Przyglądał się jemu chwilę, zastanawiając się nad tajemnicami, które skrywa jego twarz. Oczy mówiły, że jest młodszy niż można by sądzić. dawał mu jakieś osiemnaście lat, choć dobrze wiedział, że za dwa tygodnie skończy dopiero szesnaście. Wszyscy mu tyle dawali. Uśmiechnął się stwierdzając, że pewnie podoba się wszystkim dziewczynom. Tak, taki typ przykuwa uwagę swoją delikatnie wysuniętą brodą z niewielkim dołkiem i krótkimi niewiarygodnie czarnymi włosami. Do tego zielone, ciągle roześmiane oczy, nadające niezwykły wyraz całej twarzy, oczy, które są w stanie jednym spojrzeniem zniewolić każdą dziewczynę. I jego głos - wyraźny, przenikliwy i dźwięczny, męski głos, od którego można się uzależnić tak samo jak od szybkiej jazdy samochodem lub jedzenia truskawek.
Stał w miejscu poprawiając swoją ulubioną bluzę, która zdaje się tylko na nim leżała idealnie. Spojrzał na niego. On w skupieniu poprawiał znowu włosy jak gdyby były w nieładzie.
- Długo masz zamiar jeszcze stać przed lustrem? - zapytała kobieta stojąca na progu kuchni.
- Jeszcze chwilę.
Zerknął na nią ukradkiem, mając jej za złe, że przyłapała go jak podziwiał siebie. Zawstydził się trochę i by choć na chwilę uniknąć jej wzroku, poszedł do pokoju.
Ona stała bez ruchu oparta o framugę kuchennych drzwi z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, a jej myśli powracały do jakichś zdarzeń z przeszłości, które zarysowały się cierpieniem na jej twarzy. Patrzyła jak on zbiera się do wyjścia.
- O której wrócisz?
- Nie wiem, pewnie przed jedenastą. - odparł wkładając dokumenty do kieszeni spodni.
- Weź klucze. - powiedziała obojętnie.
- Dobra! - rozglądał się szukając czegoś wokół siebie.
- W szufladzie. - odpowiedziała na nie zadane jeszcze pytanie.
- Mamo... - zaczął niepewnie - ...dasz mi jakieś pieniądze?
- Ile?
- Przynajmniej dychę.
- Wiesz że nie mam ostatnio pieniędzy.
- Wiem, ale dzisiaj jest dyskoteka w liceum Traugutta. - zaczął ją przekonywać - będą tam dzisiaj wszyscy...
Zanim dokończył, kobieta ze zrezygnowaniem przeszła do pokoju i wróciła z portfelem w ręce. Przeglądała w skupieniu jego zawartość. po chwili namysłu wyjęła papierek i podała jemu.
- Nie wydaj wszystkiego od razu.
- Dobra. - odparł uśmiechając się wdzięcznie.
Wziął klucze, wcisnął do kieszeni banknot i wyszedł zostawiając swoją matkę sam na sam z dziwnym uczuciem bezsilności. Kobieta poczuła, że nie ma już na niego wpływu, że on nie jest tym małym chłopcem, którego tak bardzo kochała. Zauważyła gazetę, która od wczoraj leżała na szafce. Chwyciła ją i poszła do pokoju. Usiadła w swoim fotelu, bezmyślnie przeglądając gazetę piła zimną herbatę. Na dziesiątej stronie znalazła artykuł o brutalnym morderstwie, które miało miejsce tydzień temu w tej okolicy. Upuściła szklankę, a ta rozbiła się o podłogę. Ręce zatrzęsły się jej ze zdenerwowania. Nie mogła się opanować, po chwili zaczęła płakać. Wstała z fotela. Nie wiedząc co zrobić zaczęła chodzić po mieszkaniu, co i raz wyglądając przez okno. Drżącą ręką nasypała do szklanki dwie łyżeczki kawy i zalała wrzątkiem. Zgasiła w całym mieszkaniu światło, podeszła do okna, odsłoniła firankę i zastygła w bezruchu wpatrując się w zarys znajomej okolicy.
On zszedł szybko po schodach i już po chwili znalazł się przed blokiem. Zapiął kurtkę, schował klucze do kieszeni spodni, a pognieciony papierek włożył do portfela. Spojrzał na zegarek - było dwanaście po dwudziestej. Rozejrzał się odruchowo wokół siebie po czym ruszył w stronę stalowej, gdzie mieszkał Robert.
Dla pewności sprawdził czy ma w kieszeni portfel z całym swoim majątkiem wartości dziesięciu złotych, które musi wystarczyć mu przynajmniej na tydzień. Miał przy sobie jeszcze trochę drobnych, ale tego było najwyżej dwa pięćdziesiąt zaoszczędzone podczas robienia zakupów.
Ostatnio miał zamiar poszukać sobie jakiejś pracy, jednak dosyć trudno jest znaleźć coś co nie przeszkadzało by w nauce, a taki był warunek postawiony przez matkę: najwyżej trzy dni w tygodniu, po pięć godzin dziennie, co jest i tak za dużo jak dla niego, a poza tym kiedy zacznie zarabiać musiał będzie płacić matce haracz, co nie do końca było żartem.
Był zawsze jeszcze Marcin i jego rewelacyjna propozycja, ale dla niego to była ostateczność. On dobrze wiedział skąd Marcin bierze kasę na drogie ciuchy, jeżdżenie taksówkami i długie rozmowy przez komórkę. Każdy wiedział co robi Marcin. Dla niego Marcin był po prostu kutasem. Wcześniej i jemu imponowała kasa Marcina, ale kiedy zobaczył go przed podstawówką przy Konwieńskiej jak wciska dzieciakom towar stracił dla niego resztki szacunku. Zresztą Marcin był już stracony. Przez ostatnie wakacje więcej towaru sam zużył niż sprzedał, ale Marcin miał bogatych rodziców, jego było na to stać.
On ostatnie kilka dni stracił przeglądając ogłoszenia i dzwoniąc do setki różnych firm. Zwykle zbywano go młodym wiekiem albo brakiem kwalifikacji. Czasem tylko, ktoś zapraszał go na wstępną rozmowę, prosząc by założył czystą bieliznę, w jednoznacznie dając do zrozumienia na czym będzie polegała praca. Równie dobrze mógłby stanąć pod Centralnym. Nie. On nie umiałby się na to zdobyć.
Szedł wolno zastanawiając się nad tym co powinien zrobić, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Gdzieniegdzie zmęczone latarnie rzucały na chodnik niewyraźny blask, oświetlając zmarzniętego przechodnia śpieszącego się do domu. Nie było zbyt zimno, ale w powietrzu pachniało chłodem.
On spoglądał co jakiś czas do mieszkań przez okna, jak podglądacz patrzący przez dziurkę od klucza, dostrzegając jedynie ten niewielki kawałek prawdy, dla którego tak bardzo pragnął tego idealnego świata zza szyby.
