Profesor Miller

moonky

Kamil był bardzo szczęśliwy będąc znów w lesie w niedzielny poranek. Radość potęgował dodatkowo fakt, że towarzyszyła mu ukochana mama. Krystyna jako prezes dużej korporacji dysponowała ograniczonym zasobem czasu. Jednak jej obietnica to świętość, nie podlegało to dyskusji. Kiedy więc potwierdziła na 100%, iż spędzi siódmy dzień tygodnia z synem musiało tak być. Chłopiec wybrał na miejsce wypoczynku tereny zielone nie przypadkowo. Miał 14 lat, a najlepsze wspomnienia z dzieciństwa wiązały się ze zbieraniem grzybów. Czynili to całą rodziną w lepszych czasach gdy ojciec żył i cieszył się dobrym zdrowiem. Nie brakowało śmiechu, wesołej atmosfery, a także łupów w postaci owoców lasu. Chcąc przywołać te wspomnienia Kamil pragnął, aby mama wzięła udział w tym wydarzeniu. Wzruszona rodzicielka uradowana perspektywą odmiany codziennej rzeczywistości 

chętnie przystała na propozycję jedynaka. Mimo to pierwsza godzina przebiegła bezowocnie...

- Mamo, znalazłaś coś?
- Niestety nędza...
- To dziwne. Mówi się, że grzyby wyrastają po deszczu, a tu nic!
- Hmmm... Być może ktoś nas uprzedził? Widziałeś tego dziadka? Wychodził z lasu niosąc wiklinowy kosz pełen grzybów!
- Myślisz, że zebrał wszystkie?
- Ha, ha, ha! Pewnie wybrał to co widać na pierwszy rzut oka. Reszta musi być ukryta synku.
- Patrz tam mamo! Pod drzewem coś jest! Wygląda na sporą kanię... Trzeba sprawdzić!

Podeszli bliżej, lecz to co ujrzeli zszokowało ich. Nie grzyb, choć mówi się tak o starych, zaniedbanych ludziach. Człowiek. Znaleźli istotę 

ludzką, ale z pewnymi ubytkami. Przyjrzawszy się dłoniom stwierdzili brak palców. Zostały obcięte. Ostrożnie, z obawy by nie uszkodzić kręgosłupa, 

Krystyna potrząsnęła nim. Przebudził się za drugim razem.

- Proszę pana, co się stało? Możemy jakoś pomóc?
- ...
- Kto panu obciął palce? Okropność! Zawiadomić policję?
- Mhy... Mhy... Mhy...

Człowiek otworzył usta pokazując obojgu resztki obciętego języka.


Dzień budził się do życia, czego nie można powiedzieć o Marku. Spał w najlepsze kilkukrotnie włączając drzemkę w budziku. Kolejny raz błogostan 

został przerwany o 6:04. Wyrwany z objęć Morfeusza doktor poddał się przyznając zwycięstwo elektronicznemu gadżetowi to pomiaru czasu. Następna 

runda jutro! Wziął głęboki oddech i leniwie powstał. Skierował się do łazienki gdzie przyjrzał się postaci w lustrze. Ujrzał blisko pięćdziesięcioletniego starego kawalera, który najlepsze lata miał już za sobą. Naznaczone życiem oblicze pełne bruzd wynikające z wysiłku pracy 

chirurga. Włosy posrebrzone, oczy mądre lecz pozbawione dawnego blasku. Nadal atrakcyjny samiec alfa(tak lubił siebie opisywać). Opłukawszy zimną 

wodą swoją 'wizytówkę' wyszedł do kuchni. Do czajnika nawał wody i postawił go na kuchence gazowej uprzednio dbając o źródło ognia. Usiadł na 

krześle prostując nieco sylwetkę i powtórnie nabrał powietrza do płuc. Zaczął rozmyślać co będzie go czekać w klinice. Umówione kilka wizyt celem 

ustalenia zabiegów na najbliższe terminy. Niestety odwiedzi go pani Steffenberg. Matko święta takiej hipochondryczki świat nie widział! Przerobiła 

chyba wszystkie znane medycynie rodzaje terapii, leczeń oraz zabiegów. Mimo to wciąż znajduje nowe rozwiązania na poprawę zdrowia. Czy ona liczy 

na nieśmiertelność? Jeśli tak to umrę wcześniej. Inny biedak zadba o jej formę. Ale prócz tego odbędzie się kilka przyjemniejszych zdarzeń. Jak 

zawsze miła pogawędka z uroczą recepcjonistką Anią, może mały flirt? Oczywiście wizyta doktora Dymnego, która zwyczajowo przeradza się w 

pasjonującą dyskusję o wędkarstwie. Tu nie ma limitu czasowego... No oprócz sytuacji pilnej operacji...

