława. Zamarzła tak, jak ja zamarzłam. Niech mi to wszystko odda, niech ottaja, niech się obudzi!
Dziur było trzy, każda ustawiona względem kolejnych niczym czubki trójkąta. Znad głowy usłyszałam wszechogarniający głos: Proszę odsunąć się od przerębli! Powtarzam, proszę powoli odejść od przerębli!” i spłynął na mnie snop bladego, mlecznego, ciepłego światła. Usiadłam powoli na skraju, w błyszczącym szlamie, i ześlizgnęłam się w dół.
***
Proszę się obudzić! Pani otworzy oczy! Jak ma pani na nazwisko? Naaa-zwiii-sko! No już, budzimy się. Taaak jest. Jasne światło, tym razem jednak zimne, kliniczne. Chłód, który uwalił się na mnie i nie chce zejść. Biały sufit. Białe ściany.
...Pik...
...Pik...
...Pik...
...Pik...
...I tak dalej...
Tak jakby odmierzali mi sonometrem życie. Na irytujące, głośne piśnięcia. Leżę i powoli otwieram oczy, choć przychodzi mi to z trudem bo lampa zagląda wprost w moje źrenice, chamsko wpraszając się w odwiedziny. Nie chcę żadnych gości. Mrużę powieki i powoli odwracam głowę w prawo. A tam: stojaczek z podwieszonym na nim woreczkiem. Przejrzysty roztwór wtłaczany wprost w moją żyłę. Przecież byłam w wodzie, cała w niej zanurzona. Teraz jestem sucha i po co – żeby wodę wciskać mi przez igły? Na oko, mój sposób był efektywniejszy.
Czuję jednak ulgę. Mięśnie stopniowo się rozkurczają, odmarzają. Ciało zaczyna powoli pracować jak lokomotywa, która dopiero rusza ze stacji. Czuję pierwsze fale ciepła. Wraca mi apetyt. I niestety – wraca mi pamięć. Uderza mnie jak lewy sierpowy – Bang! – prosto w skroń – Bang! - prosto w kość policzkową. I jeśli dalej tak pójdzie, będą mnie zaraz liczyć. Bo właśnie otwierają mnie jak worek ze zwłokami w prosektorium, suwakiem, od głowy po samo krocze, i przeprowadzają operację na otwartych wspomnieniach. Z pustki wyciągają czarną rozpacz – widać pustka też może mieć zawartość. Kroją mnie bez znieczulenia, bez głupiego jasia chociaż. Tęsknotę też wyciągają. I strach ze smutkiem. Wrzucają to wszystko do sterylnych wiader, po czym suwak zaciągają z powrotem po samą głowę i koniec. Dziękujemy pani. Teraz proszę leżeć. Wiadra tu zostawiamy. Zaraz przy łóżku. Proszę sobie popatrzeć i się zaznajomić. To pani jest.
Odłowili mnie z przerębla – powiedziała Gośka. Zauważyły mnie helikoptery patrolujące. Miałam więcej szczęścia niż rozumu, co mnie naszło, że polazłam tak daleko, jaki debil urządza sobie wycieczki krajoznawcze po topniejącym marcowym lodzie?! Jak chciałam naćpać się jodem, trzeba było mówić, wywiozła by mnie do Rowów! Miejsce z nazwy odpowiednie dla takich wykolejeńców jak ja! A w ogóle jeśli jeszcze raz wytnę jej taki numer to już nigdy, ale to - nigdy - się do mnie nie odezwie – tu głos jej się łamie, więc zacina się i nie mówi nic więcej, żeby nie być nakrytą na płaczu. Ale Gośka, lód nie topniał, był luty – wycedzam. Jaki luty, idiotko?! Czy ciebie już do końca powaliło, co?! Marzec jest, marzec!!! – krzyczy i stuka paznokciem w tarczę zegarka. Dwudziesty pierwszy marca dzisiaj, no ja pierdolę, no... Chwyta mnie za dłoń. Pierwszy dzień wiosny dzisiaj. Budzili cię trochę, potem leżałaś jeszcze wpół przytomna, jakiś tydzień. Strasznie na ciebie pomstowali, bo pociłaś się brokatem. Co ty masz z tym brokatem, co? Co ty, błyszczyk do ust żarłaś ostatnio? Ale nieważne. Siedziałam trochę tu z tobą, trochę na pierwszym - mówi. Dlaczego na pierwszym? Co jest na pierwszym? - pytam. Intensywna. Radek.
Radosław przeżył – jakim cudem – cudem po prostu, bo nikt nie potrafił udzielić żadnej sensownej odpowiedzi. Wyłowili go razem ze mną. Cały błyszczał. Do tej pory nie może wymyć z włosów brokatu. Marynarzyk żył. Według mnie, to syreny się nim pod wodą zaopiekowały i na złość mi spółkowały z nim, podtrzymując funkcje życiowe i pokrywając całe ciało błyszczykiem. Ale może to wcale nie prawda. Może to w ogóle nie miało miejsca. Może to tylko karnawał tego roku był wyjątkowo udany.