O tej porze spotykało się zwykle niewielu ludzi, dlatego on tak lubił swoje szykujące się do snu miasto, przykryte czarną jak jego włosy płachtą, naznaczoną milionem białych, niedostępnych punkcików. Miasto to równie bardzo kochał i nienawidził.
Dotarł wreszcie przed starą, zniszczoną kamienicę, w której mieszkał Robert. Wszedł do klatki zapalił światło, ale jasno zrobiło się tylko na samej górze. Ostrożnie wszedł na pierwsze piętro. Stanął przed drzwiami i niemal po omacku odnalazł dzwonek. Otworzył mu ojciec Roberta.
- Dobry wieczór! Czy zastałem Roberta? - zapytał się grzecznie choć wiedział, że Robert na niego czeka.
- Jest w łazience. Zaraz wyjdzie. - odparł starszy mężczyzna, jak gdyby miał do niego pretensję o to że przeszkadza mu w czymś niezwykle ważnym.
Gestem kazał mu wejść, krzycząc głośniej niż to było konieczne:
- Robert! Wyłaź stamtąd! Kolego do Ciebie przyszedł!
- Chwila odezwał się zza drzwi znajomy głos.
On nie czekał na to co powie ojciec Roberta, tylko widząc parę znajomych butów, które na pewno nie należały do nikogo z domowników skręcił na prawo do pokoju Roberta mając nadzieję, że zastanie tam ich właściciela. Nie zawiódł się. W niewielkim pokoju na nie zasłanej wersalce siedział Mariusz.
- Cześć Tomek! Myślałem, że już nie przyjdziesz. - powiedział spoglądając na niego.
- Przecież jest jeszcze wcześnie - popatrzył na zegarek - Jest dopiero w pół do dziesiątej.
- Wiem, ale Plichu mówił, że będziesz wcześniej.
- To cud, że w ogóle wyszedłem.
- Co się stało?
- Nie nic... Nieważne. - odpowiedział nie mogąc wymyślić nic konkretnego. Mariusz wiedział, że on nie lubił opowiadać o swoich sprawach rodzinnych więc nie naciskał.
- Kupiliśmy "torbę". Dorzucisz się? - zapytał żeby zmienić temat.
- Nie dzięki, nie mam dzisiaj nastroju.
- My też nie dlatego kupiliśmy "torbę". - roześmiał się Mariusz.
- Ty już dzisiaj coś chyba paliłeś? - zapytał się patrząc na Mariusza, ale ten tylko się uśmiechnął.
- A co z Pauliną? Rozmawiałeś z nią wczoraj?
- Nie, ale na pewno będzie na dyskotece. - usiadł koło niego przyglądając się plakatom przyklejonym nad biurkiem - Ma mi dzisiaj wszystko powiedzieć. Ona mnie już strasznie wkurza. Sama mówi jedno, a od Magdy dowiaduję się czegoś zupełnie innego.
- Myślisz, że dzisiaj powie ci prawdę?
- Już nie wiem co mam myśleć.
Przerwali rozmowę bo do pokoju wszedł Robert.
- Cześć! - rzucił Tomkowi szukając czegoś w szafie.
- Długo jeszcze? - wycedził wyraźnie zirytowany Mariusz.
- Uspokój się, już idziemy. - Założył trochę schodzoną, zieloną koszulę i wyszedł z pokoju.
- Ciekawe czy będzie Anka z tą drugą? - zastanawiał się Mariusz.
- Ta niska... z kolczykiem w pępku ?
Mariusz potwierdził ruchem głowy.
- A która to ta druga?
- No wiesz... ta wyższa... blondynka.
- Ona ci się podoba? - zdziwił się przywołując w pamięci postać dziewczyny - Przestań, ona jest paskudna. - dodał.
- Tak? Nie pamiętam jej za dobrze. - powiedział wyciągając paczkę papierosów. Wkurzył się na Tomka za to, że znowu udaje, że ma najlepszy gust i że mimo problemów z Pauliną, nadal zwraca na wygląd tak dużą uwagę.
- Nie pal tutaj, bo zaraz przyleci jego stary i znowu będzie awantura.
- Możesz mi wierzyć... nic specjalnego - dodał po chwili.
- Idziemy! - oznajmił Robert otwierając drzwi pokoju.
Już po chwili schodzili po ciemku na dół.
- Która jest godzina? - zapytał Robert
- Skąd mam, kurwa, wiedzieć, jest ciemno. - odpowiedział Mariusz, wnerwiając przy tym Plicha, który zawsze udawał przed sąsiadami, a za ich pośrednictwem przed rodzicami, kulturalnego chłopca. Oni choć znali Roberta dopiero dwa miesiące zdążyli przyzwyczaić się do tego, że on zgrywa się na świętego. W ich klasie właściwie każdy zgrywał się na kogoś niezwykle porządnego przed rodzicami albo nauczycielami. Gdyby Winierska - ich wychowawczyni - dowiedziała się co najlepsza uczennica - Kaśka Pakuła - robiła na imprezie u Marcina zzieleniałaby pewnie ze wstydu i poszła do niej na korepetycje, za co, jak dowiedział się ktoś dociekliwy, wyleciała z poprzedniej szkoły. Uczyłaby tam pewnie do tej pory, gdyby nie rozniosło się po szkole co przerabia z uczniami klasy maturalnej zamiast historii. Dyrektorowi niezbyt się to spodobało, zwłaszcza, że jemu nie chciała udzielić korepetycji.
Ich szkoła była zupełnie normalna pod względem stosunków uczeń - nauczyciel. Uczniowie udawali, że się uczą, a nauczyciele, że ich to obchodzi. Na początku Tomkowi wszystko się podobało: nowa klasa, nowa szkoła, nowi nauczyciele, a zwłaszcza on był tam nowy. Już po miesiącu okazało się, że nie wszystko jest tak piękne jak wydawało się, że jest. Większość osób z jego klasy to idioci lub życiowe ofiary, a wychowawczyni chociaż niedużo starsza od nich, a przy tym dosyć ładna i wygadana, nie ma nigdy ochoty wstawić się za swoją klasą, nawet jeśli racja jest po ich stronie. Tak właśnie było z tym głupim planem, gdy się okazało, że religia jest w środę na drugiej lekcji, pomiędzy matematyką, a biologią, co dla kilku osób oznacza stracony czas. Gdy zapytali się jej czy nie można z tym coś zrobić stwierdziła, że to ich problem, że nie chodzą na religię. Tomek i ona nie darzyli się zbytnią się zbytnią sympatią od pierwszej klasy i tej sprawy z wycieczką zapoznawczą. On otwarcie przyznał, że nie będzie miał pieniędzy, a ona ośmieszyła go przy całej klasie mówiąc coś w rodzaju:
- Poszukaj sobie pracy. Jak wszyscy zrzucą się na fartuszek, to będziesz mógł zostać moją sprzątaczką.