Doktor Marek Gradkowski wyszedł z mieszkania ok. godziny 6:30. Opuszczając domostwo zdążył jeszcze zauważyć aurę panującą za oknem. Nie była 

zachęcająca, coraz śmielej krajobraz tonął w deszczu utrudniając widoczność. Miało to znaczenie, gdyż wzrok mu się pogarszał(fatalnie dla 

chirurga), a do pracy chciał pojechać samochodem. Mając do wyboru jazdę własnym autem czy podróż autobusem to korzystniej wypadają własne 4 

kółka. Chwila zastanowienia, porównanie za i przeciw, decyzja - jedziemy automobilem! Już od wyjścia z bloku poczuł siłę ulewy. Zwykłe krople 

wody, lecz ich zmasowany opad utrudniał drogę do samochodu. Szczęśliwie był on zaparkowany dość blisko, co poprawiło humor doktorowi. Wkładając 

kluczyk do zamka w drzwiach auta dostrzegł kogoś. Zbliżał się powoli. Chwiejny krok mógł wskazywać na uraz lub upojenie alkoholowe, albowiem 

człowiek ten ubrany był niechlujnie. Zarośnięta twarz, odzież poszarpana, buty zniszczone. Jednak sama postać jawiła się imponująco pod względem 

wzrostu. Zdecydowanie ponad 2 metry. Lekarz spoglądał na zmierzającego nieznajomego i poczuł niepokój. W jego umyśle natychmiast urósł do rangi 

zbira. Opanowała go panika! Nerwowo zaczął kręcić  kluczykiem. Przyniosło to skutek odwrotny do zamierzonego. Momentalnie spojrzał na 'giganta' 

widząc w nim swoje najgorsze koszmary. Kiedy już byli sobie na wyciągnięcie ręki olbrzym przemówił:

- Przepraszam pana najmocniej... Niechże się pan mnie nie obawia. Zdaję sobie sprawę z tego jak wyglądam. Wiem, mogę budzić grozę. Ale z natury 

jestem łagodny - rzekł ciepło.
- Ufff... Przyznaję, strach mnie obleciał... Co za ulga!
- Zauważyłem portfel przed klatką schodową... Dosłownie przed chwilką... Jedynie pan wyszedł z bloku, więc to musi należeć do pana...

Wysunał potężną dłoń, w której znajdował się ciemnobrązowy skórzany portfel.

- O to bardzo miłe z pańskiej strony. Nigdy bym nie przypuszczał...

Przerwał, bo 'gigant' nie oddawał zguby.

- Hej no, zamierza mi pan go zwrócić?!

Olbrzym odgarnął włosy wolną ręką. Następnie zupełnie niespodziewanie dla doktora tą samą dłonią chwycił szyję medyka ściskając mocno za gardło. 

Przyciągnął go do siebie by potem uderzyć nim o samochód. Kilka takich uderzeń oszołomiło właściciela auta. Chcąc pozbawić przytomności 

ogłuszonego dr Gradkowskiego 'gigant' zasłonił mu usta chustką nasączoną chloroformem.  Opadł bezwładnie i oparł się o pojazd, a deszcz opłukiwał 

go niczym płacząc nad jego losem. Pozbawiony świadomości chirurg nie miał pojęcia, iż spotkał obywatela darzonego szacunkiem środowiska 

akademickiego. Wybitny naukowiec, pedagog, publicysta oraz ekspert w dziedzinie matematyki - Profesor Joachim Miller.

Doktor Gradkowski ocknął się z potwornym bólem głowy. Czuł się jakby z potylicy do płata czołowego mózgu jeździł pociąg relacji Przemyśl - 

Świnoujście mający postój na stacji Włoszczowa. Cierpienie jakiego nie zaznał nigdy wcześniej. Nie mógł określić gdzie przebywa. Skutecznie 

ograniczał mu to kaptur na głowie. Ponadto miał skrępowane nogi i ręce. Zwłaszcza dłonie były w niekomfortowej sytuacji, ciasno związane za 

plecami. Nogi także mocno splecione grubym sznurem. Żywił złudne przekonanie, że może śnić o całej sytuacji. Szybko doszedł do wniosku, iż się 

myli. Utwierdził go w tym silny ból i zapach benzyny. Sen wyłącza zmysł powonienia. Zatem dlaczego ktoś zadał sobie trud obezwładnienia go? Czemu 

zależało obcemu człowiekowi na porwaniu doktora? Pieniądze? Niewątpliwie. Wierzył, że kidnaper będzie chciał rozmawiać. Wtedy zaproponuje wysoką 

wypłatę w gotówce i zapewni milczenie na temat pobicia oraz ubezwłasnowolnienia. A jeśli chodzi o coś innego?

