Trzecie miejsce w konkursie na prawdziwą historię Waldemara
Tymczasem Waldemar, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, że jest obiektem czyichś rozważań i pragnień, jak zwykle siedział przy kuchennym stole, wpatrzony w szklankę do połowy pustą. Bąbelki wody mineralnej leniwie musowały, co w ogóle nie pasowało do nastroju gnieżdżącego się w mężczyźnie. W głębi Waldemarowej duszy toczyła się bitwa. Egzystencjalne pojęcia: „być” i „nie być” wzbijały się jak czarne kruki, łopocząc skrzydłami i walcząc ze sobą w podświadomości.
– I po cholerę tyle się uczyłem… – mruczał Waldemar, zgniatając palcem wskazującym kolejny niedopałek. – Cholera…
Nie miał ochoty na żadne mocniejsze słowo i na mocniejszy komentarz. I pewnie tak by tkwił w miejscu, do czasu wygazowania napoju, gdyby z letargu nie wyrwał go dzwonek do drzwi. Powolnym krokiem udał się w ich kierunku, zerknął przez wizjer. Piękna kobieta, czerwona sukienka, blond włosy zaplecione w warkocz….
– Znowu ona! – wydyszał w niechęcią, a potem wpuścił do skromnego przedpokoju bóstwo w rajstopach.
Bóstwo od progu zaczęło szczebiotać:
– Waldemarze, ładnie to tak chować się przed światem? Talenty zagrzebywać? A nasi czekają…
Waldemar spojrzał z ukosa, przeżuł w ustach słowa pełne goryczy, a na świat rzucił jedynie te, które pozbyły się drapieżnych pazurów.
– Mam już dosyć, dosyć, dosyć… – i wpadłszy niemal w histerię, krzyczał – Jaki ze mnie psycholog !? Jaki człowiek ? Permanentnie ( to mocno zaakcentował) niepomocny! A mówiłem Rozpruwaczowi, żeby nie mordował sąsiada?! Mówiłem! A on co ??? Siekierka, młoteczek i kałuża krwi! Tłumaczyłem, że to się odbije na jego wnętrzu! Że taka plamiasta robota, nawet w rękawiczkach, pozostawia ślady na duszy! Nie posłuchał mnie, łajdak… Że nie wspomnę o Wyłupiastej! W biały dzień na ulicy zamordowała tego całego Damianka. A mówiłem, że w ten sposób nie zdobywa się organów do przeszczepu. Że są kolejki, badania… A wy teraz chcecie, żebym dla was pracował? – warknął, ze złości kilka razy podskoczył i wycieńczony własnym wybuchem, usiadł przy stole.
– Tak, jasne… za coś trzeba żyć! – rzuciła patetyczną maksymę przybyła – Jedzenie i picie z nieba nie spada. Chyba, że w postaci kwaśnego deszczu… – zarechotała.
Nastała chwila wiszącego nad głowami, ponurego i ciężkiego jak kolejowa szyna napięcia. Nawet oddechy zostały mechanicznie spłycone, nawet krew spowolniła wędrówkę w żyłach. W końcu stalowy Waldemar nie wytrzymał:
– Kocham bezrobocie! Bezrobocie to bezmartwienie! Beztroska! Bezkłopot! A kasa? Pieniądze? Szmal? A niby dlaczego milczę? Nie zdradziłem tajemnicy lekarskiej! Płacą mi za to! Patrz…– i jednym ruchem wydostał z szuflady przekazy pieniężne – To od Rozpruwacza, to od Wyłupiastej, jeszcze jeden, i ten, a tutaj od Rozpruwacza, a ten od Ruchawy… – nagle zastygł w bezruchu. – „Ups! Słyszała czy nie?”
Ruchawa była żoną Waldemara. Była i teoretycznie już jej nie ma. Kilka lat temu upozorował jej śmierć. Pomogli mu pacjenci – kilka dobrych pomysłów, jakieś podrzucone narzędzia… Wyjechała na własne życzenie do Australii, gdzie zarabia miliony na skórkowaniu kangurów. Po kilkunastu miesiącach odezwała się i przysłała czek. Co jakiś czas przychodzą następne…
Problem w tym, że przybyła pomogła mu przejść przez okres żałoby. Wspierała, czasem nawet zachwycająco delikatnie. Głupio byłoby teraz, gdyby na jaw wyszło małe oszustwo.
Kobieta na szczęście nic nie usłyszała. Nadal szczebiotała o obowiązkach względem społeczeństwa, o swoim zaangażowaniu w życie pacjentów pobliskiego psychiatryka, o marnotrawieniu talentu Waldemara i zagrzebywaniu predyspozycji. A tymczasem w psychologu rodziły się instynkty mordercze. Myślami dusił, targał, rozszarpywał gościa… Na małe kawałeczki. Kobieta może jakoś to wyczuła, albo faktycznie miała coś do załatwienia, bo wreszcie zaczęła się żegnać. Na odchodnym wyraziła nadzieję, że Waldemar zmieni zdanie i z aspołecznego melancholika zmieni się w cenionego lekarza.
– Niedoczekanie – sam do siebie powiedział głośno Waldemar. I ponownie usiadł przy kuchennym stole. Gładząc rozwichrzoną grzywkę bujnych czarnych włosów, wpatrzył się w do połowy pustą szklankę z wodą mineralną, w której za ten czas umarły wszystkie radosne bąbelki.
– Cholera, a może dobrze, że się uczyłem… – westchnął – Mam teraz mnóstwo kasy, mnóstwo wolnego czasu i mogę bezkarnie obserwować ruch mineralnych bąbelków w szklance, którą zapisała mi w spadku babcia Józefa. A świat skoro jest chory, niechaj leczy się sam!
Aleksandra Augustyn, godło: „Dinolia”
I w ogóle dobrze się czytało.