Winierskiej wydawało się to dobrym żartem, ale nikt oprócz niej się z tego nie śmiał. Tomek wkurzył się na nią, ale nic nie mógł zrobić. Żadne jego tłumaczenia nie miały znaczenia, bo co jakiś czas napotykał na pełne politowania lub pogardy spojrzenia. Zawsze tak było, że jeśli tematem szkolnych rozmów stawały się pieniądze, okazywało się, że ktoś je ma, a ktoś nie i w najbardziej nawet zgranej klasie coś się psuło. Zaczął podejrzewać, że o to chodziło też Paulinie. Trudno jest zrozumieć kogoś kto mówi, że pieniądze nie mają znaczenia, szczególnie kiedy się ich nie ma. Dla Tomka cały świat kręcił się wokół pieniędzy, a raczej ich ciągłego braku. Nie mógł mieć o to pretensji do swojej matki, bo ona robiła wszystko, żeby on nie musiał się o nic martwić. Przez ostatni rok pracowała na dwie zmiany, by zapewnić jemu w miarę normalne życie i odłożyć jakieś pieniądze. Wszystko się popsuło, kiedy miesiąc temu straciła pół etatu kasjerki w pobliskim "esdehu". Wcześniej zarabiała prawie tysiąc złotych - potem zaledwie siedemset, z czego większą część pochłaniały opłaty. Od tego czasu nie powodzi się im najlepiej. Jak by było mało innych problemów.
Doszli do Inżynierskiej i skierowali się w stronę Solidarności. Rozmawiali o swoich sprawach, przeżywając i rozpamiętując od nowa każde zdarzenie, które choćby w najmniejszym stopniu ich dotyczyło. Opowiadali sobie z przejęciem o tym co wydarzyło się wczoraj w szkole i o tym co być może wydarzy się w przyszłym tygodniu; o klasówce z matmy, na którą nikt nic nie umie, o chorobie Starkowskiego, dzięki której przez tydzień nie będzie polskiego, o "Konradzie Wallenrodzie", którego nikomu się nie chce czytać i o Winierskiej, o której zawsze można powiedzieć coś złego.
Tomek poczuł się w pewien sposób szczęśliwy, mogąc iść sobie z nimi i po prostu rozmawiać o zupełnie głupich sprawach, nie myśląc o żadnych problemach. Nawet już nie przejmował się Pauliną. Uświadomił sobie, że mu na niej nie zależy i to też sprawiło mu dziwną przyjemność. Może w innej sytuacji... Ale po tym co ona zrobiła, miał jej dosyć i zamierzał jej o tym dzisiaj powiedzieć.
- Tak będzie najlepiej. - pomyślał - Z tego nic już nie będzie.
Spojrzał na Roberta i Mariusza. Oni też mieli swoje problemy, ale mimo wszystko umieli cieszyć się z życia. Mariusza znał już od dawna. Robert doszedł do ich klasy na początku roku. Obaj byli różni od siebie i od Tomka, zapewne dlatego tak dobrze się rozumieli. Mariusza znał oczywiście o wiele lepiej, ale miał go już czasami po prostu dosyć. Mariusza ulubionym zajęciem było udawanie, że się na wszystkim zna i że ma najlepszy gust. Tomek tolerował to z pobłażliwością słuchając po raz dziesiąty jego opowieści o tym jak będąc z wizytą u rodziny na wsi, jeździł samochodem po lesie mijając o włos każde drzewo i w ostatniej chwili wyprowadzał samochód z niezwykle niebezpiecznego poślizgu. Mariusz zawsze opowiadał swoje historie z wielkim zaangażowaniem, odpowiednio modulując głos, gestami pokazując sytuację, a mimiką oddając emocje. Był w tym chyba mistrzem. Jeśli coś umiał robić naprawdę dobrze to właśnie przekazywać zdarzenia. I chociaż większość osób wiedziała, że Mariusz je czasem ubarwia, nikomu to nie psuło zabawy.
Kiedyś Tomek był nawet skłonny wierzyć w to co mówił Mariusz, ale okazało się, że nie wszystko co on mówił jest prawdą. Wszystko wyszło na jaw gdy Tomek po raz pierwszy odwiedził Mariusza. Nie zobaczył w jego pokoju komputera, ani wieży, a eleganckie mieszkanie, o którym tyle słyszał, okazało się być równie zaniedbane jak i jego. Mariusz zawstydzony całą sytuacją nawet nie próbował się tłumaczyć. Dla Tomka to nie miało znaczenia. Dobrze wiedział dlaczego Mariusz wymyślił to wszystko, wiedział, bo przecież sam z nikim nie rozmawiał na ten temat, by nie poczuć się gorszym. Powiedzieć otwarcie, że nie ma się pieniędzy na nowe Adidasy to być straconym towarzysko. Aż dziwne jest to, że w kraju tak wielkich kontrastów, każdy chce być za wszelką cenę akceptowany. Być innym, wyróżniać się z tłumu to narażać się na drwiny, prześladowania, a w najlepszym wypadku na samotność. Nieważny jest powód, ważne, że poniżając słabszego można poczuć się lepszym. Takie reguły panowały w szkole Tomka, takie reguły od lat wpajali uczniom nauczyciele - czynni narodowcy lub chorzy na sklerozę konserwatyści - ci sami, którzy dla świętego spokoju, zadają uczniom beznadziejnie głupią pracę na lekcji i wychodzą na kawę, albo papierosa, choć od zawsze deklarowali się jako niepalący.
Dotarli wreszcie do Wileńskiej. Do przejścia pozostał im już tylko kawałek, a potem mieli zaczekać na tramwaj. Na rogu Inżynierskiej i Wileńskiej stał słup ogłoszeniowy, przykryty czerwoną kopułą zakończoną niewielką kulą. Tomka uwagę przykuł plakat, który pojawił się ostatnio w wielu miejscach Warszawy. Przystanął i przyglądał się zamieszczonej na nim fotografii. Po raz setny zaczął czytać. Robert i Mariusz także zauważyli plakat. Wrócili się do Tomka i czytali razem z nim.
- "TRAGICZNA ŚMIERĆ NIEWINNEGO MAĆKA" - przeczytał na głos Robert. Stali bez ruchu, a każdy czytał po cichu po raz kolejny treść zawartą poniżej zdjęcia. - "Zginął mając niespełna 16 lat. - zaczął Tomek na tyle głośno, że i pozostali dwaj go słyszeli - 10 listopada obchodziłby urodziny." - Był kilka dni młodszy ode mnie - pomyślał - "Niestety nie doczekał się ich. Został zamordowany przez grupę BANDYTÓW przy ulicy Targowej 70 w sobotę 24 października." - Niedaleko stąd - dodał - "Jego jedynym pechem..." - Jak można mówić o pechu gdy zginął człowiek? - pomyślał - "...było to, że znalazł się przypadkowo w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie. Był bardzo dobrym chłopcem, wśród znajomych był niezwykle lubiany." - My chodziliśmy do klasy A, on do B - objaśnił Robertowi - "Miał wiele zainteresowań m.in. pasjonował się piłką nożną i muzyką."
