bez dialogów

gaga

Tego dnia właściwie nie działo się nic, co zwykle przykuwa uwagę przechodniów, bezpańskich kundli i dwuosobowych patroli. Czas płynął ospale, jakby niepewny swych praw.

Wstałam wcześnie, jak zawsze, jak od dawna. Od jakiegoś czasu budzi mnie pełny rezygnacji głos Iana Curtisa. Nie wiem sama, czemu w końcu nie zmienię tej kasety na jakąś bardziej optymistyczną? Budzić się co rano do pracy, słuchając jak Ian śpiewa bez końca: day in, day out, day in, day out, jest najbardziej oczywistą formą masochizmu i dołowania, jaka istnieje we wszechświecie. Może jeszcze poprzedniczka tej kasety, wyjęta z kieszenie wieży jakiś miesiąc temu, po wielotygodniowym pobycie w jej zachłannej czeluści, zaczynająca się od it doesn't matter if we all die. . . należy do równie dołujących. Trzeba przełączyć w końcu wieżę na radio. Co rano powita mnie gruchanie pełnej emfazy panienki lub kolesia, którzy wobec całego świata zaświadczą, jak dobrze im tu i teraz, jaka piękna jest pogoda, jak . . . ehhh, szkoda słów.

Wstałam wcześnie, choć może później niż zwykle, nie tańczyłam jednak, nie zdejmowałam koszuli (skąd miałabym ją wytrzasnąć do cholery?), tylko poszłam nastawić wodę na poranną kawę. Poranna kawa to esencja tego, co każe kontynuować tę dziwną egzystencję. Po wypiciu kawy możesz już siedzieć bez zasypiania, możesz stać i iść. Musisz wstać i wyjść. Musisz pojechać tramwajem i autobusem. Musisz otworzyć drzwi, powiedzieć coś na powitanie. Musisz odstukać te swoje wyliczone godziny przed ekranem. Musisz powiększać PKB. Może nie byłoby to konieczne, gdyby nie ten przykry fakt, że masz swoje lata i nikt nie będzie cię już utrzymywać. Musisz pracować, żeby żyć. Musisz żyć, żeby pracować. Możesz ewentualnie umrzeć, bo tak kończą w końcu ci, którzy wolą być żulem i narciarzem spod dworca. Nie da się nic nie robić. Zupełnie nic. Nawet jak jesteś kurwą, albo złodziejem to też pracujesz. Tylko czas pracy masz nie normowany. Nie masz wyjścia. Właściwie nie masz. . .

Tak to właśnie jest z Joy Division. Siedzisz przy porannej kawie i coraz bardziej wkurwia cię ta jedyna dostępna perspektywa. Na zegarze widzisz jak uciekają kolejne cenne minuty. Trzeba jeszcze naciągnąć na siebie ciuchy z serii "kobieta pracująca", podejść do lustra i powtórzyć jak zaklęcie: "dobry dzień dobry dzień dobry dzień dobry". Don't walk away in silence...

W tramwaju zawsze jest tłok, tyle tylko, że rano nie ma jeszcze kieszonkowców. Zwykle nie ma. Oni mają nie normowany czas pracy. Pracują więc zwykle po południu. Czychają jak drapieżne koty, na tłuste kąski wypchanych portfeli. Teraz jednak śpią jeszcze w łóżkach swoich złodziejskich kobiet. Kradną ich pocałunki i z taką samą wprawą, jak za cudze portfele, chwytają za ich sutki. Tymczasem tramwaj unosi całą ludzką masę przed siebie, stukocząc i chrypiąc. Ludzie patrzą tępo przed siebie i rozpuszczają wszystko spojrzeniem pustym jak kosmos. Jadą, wytwarzając próżnię. Czuję czasem, jak lewiatani brzuch tramwaju trawi wszystkich powolutku. Kość po kości. Mózgi, nerki i płaszcze w jednym wielkim, rozespanym procesie. Potem wypluwa resztki, jak sowa mysie szkielety, żeby mogły potruchtać we wszystkie strony.

