Cokolwiek

Colas

Radość, koło Warszawy, wieczór późny, lekko jakby sfatygowany. Posuwają się do przodu resztki aut wątpliwego pochodzenia. Wiaterek malutki, ledwo dmący, a i mrozek całkiem sporawy. Nie najprzyjemniej. Klarowny zdaje się być jedynie zmrok, niczym nie zmącony, oprócz księżyca. Małoletni przechodnie zniknęli już z przechodzonych chodników i śpią już pewnie. Aktualnie świat to mróz, wiaterek nazbyt lekki i kilka sztuk człowieczych, błąkających się. Furtki niedomknięte skrzypią wysoko, wyczarowując dźwiękiem samym, ciarki. Lekko zmrożona trawa skrzypi także nieprzyjemnie. Tylko samotność nie doskwiera, bo jest księżyc.

Witold, który żyje jeszcze, stawia kroki ostrożnie, jakby z rozmysłem. Niepotrzebnie, bo nikt nie patrzy. Sunie powoli, bardzo prosto, lekko tylko przechylając, w momentach zapominania. Kolory, które stworzył za dnia, teraz wyblakły, lub sczerniały raczej. Niektóre tylko, te oświetlone przez światła posesji, były żywsze- ale i tak niemrawe. Mimo to szedł i był z tego całkiem zadowolony. W czasie tych dziwnych chwil, pełnych mocy wznoszenia, postanawiał, by następny krok był dłuższy. Stanowczo poprawiało to humor (mimo wątpliwych walorów budujących). Gałązka nieraz trzasnęła, jak to w parku pełnym drzew. Wiewiórki nie uciekały, chyba sen je zmorzył.

Marsz ten powolny i tak społecznie bezpieczny, tak naprawdę nie miał w sobie nic szczególnego i nadal nie ma. Lecz postać człowieka, który nim dyrygował, była nie najnudniejsza. Często stawiał porządne kroki, zdając sobie z tego sprawę. I właściwie tylko to w nim było ciekawe- zdawał sobie sprawę; z różnych rzeczy: że te ledwo dostrzegalne ruch nóg mają jakieś znaczenie, że lepiej nieraz nie wyspać się dobrze, a zobaczyć puste nocą ulice. Takie to trochę naciągane, ale intrygujące. Lakoniczność potencjalna biła od Witolda nieprzerwanie, kłując banalnością w oczy. Każdy jeden, napotkany i zmuszony do reakcji nie-on, litował się. Co nie było wcale racjonalne.

Ustawiczne mijanie, cel sam w sobie, sprawiał marsz monotonnie interesującym. Coraz to nowy obraz, z każdej strony, pojawiał się, trwał przez chwilę, by następnie zniknąć zapomniany. Niektóre, zupełnie przypadkowe, przykuwały na chwilę wzrok, ale i te ulatywały. Piekarnia na rogu, już poczęła przygotowywać się, do poczęcia nie liczonych nigdy bochnów. Kilka osób machinalnie dokonujących dzieła stworzenie, trybiki odziane w białe kitle, otoczone mączną mgłą. Młody, ubrany niedbale, z twarzą nieokreślonego koloru, chłopak, wyłonił się budynku. Ręce pełne pustych kartonów, kończących za chwilę swą służebną rolę. Witold uczynił jeszcze kilka kroków, po czym zrównał się z młodzieniaszkiem.

- Pan szanowny wierzy w wartość chleba, jako ciała bożego?- rzekł niespiesznie.

- Dobry wieczór. Nie- odpowiedź wyłoniła się spoza pytania, skądś dalej, była jakby naturalną koleją rzeczy.

- To dlaczego poświęca pan noc tak cudowną na coś, co nie przynosi panu radości?

- Nie pytał pan o to, czy widzę sens w mej pracy, lecz czy ma ona wartość sakralną. Ja lubię to co robię. Każdy wsad jest nowy, znajomo piękny i za każdym razem niespodziewany. Czuję radość z zapachu i ciepła, bijącego z pieców. To chyba wystarcza.

- Tak, chyba tak. A myśli pan, że chleb, który pan wypieka, czuje powołanie- takie o które pytałem?

- Nie wiem, całkiem możliwe, jeśli wierzy oczywiście. Chociaż, jeśli jest ciałem Chrystusa, czy ma prawo wierzyć? Powinien raczej mieć pewność...

- Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł- tak jak w czasie całej rozmowy, tak i teraz, ze spuszczoną głową, odwrócił się Witold i odszedł. Piekarczyk wykonywał dalej swoje czynności, nie zwracając jakby uwagi na rzadki incydent.