- To przecież dzięki niemu jego klasa ograła nas w "nogę" w rozgrywkach szkolnych. - przerwał Tomkowi Mariusz i zacząłby pewnie opowiadać jak to było, ale Tomek kontynuował. - "Wszyscy, którzy znali Maćka zapamiętają go jako wesołego, sympatycznego, pełnego życia chłopca. Los zmusił go do pozostawienia matki, rodziny i kolegów." - Tomek zamilkł.
- "Nabożeństwo odbędzie się o godz. 12:15 w piątek 30 października w kaplicy św. Ignacego przy Cmentarzu Komunalnym Północnym (Wólka Węglowa)" - dokończył Robert.
Spojrzał na Mariusza, a potem na Tomka. Ten bezmyślnie patrzył na zdjęcie. Dla niego to nadal było czymś nierealnym.
- Jeszcze tydzień temu widziałem Maćka z jego dziewczyną, a teraz... - wyszeptał Tomek.
Chciał coś jeszcze powiedzieć - coś, cokolwiek, ale głos uwiązł mu w gardle. Popatrzył na chłopaków, a oni nadal patrzyli na niego. Mariusz milczał gdyż wiedział, że Tomek i Maciek przyjaźnili się przez całą podstawówkę, Robert milczał, gdyż zupełnie nie rozumiał sytuacji. Dla niego była to taka sama tragedia jak dla każdego innego chłopaka żyjącego w jakimś dalekim mieście, w które tylko nazwą się różni. Podobne emocje wzbudzała w nim sprawa zabójstwa Tomasza Jaworskiego i Jolanty Brzozowskiej. Podobne uczucia wzbudziła w nim tragiczna śmierć Diany i jego ciotki Heleny, która zmarła kilka lat temu na raka piersi. On podchodził do wszystkiego z niesamowitym dystansem, nie dając ponieść się emocjom. Nawet jeśli czasem opowiadał o czymś co działo się u niego w domu, mówił spokojnie jak gdyby opowiadał o czymś co widział w kinie. Tomek jednak domyślał się, że jest mu niezwykle trudno wytrzymać ciągłe kłótnie rodziców i to że ojciec przychodzi do domu pijany i pada jak kłoda w przedpokoju, to jak taszczy go razem z matką do łóżka, to że jego matka nie jest w stanie nic na to poradzić i to jak ona płacze w nocy myśląc, że nikt jej nie słyszy.
Ruszyli na skróty do alei Solidarności. Znali dobrze okolicę, więc zamiast tracić pięć minut na dojście do skrzyżowania z Targową, ruszyli prosto pomiędzy starymi kamienicami i brudnymi budynkami. W ciemnościach, w brudnych, niedostępnych zakamarkach ukryła się Bieda czyhając na nowe ofiary. Oni szli pewnie przyzwyczajeni do smrodu uryny i ciężkiego zaduchu miasta. Nie zwracali już uwagi na dziwne hałasy, będące częścią nocy w mieście, tak samo jak gwiazdy i pohukiwanie sowy są zupełnie naturalne na wsi. Wytężyli zmysły by nie dać się zaskoczyć "nocnym drapieżnikom". Robert szedł pierwszy przygotowany na niemal każdą niespodziankę. Dla niego pomimo złej sławy Pragi i kilku wybuchów, które tu miały miejsce, to i tak była spokojna okolica. Wcześniej mieszkał w niewielkim miasteczku o nazwie Błonie, ale po przeprowadzce właściwie niewiele się zmieniło. Bliżej cywilizacji, a poza tym wszystko tak samo. Tacy sami małostkowi ludzie, tak samo się pije i więcej ćpa i tak samo nikogo to nie obchodzi.
Wreszcie. Odetchnęli z ulgą po dotarciu do ulicy. Światła latarni i samochodów zaatakowały ich ze wszystkich stron zabierając nie wiadomo gdzie, zdawałoby się nierozłączne cienie.
Tomek spojrzał na zegarek.
- Mamy jeszcze dziesięć minut.
Mariusz wyjął fifkę i niewielką, szczelnie zapiętą torebkę, w której było coś co wyglądem przypominało jakiekolwiek zioła używane do robienia dobroczynnych wywarów. Napełnił tym szerszą część fifki, wyrównał z przejęciem i zapalił. Tomek poczuł charakterystyczny zapach. Mariusz zaciągnął się, tracąc na chwilę kontakt z otoczeniem. Po minucie zaczął się z wszystkiego śmiać, a jego oczy zrobiły się jakby puste. Szybko zaraził dobrym humorem także Plicha. Robert nie dał się długo namawiać. Zaciągnął się szybko, krztusząc się przy okazji. Mariusz zaczął się z niego od razu nabijać i żartować. Tomek nie miał ochoty przypalać. Szedł z nimi, wykrzywionym uśmiechem udając, że ich słucha. Myślał o tym co się stało. Cały czas miał przed oczami twarz Maćka. Przez ostatni tydzień zbierał się na odwagę, żeby pójść tam gdzie on zginął, ale po prostu nie mógł. Za dużo rzeczy ich poróżniło, żeby teraz mógł udawać jego przyjaciela. Nie pojechał też na jego pogrzeb, choć nawet Mariusz tam był. Nie mógł... Nie chciał już o tym myśleć. Przypomniał sobie czyjeś słowa: "Gdy odchodzi przyjaciel coś we mnie umiera."
- Tak to prawda. - zamyślił się nad tym co było kiedyś, ale to nadal bolało. Szedł powoli nie zwracając uwagi na Mariusza i Plicha. Co jakiś czas rozglądał się wokół siebie patrząc na miasto, które właśnie nocą było dla niego najpiękniejsze.
- "Tak wygląda moje miasto nocą..." - zanucił. Zawsze kiedy w nocy chodził po mieście miał ochotę śpiewać, na cały głos, koniecznie jakąś starą, polską piosenkę - "Autobiografię" albo "Skórę". Spojrzał na chłopaków. Byli już nieźle najarani. Śmiali się bez powodu i opowiadali niestworzone rzeczy. Tomek też zaczął się śmiać, śmiał się jednak nie z nimi, a z nich. Oni i tak nie byli już prawie niczego świadomi, więc śmiali się jeszcze bardziej.
Zatrzymali się na pasach, co prawda Plichu stwierdził, że jest niebieskie i chciał przechodzić, ale Tomek go powstrzymaj.
- Stój! Zaraz! -powiedział - przechodzi się przecież na czerwonym.