Czas spędzony w pracy jest czasem straconym. Na szczęście tracę go za pieniądze. Praca jest formą prostytucji (z drugiej strony prostytucja jest formą pracy, nieprawdaż?), a jednak bardziej uczciwe wydaje się oddawanie się za pieniądze po barach i ulicznych zakamarkach, niż sprzedawanie swego czasu na codzienne czynności, dzięki którym życie staje się uporządkowanym ciągiem bezmyślnego wykonywania wciąż tych samych obowiązków. Czy jednak byłabym w stanie zarabiać kasę tak, jak to robią zmarznięte panienki pilnujące swego własnego skrawka chodnika? Nie sądzę. Trzeba wiec co dzień rano wstać, ubrać się i powiększać PKB. Powiedzieć na wejściu: "dzień dobry", usiąść przed monitorem, zalogować się, przejrzeć pocztę i nie myśleć o tym co by się mogło stać, gdyby los wykupiony podczas kumulacji w totku okazał się tym właściwym. Nie masz wyjścia. Właściwie nie masz...

Jak w każdy piątek, czas płynie wolniej niż zwykle. Obietnica tych kilkudziesięciu godzin, podczas których nie musisz robić nic, poza tym na co akurat masz ochotę, dławi zegary tak silnie, że ledwie dyszą i z trudem przełamują każdą kolejną porcję czasu. Chyba wszędzie tak jest, bo telefony nie dzwonią tak często, jak to zwykle bywa w tygodniu. Kiedy ktoś w końcu wprawia telefon w nerwowy terkot, w słuchawce odzywa się głos pełen rezygnacji, przepełniony pewnością, że i tak wszystko, co załatwia się w piątek, i tak trzeba będzie jeszcze powtórzyć po niedzieli. Zdarza się, że robiąc coś bardzo nudnego, myślę o tym wszystkim co wywołuje mój paniczny strach. Serce bije powoli jakby tłoczyło ołów, czuję jego każdy ruch. Żyję. To bardzo proste. Po prostu trwać, jak kamień albo drzewo. Być tu i teraz. To pomaga, ale nie zwalnia od myślenia. Niestety.

To co ratuje przed monotonią, jest równie monotonne. Pocieszające w tym drugim rodzaju monotonii jest to, że czas płynie wśród przyjaciół, no i towarzyszy temu kawałek dobrej muzyki. Jak zwykle czas płynie leniwie. Ktoś przychodzi, na stole pojawia się jakieś wino i piwko, wszystko powolutku zmierza ku nieuchronnemu kacowi dnia następnego. Gesty kłąb dymu gęstnieje nad naszymi głowami i kiedy już nie wiemy, o czym rozmawiać, po prostu palimy kolejnego jointa.

Marcelito obronił się dzisiaj. Z tytułem magazyniera przed nazwiskiem dołączył do naszego grona dobrze wyedukowanych hodowców krakowskiego spleenu. Co właściwie zmienia ta zbitka trzech literek i kropki przed nazwiskiem? Tak jak dotąd smakuje alkohol i tak samo jak dotąd czas ucieka pomiędzy palcami. A jednak, mimo że nic się nie zmienia, dziś witamy się jakoś odświętniej. Na stole miejsca grzeją goldwaserka i krupnik. Na przemian z malutką fajeczką ogrzewają nas pływające w płynie opiłki złota. Powoli alkohol miesza się z krwią w żyłach. Kolejny raz z wielkiego pudła starych winyli Hans wyciąga jakiś rarytas i impreza przeradza się w prywatkę w starym stylu. Mirello tańczy z Gosią, potem sam odstawia własny mirelloszoł jako mistrz parkietu. Po kolejny joincie czuję jak słabnę i zapadam się w fotel. Nierealne sytuacje, nierealne twarze. Wszystkie te nasze małe przyjemności są tak bardzo rozpaczliwe. Tu i teraz, tu i teraz... O tym trzeba myśleć. Nie trzeba myśleć o niczym.