Zgięcie kolana radośnie dawało możliwość ruchu. Było dumne ze swej, jakże ważnej, roli. Udo i łydka także miały poczucie zaangażowania w sprawy wyższej idei, lecz nie dawały tego po sobie odczuć. Nie stać je było na tak cyrkowe figury, które prezentowała chociażby rzepka. Noc ciemna, lekko rozgwieżdżona, osnuta aurą ciemnego blasku. Słońce, które w tejże chwili było gdzieś na drugim krańcu świata, angażowało się równie wielce tam, jak i tutaj. Pozostawiając pole do popisu swojemu zmiennikowi, miało poczucie wyższości. Ono przecież dawało życia. Księżyc, mroczny błazen, podtrzymywał je tylko do czasu ponownego nadejścia dziennych promieni. Jedynym zadaniem było tylko czuwanie, czynność stwarzająca pozory celowości. Jednakże duma, wynikająca z próżniackiej natury srebrnego lica, zauroczyła już tak wielu. Musiał być czymś więcej, może nawet kimś...

Malutki listek, chyba brązowy (w swej nocnej czarności), niesiony wiatrem upadł u stóp Witolda. Tyle liści, podobnych temu, leżało już na parkowej ścieżce, jednak ten w oczywisty sposób wyróżniał się. On spadł w tej chwili, w tym konkretnym momencie, kiedy wzrok był skupiony na nim. Stał się przeto LIŚCIEM wagi większej, niż wszystkie inne, nawet te, które jeszcze nie zdążyły upaść. Witold podniósł go niezdarnie, oburącz i zniszczył, rozrywając na drobne kawałki. Liberte, egalite, fraternite.

Siedząc ostatnie piętnaście i pół minuty na parkowej ławce, wpatrywał się w latarnię. Rzeźbiona, a może odlana, w stylowe ornamenty, zwieńczona była kopułkowatym kloszem. Wokoło niego, niczym tlen w powietrzu, kłębiły się krociowe ilości owadów. Małe robaczki gnane instynktem uderzały z impetem w niewidzialną przeszkodę. W tym ułamku styczności z rozżarzonym szkłem, eksplodowały i niknęły momentalnie we własnej głupocie. W ciągu jednej tylko sekundy następowało kilka takich tragedii, każda o tym samym ciężarze. Witold zdążył już zaobserwować tysiące znikających istnień i nie czuł się z tego powodu zbyt dobrze. Spuścił wzrok i pogrążył się w zadumie. Gdy miał już odejść, mimowolnie raz jeszcze spojrzał na rozgrywający się dramat. I zamiast latarni oblepionej drobnymi żywotami ujrzał siebie. Wyglądał w tej, rozgrywającej się w ułamku sekundy, wizji na śpiącego. Blado-sina twarz nie wyrażała nic, a więc... W końcu wstał i zgodnie ze swoim zwyczajem oddalił się wolnym krokiem. Przygnębiony faktem zaistnienia w jego życiu śmierci, postanowił poszukać nań antidotum.

Światełko uciekające z ponurej budki z gazetami. Kolorowe magazyny i drobno nakładowe szmatławce. Znudzony najświeższymi wiadomościami ze świata sprzedawca ukłonił się panu Witoldowi i czekał na pierwsze słowo. Witold milczał jednak, bardziej niż mową zainteresowany mnogością liter. Te, na szpaltach czasopism układały się w wyrazy, które rozpatrywane poza kontekstem, przynosiły radość. Pan Witold chłonął każde słowo, przerzucając łapczywie wzrok ze strony na stronę. Zniecierpliwiony sprzedawczyk mrugnął nerwowo.

- Podać coś, czy nie podać?

- Podać, jeśli poleci mi pan coś niezwykłego. Coś, co rozwiąże problem, który trapi mnie od kilkunastu minut- wypowiedział te słowa mimochodem, wciąż wpatrując się w przestrzeń pełną treści. Wartościowych symboli, niczym nie powiązanych z życiem Witolda, fascynujących go jednak.

- A można wiedzieć, jakiemu zmartwieniu mam zaradzić?

- Mógłbym panu powiedzieć, ale czy wtedy miałby pan poczucie spełnienia tajemniczej prośby, czy może tylko sprzedałby pan mi gazetę? Wyczuwam drobną różnicę.

- Jak więc mam zgadnąć, co powinienem zrobić?

- Jeśli pan nie wie, to znaczy, że muszę szukać gdzieś indziej. Najwidoczniej to nie panu było dane stać się przyczyną. To jest już gdzieś zapisane, jakaś perfidia, mająca na celu zasiać we mnie zwątpienie. Jest więc gdzieś i rozwiązanie, które ujawni się prędzej, czy później samo. Muszę tylko wzmożyć poszukiwania. Do widzenia.

Brzózki młodo-białe szeleściły wiatrem. Ostatkiem jesiennych sił utrzymywały fason i tak jak przystało, przybrały ciepłe barwy. Już niedługo cieszyć się będą sobą- czas nagli- jeszcze tydzień, może dwa i pojawią się nagie, bezwstydno-zimowe. Raz do roku wszystkie drzewa w tym młododrzewiu miejskim stają się ekshibicjonistami. Odrażający widok.

Grupka młodych ludzi zachowuje się głośno. Stadne instynkty wzmocnione poprzez nikłe ilorazy sprawiły całkiem spory szum. Tani żart, jedyna więź ich łącząca, znów zabrzmiał donośnie. Rozochocony tym faktem pan Witold, ruszył nieco żwawiej, co wystarczyło, by został zauważony. Nowy obiekt radości dosyć szybko znalazł się w środku ludzkiego kręgu. Zadowolony („bo to muszą być dobrzy ludzie, skoro wciąż mają śmiech na ustach”), uśmiechnął się wylewnie, nie zrażony wcale niemiłym odorem przetrawionego alkoholu.