- Ty, no nie pieprz, przechodzi się co czwartek. - poprawił go Mariusz.
Zielone. Przeszli przez ulicę docierając na wysepkę tramwajową. Tomek poszedł zobaczyć za ile będzie tramwaj, a tamci dwaj usiedli na ławce dyskutując zawzięcie o wyższości masła nad świętami Wielkanocy.
- Zaraz powinien być. - stwierdził Tomek spoglądając w stronę Radzyminskiej, skąd miał przyjechać tramwaj. Nie było go jednak widać. Dalej stało kilka osób: małżeństwo z dzieckiem; jakaś całkiem ładna dziewczyna, której przyglądało się dwóch żołnierzy stojących dwa metry dalej; chłopak około dwudziestki wyglądający na studenta i starsza kobieta, która przesunęła się w stronę słupa z rozkładem jazdy, gdy tylko Plichu dostał napadu śmiechu. Tomek usiadł obok chłopaków na ławce. Student i Starsza Kobieta patrzyli ukradkiem na nich. Dziewczyna, znudzona najwyraźniej oczekiwaniem na tramwaj, spoglądała co jakiś czas na żołnierzy, mogło się nawet wydawać, że się do nich uśmiecha. Oni nie robili jednak nic poza namolnym gapieniem się na nią. Na przystanek przyszło jeszcze kilka osób, ale Tomek nie zwrócił na nie uwagi. Patrzył bezmyślnie przed siebie i myślał o Paulinie. Przypomniał sobie gdzie po raz pierwszy ją zobaczył i co wtedy do niej powiedział. To było podczas sylwestra u Marcina. On był tam wtedy z Justyną, a ona przyszła z jakimś chłopakiem, którego jak się później okazało znała od tygodnia. Do jedenastej już wszyscy byli pijani lub nieźle najarani, ale Tomek podszedł do niej dopiero około pierwszej i powiedział coś w rodzaju:
- Szczęśliwego nowego roku! - co było dosyć oryginalnym zdaniem tej nocy, ale że ona nie była w radosnym nastroju, zaczął normalną rozmowę. Ona powiedziała mu kilka rzeczy, których nie mówi się normalnie nieznajomym, więc on przez resztę nocy zajmował się Justyną. Ta była na tyle pijana, że zupełnie nie wiedziała co się dzieje, ale na tyle trzeźwa, żeby zaciągnąć go do łazienki i nie wychodzić przez ponad pół godziny. Z reszty nocy pamiętał tylko tyle, że trochę jarał i dużo pił.
Do domu wrócił o szóstej nad ranem, po schodach wchodził potykając się o każdy stopień, kurczowo owinięty wokół barierki. Potem stał przez jakieś piętnaście minut próbując trafić kluczem do zamka. Poza połową kamienicy hałas usłyszała także jego matka. Otworzyła drzwi i przeraziła się kiedy zobaczyła jego całkiem bladego i zmarzniętego w obrzyganym ubraniu niemal leżącego na wycieraczce. Jej oczy zaszły łzami, a usta wykrzywiły się w niemym krzyku. Resztkami sił wciągnęła go do mieszkania i położyła do łóżka. Trzęsącymi się rękoma ściągnęła z niego mokre od alkoholu, potu i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze ubranie. Modliła się głośno chodząc w tę i z powrotem po mieszkaniu na miękkich ze zdenerwowania nogach, posiniaczonych od pracy za ladą i noszenia bezwładnymi rękoma przeładowanych toreb z zakupami dla kilku sąsiadek z góry. Usiadła obok niego na łóżku i przyciskając jego chłodną dłoń do swojego policzka z wszechogarniającym poczuciem bezradności zastanawiała się co zrobić. Dopiero po dwóch godzinach zdecydowała się pójść do pana Stefana, żeby samochodem zabrał ich do szpitala na Brzeską. Tomek półprzytomny, z pomocą pana Stefana zszedł na dół. W szpitalu potraktowano ich dosyć poważnie. Zabrali go na ostry dyżur. Matka czekała na korytarzu z panem Stefanem, który ciągle powtarzał, że wszystko będzie dobrze i uśmiechał się do niej w ten swój dobroduszny sposób. Udawała przed nim opanowaną i kazała mu jechać do domu, a kiedy tylko on poszedł, udając, że wierzy w ten jej spokój, popłakała się chowając swoją twarz w zmęczonych dłoniach. Jakaś pielęgniarka powiedziała jej wreszcie, po ponad godzinnym oczekiwaniu, że miał płukanie żołądka i badanie krwi. Mówiła coś o życiu - że niebezpieczeństwa nie ma , więc matka poczuła ulgę, ale nadal nie umiała się uspokoić. Nic więcej pielęgniarka nie chciała powiedzieć.
On był jej całym życiem, całym światem jaki jej pozostał. Gdy tylko pomyślała... Nie, nie chciała o tym nawet myśleć. Siedziała w zupełnej ciszy wpatrując się w stare obdrapane drzwi, oczekując z nadzieją, że za chwilę otworzą się, skrzypiąc ostrzegawczo i że wyjdzie wreszcie lekarz mówiąc, że wszystko będzie dobrze. Ale drzwi nie chciały się otworzyć i nikt nie wychodził. Popatrzyła na zegarek, obserwując jak wskazówka sekundnika leniwie przesuwa się do przodu. Patrzyła na nią, a ta jak na złość poruszała się coraz wolniej, kpiąc sobie z matki i oszczędzając siły na chwilę szczęścia by wtedy pognać dwa albo i trzy razy szybciej. Łzy na jej policzku zaschły wysuszone przez podmuchy obojętności wiejące od przechodzących obok ludzi. Siedziała zmęczona niemal zasypiając, ale zamiast iść po kawę czekała kolejną chwilę, bo może zaraz ktoś otworzy drzwi...
Nagle drzwi się otworzyły, przykuwając całą uwagę matki Tomka. Wyszła pielęgniarka oddalając się szybko i już po chwili znikła na końcu korytarza, za nią wyszedł lekarz. Podszedł do kobiety patrząc w jej wielkie smutne oczy, jego twarz nie wyrażała nadzwyczajnego przejęcia, a gesty były tak samo rutynowe jak jego praca. Zdjął okulary i schował je do kieszeni kitla.
- Pani Jastrzębska? - powiedział pytająco.
- Tak! - potwierdziła czekając aż lekarz zacznie mówić co z Tomkiem.
- o nazywam się doktor Dąbczyński. Z pani synem będzie wszystko w porządku. Zrobiliśmy mu płukanie żołądka i badanie krwi, które wykazało jeden i dwie dziesiąte promila alkoholu i związki THC. - oznajmił to powoli i spokojnie nawet nie udając przejętego. Ona nic nie powiedziała, więc kontynuował. - THC są to związki zawarte w narkotykach - obserwował jak w jej oczach pojawiają się łzy, więc dodał - w tych tak zwanych lekkich, to znaczy w takich jak marihuana i haszysz.