Wszystko się kręci jak szalone. Model gada z Magdą. śmiejemy się czasem z tego ile Model zarabia u Arthura Andersena. Jest naszym alternatywnym życiem. Udało mu się wyemigrować z tego małego miasteczka na końcu niczego, którego mieszkańcy żywią niezrozumiałą dumę z faktu, że co pewien czas przecinają Planty szybkim krokiem, by dostać się na Rynek. Model jest emigrantem z CK miasta do dalekiej stolicy. Co pewien czas wsiada w pociąg intercity i przyjeżdża do tego grajdołka, by pić z nami w jakimś sentymentalnym widzie.

Nadszedł czas żeby wysłać specjalną misję pokojową do sklepu nocnego. Chłopaki przez prawie godzinę deliberują nad tym, kto zakwalifikuje się do tej upierdliwej misji. W końcu udaje się nam namówić Bobka i Mirella, żeby ruszyli schodami w dół, aż na mroźną ulicę. Jak zawsze w takich sytuacjach kolejne minuty mijają na rytualnej składce. W końcu nasi posłańcy wychodzą. Zapadam się coraz głębiej, mimo że kanapa wcale nie jest miękka. Dzisiejsza noc zapowiada się na długą i pełną coraz głębszego oszołomienia. Chłopaki wracają z kolejna porcją wody ognistej, żebyśmy mogli kontynuować nasz mały seansik ostatnich mohikanów. Spiliśmy się już odpowiednio, by kontynuować imprezkę na mieście. Banda sponiewieranych wódką i THC wariatów.

W Jemiole rzucamy się łapczywie na kilka wolnych stołków. Jak fala zagarniamy kolejne zwalniające się miejsca. Balis i Kaka gadają z Olą, a tuż obok trwa już głęboka libacja. Skończył się czas imprezki zaczyna się regularne pijaństwo, trudno znaleźć przy naszym stoliku (podobnie jak wokoło) choćby jedną w miarę trzeźwą osobę. Po raz setny pijemy zdrowie Marcellita, naszego świeżutkiego magistra, który nie wygląda już tak świeżo, jak na początku wieczoru.

Czas płynie jakoś szybciej. Czuję jak niektóre momenty omijają mnie szerokim łukiem i umykają uwadze. Co pewien czas powracam skołowanym umysłem do świętego "tu i teraz", lecz te przebłyski są dość rzadkie. Nie chcą nam już sprzedawać. Czas przeciekł nam definitywnie przez palce i powoli staje się jasne, że to miejsce wyczerpało swą gościnność. Przenosimy się do Coronera.

Miejsce jest dość obskurne i nieczęsto zdarza się nam tam przychodzić, jednak może dzisiaj lepiej pozostać poza zasięgiem wzroku jakiegokolwiek znajomego. Jesteśmy w trupa pijani. Już od momentu gdy udaje się nam dotrzeć do stolika (o dziwo bez spadania ze schodów), jest jasne że to już ostatni przystanek tego wieczoru. Porywam niedopite piwo ze stolika obok. Potem kolejne z innego stolika. Nasze żulostwo sięga szczytów, gdy Marcello z uśmiechem zaczyna pożerać szklanki. Hans zasypia na stole.

Powoli ulatniają się ostanie niedobitki. Zostajemy w trójkę ja, Bobek i Marcellito. Pijani jak norki, nie wiemy już gdzie jesteśmy. Kolejna szklanka, mimo moich próśb, znika pod zębami Marcella. Bobek zasypia na stole.

Nie wiem w jaki sposób nagle odnajduję się na Starowiślnej, w drodze do mojego mieszkania, które trudno nazwać domem. Za rękę trzymam całkiem pijaniutkiego Marlo. Żeby dotrzeć do dalekiego ciepłego kąta, toczymy się śladem węża, zahaczając o każdy krawężnik, drogą zimną jak wnętrze hurtowni mięsa.

gaga
gaga
Opowiadanie · 19 kwietnia 2001
anonim