Ofiara spędziła dwa dni samotnie. Trzeciego profesor odwiedził doktora witając go ciosem otwartą dłonią w twarz. Powtórzył to jeszcze kilka razy. 

Lekarz wył z bólu prosząc o uwolnienie. Miller pozostawał głuchy na te apele. Wielokrotnie uderzał Gradkowskiego jakby grał na korcie tenisowym. 

Backhand i forehand. Oblicze skrępowanego puchło. Błagał o litość, nadaremnie. W końcu profesor przestał, podał mu otwartą butelkę wody pojąc go. 

Wlał pół butelki w doktorka, po czym wyszedł zostawiając cierpiącego ze swoimi myślami. Teraz był już całkowicie skołowany. Poczuł bezsilność. 

Uczono go, iż nie ma sytuacji bez wyjścia, lecz zaczynał wątpić w tę filozofię...

Miller zszedł późnym wieczorem do obiektu tortur. Tym razem okazał się bardziej humanitarny. Obudził Gradkowskiego chluśnięciem zimnej wody.

- Aaaaaaa! - krzyknął zdumiony.
- Witam doktorze, czuje się pan fatalnie - mam nadzieję!
- Kim ty do kurwy nędzy jesteś?!
- Twoim oprawcą wstrętny konowale!
- Dlaczego mi to robisz?! Ktoś ci za to płaci? Podwoje to, jeśli mnie uwolnisz! Nikomu ani słowa nie powiem!
- Żadne pieniądze nie wynagrodzą mi tego co uczyniłeś. Rozumiesz, pseudochirurgu!

Wykrzykując ostatnie zdanie lekarz otrzymał potężny cios w kość jarzmową.

- Aaaaaaa, do chuja! Pierdol się!
- Zapewniam cię - będziesz cierpiał do samego końca!
- Nie boję się ciebie! Słyszysz?! Zabijesz mnie?!
- Śmierć... To dla ciebie świetne rozwiązanie. Wiem, nie masz żony, dzieci, praktycznie żadnej rodziny. Brak ci dziewczyny przyjaciół, a nawet 

znajomych. Pozbawiając cię życia zrobiłbym ci wielki prezent. Jestem złym mikołajem. Rozdaje antyfanty!
- Hę, widzę że się nie dogadamy! Co zamierzasz? Można wiedzieć czym zawiniłem?!
- Nie. Twoim koszmarem stanie się niewiedza. Nigdy się nie dowiesz co doprowadziło cię do tego położenia. Problem będzie uwierał, dostaniesz 

obsesji na tym punkcie, lecz nikt cię nie oświeci. Umrzesz naturalnie błądząc wśród faktów, wspomnień nie mając pomysłu na zdarzenie, które 

zaprowadziło cię do zguby.
-Naprawdę? Zlituj się...

Doktor zaczyna płakać. oczy wypełniają łzy, a sam lekarz wydaje jęki niczym skomlący pies.

- Nie zasługujesz... Pozbawiłeś mnie tego co najcenniejsze... Brak mi słów... Powiem więc co tylko tyle... Życie nabierze nowej barwy - czerń... 

Każdy dzień stanie się udręką. Nie będziesz mógł powiedzieć nikomu co cię tu spotkało! Nie wrócisz do pracy, bo nie będziesz się już do tego 

nadawał! Koszmar... Tak nazwiesz tą marną egzystencję, ale właściwym słowem jest wegetacja. Śmierć stanie się pragnieniem. Da ci ona radość - 

wyzwolenie! Ale przejdźmy do konkretów, albowiem od gadania... Bla, bla, bla...

Profesor uwolnił ręce skazańca kładąc je na stole. I jeb! Chirurg stracił palce lewej dłoni w następstwie czego trysnęła krew. Jęk bólu wypełnił 

pomieszczenie. Natomiast siekiera dokończyła dziełą tnąc palce prawej dłoni. Wrzaski niczym palące niewiernego grzesznika w piekle. Rozpacz oraz 

cierpienie spersonifikowały się w postaci konającego doktora Marka Gradkowskiego.

- To nie koniec parszywy konowale...

Odsłoniwszy usta spod kaptura Miller wyciągnął język ofiary za pomocą sekatora. Nie wahając się ani chwili zacisnął szczęki nożyc pozbawiając 

lekarza języka. Jęki stały się jeszcze bardziej przerażające. Ból był nie do wytrzymania. Odruchem desperacji doktor wymachiwał kończynami chcąc 

zadać cios oprawcy. Na próżno. Profesor wymierzył dwa ciosy. Pierwszy na wątrobę, drugi w szczękę. Oba skutecznie ostudziły wojownicze zapędy 

bezsilnego lekarza.

- Za kilka dni zwrócę ci wolność... I nie becz mi tu, bądź facetem! Życie jest piękne!

moonky
moonky
Opowiadanie · 26 maja 2013
anonim