Ona była szczęśliwa, że to nic poważnego, ale jednocześnie zła na niego, za to co zrobił. Do tej pory zawsze się jej wydawało, że na nim można polegać, ale zaraz przypomniała sobie jakąś piosenkę: "...dobry chłopak był i mało pił..." i znowu łzy pociekły jej po twarzy. Weszła do sali, w której leżał. Nie był już taki blady, patrzył się na nią nie mówiąc ani słowa. Ona też się nie odzywała i tylko usiadła koło jego łóżka.
Po dwóch dniach wrócił do domu. Zapanowała wtedy pomiędzy nim, a jego matką bardzo chłodna atmosfera. Nie rozmawiali, co prawda o tym co się stało, ale pomijanie tego tematu też niczego nie rozwiązywało. Przez kilka następnych dni próbował ją przeprosić, ale wtedy ona zbywała go jakąkolwiek błahostką. W szkole dowiedział się co działo się na imprezie, ale wolał nie mówić nikomu o tym co działo się z nim. Przez kilka dni nawet Justyna dziwnie z nim rozmawiała, a gdy dowiedział się wszystkiego, nie chciał jej wierzyć. Przez cały tydzień chodził zupełnie skołowany, co i raz dowiadując się nowych rewelacji. W piątek wieczorem wszedł do pokoju matki. Ona czytała gazetę zerkając co jakiś czas na telewizor. Tomek podszedł do niej i usiadł na podłodze obok jej fotela. Położył głowę na jej kolanach.
- Mamo, przepraszam! - powiedział niemal płacząc.
Ona odłożyła gazetę i pogłaskała go po głowie.
- Tomek, nie rób mi tego co twój ojciec.
Potem powiedziała mu o tym co się wtedy działo i jak bardzo się bała. On obiecał, że już nigdy tego nie zrobi, a ona modliła się, żeby dane mu było dotrzymać słowa.
Po tym wszystkim Tomek całkowicie olał Justynę. Przez jakiś miesiąc udawał, że wszystko jest w porządku, ale cały czas narastała w nim nieokreślona złość. Może dlatego, że inaczej wyobrażał sobie pierwszy raz i to niekoniecznie z Justyną. Paulinę spotkał ponownie dopiero w wakacje, na plaży w Rewalu. On był tam w odwiedzinach u cioci Wandzi, a ona przyjechała z rodzicami. Rozmawiali dwa razy, bo okazało się, że ona już wyjeżdża. Po powrocie do domu, Tomek od razu zadzwonił do niej, ale jej akurat nie było w tym czasie w Warszawie. Chciał dać sobie z nią spokój, dopóki nie zobaczył jej na dyskotece w czterdziestym piątym liceum imienia Traugutta. W pierwszej chwili nie poznał jej. Była jeszcze bardziej opalona, roześmiana, a nowa fryzura i oszałamiający kolor włosów sprawił, że wyglądała niezwykle kobieco. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę i dopiero kiedy ona zauważyła jego, podszedł do niej. Tańczyli razem dopóki nie wrócił jej chłopak. W dosadny sposób kazał Tomkowi zostawić ją w spokoju, a że miał metr osiemdziesiąt i dwadzieścia lat, Tomek dał za wygraną. Cała historia skończyłaby się szczęśliwie gdyby nie to, że kilka dni później Paulina zadzwoniła do niego. Umówili się na spotkanie, którego on nie mógł się doczekać, był wtedy tak szczęśliwy, myślał, że sięgnął nieba, i że cały świat ma u stóp. Wydawało się mu, że ją kocha.
Ostatnio coś pomiędzy nimi się popsuło. To nie stało się nagle, to nigdy nie dzieje się nagle, ale dopiero kiedy zobaczył ją na mieście z tamtym chłopakiem, śmiejącą się do tamtego, tak jak tylko do niego się śmiała, postanowił coś zrobić. Kiedy się jej o to zapytał, ona oczywiście wszystkiego się wyparła. Może by jej uwierzył gdyby nie to, że zapytana o to samo Magda, najlepsza przyjaciółka Pauliny, mówiła o kuzynie, który przyjechał na kilka dni do Warszawy w sprawie pracy, którą obiecał mu tutaj znajomy Pauliny ojca. Po tym co widział nie chciał nawet w to wierzyć.
To było w czwartek dwa tygodnie temu. Przez cały dzień padał deszcz. On skończył późno lekcje i wracał do domu. Nie miał parasola, ani nawet czapki. Szedł ulicą i zwyczajnie moknął. Włosy miał mokre, a ubranie kleiło się mu do ciała. Deszcz się nasilił, więc przystanął pod niemal pozbawionym liści drzewem. Patrzył na ludzi niedoceniających jak zwykle cudu przyrody, jakim był deszcz. Stojąc tak zauważył Paulinę, ale była zbyt daleko żeby ją zawołać. Stała na przystanku autobusowym i tak jak on moknęła powoli. Patrzył na nią i myślał o tym jakim to on jest szczęściarzem, że ona jest z nim. Była wtedy jeszcze piękniejsza niż zwykle. Włosy opadały jej bezwiednie na ramiona, a twarz promieniała wprost radością. Ona nie widziała jego. Tomek co i raz wycierał z czoła deszcz napływający mu do oczu. Przyjechał autobus. Ona jednak nie czekała na autobus, ale na chłopaka, który z niego wysiadł. Tamten podszedł od razu do niej i pocałował ją przelotnie na powitanie. Potem ona go przytuliła. Tomek był zły na nią i na siebie, chciał zapaść się pod ziemię, ale zamiast tego nadal stał pod drzewem i przyglądał się im ukradkiem. Tamten był starszy od niej o kilka lat, to było widać. Mówił coś, a ona się śmiała, potem chwycił ją za ręką i poszli gdzieś razem. Tomek nie wiedział co się dzieje. Stał przez dłuższą chwilę opierając się o mokre drzewo, po czym ruszył do domu nie zważając już na padający deszcz. Wiedział jedno - ten pocałunek, którego był świadkiem, zniszczył wszystko co pomiędzy nimi było i być mogło. Przez resztę dnia słuchał głupich, melancholijnych piosenek u siebie w pokoju.
Ludzie czekający na tramwaj coraz bardziej się niecierpliwili. Tomek spojrzał po raz kolejny na zegarek.
- Minuta spóźnienia. - pomyślał.