- Pan do kogo, miły panie?- zapytał jeden z wesołych młodzieńców.

- Personalnie do nikogo, a właściwie do wszystkich panów zarazem. Czy wiedzą panowie co mnie trapi?- twarz pana Witolda wyrażała bezgraniczną radość z mającej nastąpić dyskusji.

- Zabłądził pan?

- Celna uwaga, brawo. Tak, zbłądziłem- a raczej zostałem zwiedziony. Los spłatał mi figla i upomniał się o me życie. Co zrobić, proszę ja szanownych panów, aby wyprosić u fortuny jeszcze jeden dzień. Nie załatwiłem jeszcze wszystkiego na tym świecie.

- Ho, ho, słyszycie? On prosi nas o jeszcze jeden dzień...

- W rzeczy samej.

- ...A nie pomyślał, że to my jesteśmy na usługach śmierci, i że to my właśnie odbierzemy, co należy do niej.

- Nie wątpię, że panowie są w głębi dusz szlachetnymi jednostkami. Więc jeszcze raz proszę o pomoc. Jak przeżyć jeden dzień ponad życie?

- Wystarczy nie umierać, staruszku.

- Tak, zaiste mądra rada. Dziękuję, może właśnie o to chodzi. Pozwolą teraz panowie, że ich opuszczę, w takim przypadku muszę zajrzeć w jeszcze jedno miejsce. Do widzenia.

Pozostawiony sam sobie, drobny nocny tłumek przestał się kotłować. Lekko skonfundowany perspektywą zgonu zaczepionego jegomościa ucichł na chwilę. Nie minęła jednak wspomniana chwila, a już całe zajście zostało skwitowane śmiechem. Nieznacznie tylko ostrożniejszym.

Ostatnim etapem nocnej wędrówki była fontanna, niewielkich rozmiarów misa kamienna przez kogoś wykuta bez większej satysfakcji. Kamień tani, woda tryska z trzech ordynarnie nagich rur, rdzawej postury.

Kropelki unoszone poza kamienny krąg znikały w powietrzu. Wystarczyła krótka chwila, by siwa czupryna pana Witolda pokryła się warstewką rosy. Z zamkniętymi oczami stał tak, bez ruchu, starszy pan i wdychał aromat bezwonnej wody. Czuł powracającą trzeźwość umysłu. Wskazówki zegarka wykonały nieznaczny, z lekka nieśmiały ruch, po którym pan Witold potrząsnął z lubością głową i wycedził cicho, sam do siebie: „Jeśli w fontannie znajduje się parzysta liczba monet, to znaczy, że pójdę z tobą już teraz”. Spojrzał w górę, oczy badawczo taksowały zachmurzone niebo. „Jeśli jednak- opuścił wzrok i jakby trochę raźniej dokończył- wynik będzie nieparzysty, wtedy nie pozwolę sobą rządzić. Słyszysz, w takim przypadku zabraniam ci mnie tknąć. Tylko ja będę decydował o swym losie”. W takich przypadkach milczenie uznaje się za aprobatę, tak też postąpił pan Witold. Drżącymi rękoma ściągnął znoszone buty, podciągnął nogawki spodni i wyciągnął, pomięty woreczek foliowy z kieszeni. Stojąc schylony w pół, z jedną nogawką podciągniętą (druga już zdążyła opaść), sam jak palec w miejskim parku, nocą, wyławiał monetę, po monecie i wrzucał je do woreczka. Rachował spokojnie, oddychając miarowo. Gdy w betonowej niecce pozostały jedynie trzy metalowe krążki, pan Witold miał naliczonych osiemdziesiąt jeden sztuk. Zachmurzył się nieco, lecz nie stracił nadziei. Zupełnie tak jak wtedy, gdy był w partyzantce i wraz z kolegami szli na zwiad, tak i teraz rozglądnął się dookoła. Spojrzenia krótkie, urywane, czujne i lekka cwaniackie. Upewniony bezruchem otoczenia, szybkim gestem wyciągnął z kieszeni miedziaka i rzucił go pod nogi. Bezpośrednio po tym przyjął dawną, schyloną pozycję i jął wyciągać resztę monet. „Osiemdziesiąt pięć”, rzekł głosem stanowczym. „Nie zbliżaj się do mnie, teraz ja jestem sobie panem”.

Starszy pan, niezwykle zadowolony, z przemoczoną lewą nogawką, wracał parkową alejką do domu. Była trzecia nad ranem. Zegary w całym mieście jeszcze spały. Co niektórzy ludzie, znudzeni sztampą swoich snów, wstawali by popatrzeć w ciemność. Upieczone chleby, stygnące w samochodach, dowożone były już do sklepów. Małe robaczki wciąż ginęły całymi garściami.

Colas
Colas
Opowiadanie · 1 kwietnia 2001
anonim