Lot

Świtezianek

Długi biały szalik, taki klimatyczny, rodem z szyi pilota dwupłatowca sprzed wieku. Do tego obowiązkowo skórzana czapka pilotka z goglami. Śniadanie dopiero co zjedzone, zęby umyte, łóżko posłane. Prowiant ładnie zapakowany w biały papier grzecznie spoczywa w plecaku. Kawałek piernika, dwie gruszki, pół kilo nie do końca dojrzałych wiśni i gorąca słodka herbata w termosie. Zniszczona grządka marchewek o zawartości ołowiu znacznie przekraczającej dopuszczalne normy to chyba niezbyt wygórowana cena za pięć metrów pasa startowego domowej roboty, usytuowanego w ogródku. Chociaż mama i tak pewnie się wścieknie. Znowu nie zrozumie. Na szczęście wszyscy w domu wciąż są jeszcze pogrążeni w jeziorze nierzeczywistości, zajęci czynnością, której tajemnic i tak nigdy nie zgłębią - śnieniem. Coraz szybciej zbliżają się ku powierzchni, by pierwszy raz tego dnia choć w części świadomie zaczerpnąć w płuca zatęchłego po nocy powietrza, jednak ciągle zbyt wolno. Ich intuicyjna pogoń za mną, wydaje się być tak śmiesznie bezsensowna. Normalnie taka bezradność wzbudziłaby we mnie litość, ale nie dzisiaj rano. Nie mam teraz na to czasu. Za chwilę startuję.

Pierwszy promień słońca bezczelnie atakuje świat, ale ja widzę tylko zielone światło. Zamykam oczy. Pcham. Pierwszy krok. Drugi krok, dłuższy. Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Słyszę uderzenia mojego serca dochodzące gdzieś z zewnątrz, spoza tego kadru. Trzeci krok, zaczynam się prostować. Piach i drobne kamienie tryskają spod stóp. Przyspieszam. Już jestem w połowie, już przestałem liczyć kroki. Jeszcze tylko chwila... Nareszcie! Żegnaj pramatko Gajo! Trzepot skrzydeł zagłusza bicie serca, wiatr układa z moich włosów fryzury, jakich nie powstydziłaby się chora wyobraźnia najbardziej zakręconego z fryzjerów. W górę, w górę! Upojony prędkością wreszcie pozwalam sobie otworzyć oczy. Słońce jakoś nieśmiało wychyla się zza horyzontu, jakby niepewne, czy w ogóle warto dziś wschodzić. W końcu jednak zdecydowane, choć wcale nie przekonane, wylewa z siebie miód nowego dnia, który wypełnia kolejne ulice budzącego się miasta. Stąd wszystko wygląda inaczej, mniej realnie, abstrakcyjnie. Ale jeszcze w górę, jeszcze szybciej! Ale... Co się dzieje? Niebo przybiera barwy tego z Krzyku Muncha. Ziemia zamienia się w skupisko kolorowych, nasyconych plam: purpury, granaty, ciemne fiolety, zgniłe zielenie i pomarańcze... Schizy godne doświadczonego hajowca. Miałbym poważne problemy z określeniem granicy między ziemią i niebem, zaczynam powątpiewać w jej istnienie, kiedy niespodziewanie tuż obok mnie coś wybucha. Dostrzegam w dole bardzo poważnego, smutnego pana w szarym garniturze. To on strzela do mnie ze starego niemieckiego działa przeciwlotniczego. Strzela, bo nie potrafi zrozumieć. Strzela, bo nie potrafi zaakceptować. Strzela, bo podświadomie zazdrości. Dopiero teraz zauważam na głowie tego pana czarną czapkę SS-mana z orzełkiem i swastyką. Biedny człowieku! Jesteś tak groteskowy ze swoją wygórowaną ambicją, ze swoim przerośniętym mniemaniem o sobie. Gdybyś chociaż w dzieciństwie marzył o wstąpieniu do Luftwaffe, ale nie, ty zawsze chciałeś jeździć czołgiem, nie ma nic na twoje usprawiedliwienie. Tak bezgranicznie tobą gardzę! Czuję się jak aliancki B-17 Flying Fortress podczas rajdu na Berlin. Nie dostarczę jednak ładunku, uciekam stąd czym prędzej, od twojego chorego miasta, od twojej chorej wojny. Stajesz się coraz mniejszą plamką, znikasz już na zawsze. Nie będziesz nawet przecinkiem w Historii, a tak bardzo chciałeś mieć swój rozdział. Wybrałeś złą drogę, zrobią z ciebie co najwyżej szary i szorstki papier toaletowy. Lecę byle dalej, wybaczam, chcę jak najprędzej zapomnieć. Szybciej, szybciej! Przebijam się przez chmurę.

- Chmurko, jesteś różowa! - myślę do chmurki słowami poety.

Wokół mnie tyle puszystości, miękkości i różu.