Starsza kobieta z niechęcią spoglądała na pięć osób stojących kilka kroków od niej. Dwie kobiety i trzech mężczyzn. Wszyscy byli wyraźnie w dobrych nastrojach. Sądząc po ich ubiorze, wybierali się na przyjęcie lub do drogiego klubu. Niższa kobieta - drobna blondynka z krótkimi włosami nie sięgającymi do ramion, ubrana była w czarną zwiewną sukienkę do kolan i cienką kurtkę, która należała do jej chłopaka. Rozmawiała ona z długowłosą brunetką, która nie była najwyraźniej w najlepszym humorze. Obie były dosyć ładne, więc przyciągały przelotne spojrzenia zarówno chłopaków, żołnierzy jak i Studenta. Mężczyźni rozmawiali o czymś dobitnie, zamaszyście gestykulując i podkreślając swoje racje podniesionym głosem. Najbardziej udzielał się przystojny, krótko obcięty szatyn o dosyć wyraźnych rysach twarzy, które "na pewno się już gdzieś widziało". Trochę wyższy od Szatyna brunet, wyglądał na nieźle zaprawionego. Blondynka nie była tym zachwycona, zwłaszcza gdy ten przytulał się do niej. Ze spokojem i cierpliwością, której z pewnością zabrakło by Brunetce, znosiła jego ręce na swoim tyłku i nieświeży, ciężki oddech kiedy ją całował. Brunetka odwróciła się do Szatyna zajętego rozmową z tym trzecim, który stał z boku wypatrując tramwaju. Zaczęła na niego krzyczeć zwracając na siebie uwagę wszystkich oczekujących. Blondynka mówiła jej, żeby dała sobie spokój, na co Szatyn zaczął krzyczeć:
- Zamknij się! Słyszysz? Nie będziesz mi tu, kurwa, robiła scen przy ludziach.
- Dlaczego nie? A co znowu powiesz swojej mamusi jaką to ja ci wielką krzywdę robię?
- Przestańcie się kłócić - powiedział zbyt cicho, by jego słowa wywarły na kimś jakikolwiek efekt, stojący z boku Blondyn.
- Słyszysz? Przestań! Bo jak ci zaraz... - uniósł prawą rękę lekko do góry - ...to nie wstaniesz.
- Proszę bardzo, zrób to. Myślisz, że ja się Ciebie boję? - Brunetka podeszła do niego na niebezpiecznie bliską odległość. - Proszę bardzo, uderz! A może przy ludziach się nie odważysz? - zaczęła płakać, więc blondynka odciągnęła ją na bok.
Wysoki próbował uspokoić Szatyna, ale ten nie zważając na nikogo, manifestował swoją siłę krzycząc, szarpiąc się i potykając się o własne nogi. Mariusz roześmiał się, kiedy to Szatyn omal się nie przewrócił, odzyskując równowagę z pomocą Blondyna. Robertowi także się udzieliło. Siedzieli obok Tomka zwracając swoim śmiechem uwagę kilku osób na siebie. Starsza kobieta ze współczuciem spoglądała na Brunetkę wycierającą łzy. Szatyn znowu zaczął krzyczeć to na Blondynkę, to na Wysokiego. Blondyn wolał nie mieszać się do niczego stojąc krok za Szatynem. Blondynka powiedziała coś do niego nie zważając na protesty Wysokiego. Szatyn słuchał tego w spokoju, aż skończyła, wtedy powiedział do Wysokiego:
- Weź, kurwa, zabierz swoją kobietę, bo jej jeszcze krzywdę zrobię.
Wysoki nic nie powiedział. Blondynka popatrzyła się na niego, po czym odwróciła się i podeszła do Brunetki. Starsza kobieta chciała je jakoś pocieszyć, ale nie miała odwagi się odezwać. Wpatrywała się w nie bezradnie tak, jak bezradnie myśli się o przeszłości, której nie można zmienić, choć pragnie się tego całym sercem.
Robert znowu się roześmiał, zupełnie nie zorientowany w tym co się wokół działo. Szatyn spojrzał na niego ze złością.
- Zamknij się gówniarzu... bo ci przypierdolę! - krzyknął chwiejąc się na nogach.
Tomek przestraszył się trochę i zaczął uspokajać Plicha, ale ten zupełnie nie mógł się powstrzymać.
- Zajebać ci, czy się zamkniesz? - krzyknął znowu jakby to było w tej chwili najważniejsze. Brunetka patrzyła na niego z niepokojem. Szatyn stał i patrzył jak dzieciak śmieje się z jego słabości, jak lekceważy jego osobę, tak jak kiedyś robili to inni. Przypomniał sobie jak w szkole na przerwach nikt z min nie chciał rozmawiać i jak chłopaki z klasy chcieli go pobić, a on nic nie zrobił, bo myślał, że w taki sposób się z nimi zaprzyjaźni i jak śmiali się z niego, kiedy Dorota, której zawsze było jego żal, stawała w jego obronie. Przypomniał sobie jak kilku gości pobiło go w parku, bo nie umiał się im postawić i to jak się czuł kiedy zostawiła go Monika. Patrzył na chłopaka, a tamten śmiał się z niego i szydził z jego słabości.
W jednej chwili znalazł się koło niego i zanim ktokolwiek zareagował, jego pięść trafiła chłopaka w twarz. Robert spadł z ławki i trochę to trwało zanim się podniósł. Szatyn czuł się dumny z siebie, Teraz tamten już się nie będzie z niego śmiał, teraz już nikt się nie będzie z niego śmiał. Podbiegł do niego Wysoki.
- Choć, idziemy. - zaczął ciągnąć go za rękaw koszuli.
Tomek pomógł wstać Robertowi, wycierając cieknącą krew cieknącą mu z nosa. Plichu był zupełnie zaskoczony, dopiero po chwili dotarło do niego co się stało. Był jednak zbyt najarany by zachowywać się rozsądnie. Zaczął kląć siarczyście na wszystkich i na wszystko. Szatyn zadowolony z siebie, nie zwracał prawie na niego uwagi, ale Wysoki wyraźnie się wnerwił, gdy padło "kurwa" w kierunku Blondynki. Tomek i Mariusz nie czekając na to co się stanie ruszyli w stronę świateł. Robert szedł za nimi, rzucając co i raz za siebie jakąś "kurwę" albo "chuja". Przeszli przez ulicę. Wysoki nie wytrzymał, zaczął biec za nimi wpadając pod ruszające samochody. Szatyn pobiegł za tamtym, nie słuchając tego, co mówiły kobiety. Blondyn, chociaż do tej pory trzymał się na uboczu, postanowił do nich dołączyć.
Tomek widząc co się dzieje, zaczął biec. Mariusz i Robert trzymali się tuż za nim. On miał nadzieję, że tamtym szybko znudzi się pościg i zaraz zawrócą, ale mimo to nie zatrzymywał się, ani nie oglądał za siebie. Słyszał jednak, że Mariusz i Plichu biegną za nim. Czuł, że serce bije mu coraz szybciej, a na czoło występuje gorący pot. Bał się.
Bał się tych wszystkich rzeczy, przed którymi przestrzegała go matka i ciemności, która nie była na tyle gęsta by otulić go całkowicie, tak jak matka otulała go w chłodne dni, kocem. Biegł przed siebie goniąc szczęśliwe dni, które odeszły razem z ojcem. Biegł słysząc, że tamci zostają w tyle i że tylko on może im pomóc. Zatrzymał się czekając na Plicha i Mariusza myśląc co zrobić. Mężczyźni nadal ich gonili. Postanowił zgubić ich pomiędzy budynkami.
- Zaraz skręcamy. - zdążył powiedzieć z wysiłku nie mogąc złapać tchu. Wydawało się, że oni zorientowali się o co chodzi. Biegli razem, zdyszani, wyczerpani i tak samo przerażeni tym co może nastąpić jeśli nie okażą się wystarczająco twardzi. Tomek czuł, że jego koszula jest niemal cała mokra.
- Teraz! - zdecydował skręcając w bramę, która pojawiła się z prawej. Zdyszany, potykając się o jakieś pudła, wbiegł na podwórze, oświetlone jedynie przez nikłe światła okien. Skierował się do drzwi. Były zamknięte. Zauważył drugie - zamknięte i trzecie - także zamknięte. Stanął na środku podwórza próbując chwilę odpocząć. Mariusz i Robert stanęli obok niego, zgięci w pół, podpierali się rękoma o kolana, dyszeli równie głośno jak i on. Oczekiwali. Z niepokojem patrzyli w kierunku bramy, ale tam nic się nie poruszało. Żadne dźwięki nie dochodziły od ulicy. Jedyne co słyszeli to miarowe bicie własnych serc... i kroki.
Uciec. Nie ma dokąd uciec. Schować się, ukryć, zniknąć, wtulić się w bezpieczne ramiona matki, usnąć i obudzić się daleko stąd.
Zawładnął nimi całkowicie paraliżujący strach.
Nie ma wyjścia, nie ma odwrotu, nie ma drugiej szansy i żadne drzwi nie są otwarte.
Strach, który odczuwa się przed czymś nieuniknionym.
Tomek rozglądał się wokół siebie bojąc się tego, że nie będzie wiedział co zrobić
- Schowajmy się! - jego słowa odbiły się echem, nawołującym po nocy. Mariusz, a za nim Robert weszli za wielkie pudła stojące pod ścianą. Tomek wziął się do zastawiania ich ukrycia.
Kroki. Usłyszał znajome, znienawidzone głosy i kroki zbliżające się nieuchronnie.
Schować się. Próbował wejść pod kartonowe pudła, gdy poczuł gwałtowny ból brzucha. Jęknął z bólu odruchowo zwijając się w kłębek. Ktoś chwycił go za nogi i wyciągnął z ukrycia. Trzy sylwetki ukazały się nad nim. Poczuł ostry ból nogi. To któryś z nich kopnął go z całej siły w udo. Oczy zaszły mu łzami.
- Przestańcie... proszę! - powiedział odbierając kolejny cios, tym razem w plecy. Nie mógł złapać powietrza. Chciał prosić o litość, ale nie mógł nawet odetchnąć. Dopadły go kolejne razy. Mężczyźni kopali gdzie popadło, byle mocno, żeby ulżyć swojej złości. Klęli, mówili coś do niego, ale on ich nie słyszał. Wszystko go bolało, z trudem przychodziło mu złapać oddech. Już nawet nie myślał o tym co z nim zrobią. Zamknął oczy, a rękoma objął głowę. Nie miał szans w taki sposób się ochronić. Już po chwili niemal stracił czucie w rękach. Po twarzy ciekła mu krew z rozciętego łuku brwiowego i zmiażdżonego nosa. Któryś kopnął go w pachwinę, rozkoszując się bólem deformującym twarz ofiary. Tomek leżąc na ziemi zwinął się w kłębek, tak bardzo, że jego ciało naprężyło się do granic wytrzymałości.
Któryś przykucnął i zaczął okładać Tomka pięściami. Tomkowi wydawało się przez chwilę, że ktoś rzuca w niego kamieniami. Pozostali kopali go niczym pień drzewa.
- Ratunku! - odezwał się stłumionym głosem wywołując jeszcze większą wściekłość w swoich oprawcach. Tamci zmęczyli się, bo przestali go kopać. Podniósł głowę. Wszystkie światła były przygaszone, a w niektórych oknach przesuwały się sylwetki ludzi.
- Ratunku! - krzyknął, a echo powtórzyło po nim. Powoli wycofał się pod ścianę, by spróbować wstać. Mężczyźni podeszli do niego. Znowu kopali go i bili pięściami, a jego głowa bezwładnie odbijała się od betonowej ściany.
Kopnięcie w twarz. Poczuł słodki smak krwi. Stracił zęba, którego z trudem wypluł. Jego sine i spuchnięte usta nie były już w stanie krzyczeć. Zakrztusił się śliną albo krwią, próbując złapać łyk powietrza.. Jego oczy zaszły mgłą. Nie Widział już niemal nic. Do jego uszu dobiegały odgłosy kolejnych ciosów.
- Już dosyć! Zostawmy go! - ktoś krzyknął, dając nadzieję na koniec cierpienia.
Mężczyźni odsunęli się do tyłu. Tomek trzymając się ściany próbował się podnieść. Splunął krwią.
- Ratunku! Pomocy! - krzyknął całą swoją chęcią życia - Pomocy!
Poczuł ból, znowu poczuł ból. Jego posiniaczone i opuchnięte ciało było jeszcze w stanie odczuwać ból. Ostry, niezwykle przejmujący ból w klatce piersiowej, Rozdzierający ból, skupiony w jednym punkcie jego ciała. Otworzył oczy. W jego piersi tkwił nóż.
Któryś mężczyzna jednym szarpnięciem wyrwał go i rozciął nim policzek Tomka. Siły opuściły go całkowicie. Nie zważał już na to co się z nim dzieje. Nie zważał już na mężczyzn niszczących jego życie. Na nic już nie zważał. Trzymając się brudnej ściany szedł do drzwi, za którymi miał nadzieję znaleźć chwilę wytchnienia i spokoju.
Ktoś złapał go za rękę. Pomagał iść w stronę drzwi. Tomek był już niemal nieprzytomny. Z trudem oddychał i z jeszcze większym trudem stawiał krok po kroku.
- Skąd jesteś? - zapytał obcy kobiecy głos.
- Z Pragi... - odpowiedział zamykając oczy.
Osunął się na ziemię.
Kobieta wybiegła przez bramę na ulicę. Stała tam czekając na pomoc. Po kilku minutach zatrzymała karetkę pogotowia.
Za późno.
Tomka matka przez cały wieczór stała w pustym mieszkaniu, po ciemku wypatrując powrotu Tomka. Kiedy nie zjawił się o jedenastej, wyczekiwała z próżną nadzieją, że znajdzie go leżącego na progu mieszkania, czekającego, aż ona otworzy mu drzwi.