- Chmurko, pokochałem cię. Od dziś będę spał tylko z tobą.

Nasze pieszczoty brutalnie przerywa wołanie z dołu:

- Wnuczku! Ale przecież kasa! Pieniądze! Mnóstwo pieniędzy! Na podróż! - to mój dziadek krzyczy do mnie z ziemi, co ostatecznie rozwiewa moje wątpliwości co do istnienia granicy.

- Ależ dziadku, z takim worem złota u nogi daleko nie polecę, moje skrzydła nie udźwigną takiego ciężaru - odpowiadam i, ignorując protesty, proszące nawoływania i przekleństwa (opamiętaj się, na Boga i do cholery!), odlatuję stamtąd. Rozdrażniony tym incydentem, nadlatującego z naprzeciwka wróbla dostrzegam dopiero w ostatniej chwili. Nie ma czasu na hamowanie, nie ma czasu na zwrot, mimo to nurkuję wykonując jednocześnie korkociąg, bardziej odruchowo niż z udziałem świadomości. Udało się! Wróbel wygraża mi pięścią, stracił bowiem kilka piór z ogona. Przepraszam najgrzeczniej jak potrafię i zostawiam go sam na sam z jego wściekłością. To niewiarygodne, ale śmieję się! Śmieję się na całe gardło, że o włos uniknąłem kolizji, dając popis swoim zdolnościom pilotażu. Wróbel złorzeczy, że mało brakowało, a ja się cieszę, że mało brakowało - z tej drobnej różnicy poglądów też się śmieję. Z tej wesołości robię podwójną beczkę i odwróconą pętlę, przez co do otwartej buzi wpada mi mucha. Próbuję ją wypluć, ale ona ma chyba coś przeciwko. Mucho, czy ja wyglądam na jaskółkę? To jaskółki latają z otwartymi pyszczkami, łapiąc muchy; ja mam swój prowiant, nie potrzebuję ciebie. Leć sobie! Mucha jednak nie rozumie, być może dlatego, że to, co do niej mówię, jest lekko fonetycznie zniekształcone ze względu na obecność muchy w moich ustach, co niesamowicie utrudnia mówienie. Co za błędne koło! Widzę tylko jedne rozwiązanie. Przełykam muchę. Niezła. Spoglądam w dół i odnotowuję w pamięci, że lecę nad kukułczym gniazdem. Na wypadek, jeśli zdecydowałbym się wrócić. Ale nie, nie wrócę, mimo iż czasami tęsknię. Jestem na to zbyt uparty. Lecę dalej. Dookoła mnóstwo słońc. Jedne wschodzą na zachodzie, inne na wschodzie, niektóre zachodzą lub górują, jeszcze inne przechodzą w supernowe wybuchając z jasnością milionów słońc. A nade mną jedyny księżyc, odbijający światło wielu z nich. Mały, ale to on rozjaśnia mi drogę. Pan Twardowski uśmiecha się do mnie i macha mi szablą. Odwzajemniam uśmiech. Przestrzeń wypełnia się innymi lataczami. Zbliża się do mnie jakiś dziwny samolot, w którym rozpoznaję pojazd wynoszący w górę pasażerów pierwszego turystycznego lotu w kosmos. Okrążam go kilkakrotnie, podczas gdy kobieta wyglądająca na przewodnika pokazuje mnie palcem przez okno i miłym głosem oświadcza:

- Spójrzcie, państwo, na lewo. To dziecko wyżu demograficznego. Mówi się, że przynosi szczęście.

Pokazują mnie palcami, wypełniają przestrzeń niepotrzebnymi, drażniącymi okrzykami podniecenia. Nie słucham. Przerażony i zgorszony zgiełkiem odlatuję. Przez chwilę bawię się z fioletową uskrzydloną krową, lecz i to wkrótce mnie nudzi. Pogryzając czekoladę, którą mi ofiarowała, zaczynam przyglądać się innym użytkownikom rozciągającej się poza granice wzroku powietrznej autostrady. Podoba mi się ten sterowiec stylizowany na świetlika. Czasami zazdroszczę tym dwojgu splątanym w locie młodymi pędami dzikiego bluszczu pode mną, trochę na prawo. Nagle nie wiadomo skąd zjawia się moja Chmurka. Wtulam się w nią i zabieram się za moje zapasy, jako że długi lot dał mi się już we znaki. Niebawem wyruszę w dalszą podróż. Wzbiję się w przestworza, ale już nie wyląduję, o nie. To dopiero początek. Gwiazdy się rozmyją, kiedy wejdę w nadświetlną. Ale jeszcze nie teraz. Wyciągam z plecaka moją doniczkę, w której hoduję różne kwiatki; w tej chwili rozkwitają dwa z nich: Radość i Szczęście. Aha.

Świtezianek
Świtezianek
Opowiadanie · 25 kwietnia 2001
anonim