Auta. Miasto. Ludzie. Nudno.
Czas.
Zamykam oczy, światło zanika stopniowo.....ale coś mnie jakby tam błysnęło...gdzieś w tej ciemności bezgranicznej narastającej.....aż oczy otworzyłem.
Podchodzi do nas jakaś pani, słońce rozmazuje jej twarz błyszczącą na tle kamienic zniszczonych.
-Czy mogę panów sfotografować?
-Nie.
Odchodzi.
Nudno. Auta. Wiatr. Ciastka zjedzone. Dom gdzieś tam na mnie rodzinny czekający.
Dom codziennością przesycony przepełniony splamiony. Trzeba coś zrobić. Nudno.
Szum ulicy zewsząd. Ludzie. Przechodzą. Przepadają....
-Może by tak pójść za nią...wiesz, połazić, zobaczyć..może ona nas...zresztą nic lepszego nie ma....
Wstaliśmy. Jej kurtka czerwona dawała nam spore szanse rozpoznania w tłumie. Tłum rozlewający się w słońcu niemrawym. My znudzeni. Ulicami podążamy targani kimś z własnej woli. I tak po chwili znowu się rozłazimy w nicości naszej, nuda znowu wylazła, ja śpiący, on narzeka i już mamy wracać i nie wiem co dalej, bo nic nie ma.....włóczyć się chyba nie to pewnie do domu a to nas jeszcze naprzód parło, dom odpychał skutecznie swym przyciąganiem.
Pani nasza zatrzymuje się (bo za panią szliśmy), wyciąga telefon i dzwoni. My z drugiej strony patrzymy, ja oczy przecieram zmęczone znudzone zaspane. I tłum niemrawy się przelewa bez przerwy migocząc swymi kolorami, choć jednakowy przecież.
-Może by kogoś innego?
Szum. Auta. Zgiełk. Twarzy nadmiar nieznanych.
-Eee..tyle już chodzimy....
Spostrzega on znajomego jakiegoś, do bramy się prędko kryjemy. Wyłazimy, poszedł, jej nie ma.
-Idę do domu.
-Jak chcesz.
-Sam nie wiem.
-Mi tam obojętnie.....ale pogoda...
Krzyk dziecka. Słońce zachodzi. Chmury ciemniejsze. Wiatr. Pożegnaliśmy się. Idę już sam. On w drugą stronę też sam. Co ja muszę jeszcze dziś zrobić....hmm.......Człowiek-idzie, co chwila spluwa na chodnik, porusza się dziwacznie, jakby pijany, ale to może i wariat. Polazł. Przeszedł. Czekaj....a może by go tak.....bo on nienormalny to zawsze ciekawiej....tak za nim....za jego obłędem....nie.....
Wiatr, poprawiam kołnierz, przystanek, wsiadam, ruszamy.
Dzień jest jasny, przepełniony autobus, powieki ciężkie, ze snem walczę...ulica faluje....
Ale co to! Tuż przede mną....pani w czerwonej kurtce....rozkojarzony....nie zauważyłem jej...
Usta intensywnie czerwone, czerwona kurtka.....buty-czarne.
A na zewnątrz dzień, choć jakby nie dzień.
Przystanek. Wysiadają. Wychodzę tylnymi drzwiami i przodem do pojazdu włażę, niemal wtaczam się z braku sił i siadam przy pani. A tu nic.... Czego nawet nie spojrzy?.....to nie ona...nie wiem sam...co można wiedzieć na pewno? Kto by chciał wiedzieć....
Nic. Cisza. Spogląda przez szybę, w torbie czerwonej jakaś książka, widzę..ależ...jej usta...jakby zaciśnięte....jej dłonie....także...
Słońce całkowicie, za chmury ciemne szare zaszło, niebieskie, ciężkie, płynące....płyną ludzie, płyną auta.....wszystko.....w nieznane.....
Dłoń jej. Pięść zaciśnięta....krew pulsuje, słyszę....oddech....płyną....ludzie....
usta czerwone....naprężone niemal niewidocznie..
.a jednak......słyszę......krew.....oddech..
Czemu tak oczywista i tak prosta w badaniu? A wtedy na ławce....to ona? Co ona......
Zmęczenie znów ogarnia.....
Kierowca gwałtownie hamuje, krzyk....
Na podłogę upada gazeta. Nie wiem czyja. Nie wiem, po co.
Chwila....ciała nasze bezwładne.....i jej ręka na moje kolano opada, dotyka mnie przypadkowo chyba....Jakoś zbyt wolno ją uniosła, sztywno jakby upuszczała.....pogoda, senność.....
Urzekła mnie czerwonym swym dotykiem, usta czerwone, kurtka, czerwony samochód przemknął...widziałem....Ona przy mnie.....gdy już do domu miałem dojść, ona mnie ratuje, choć niby obezwładnia, jednak jeszcze więcej....ale tam już dom....i muszę ją dotknąć, muszę zaistnieć w jej świecie spragnionym nieznajomym bym sam odżył......
Wysiada. Opuszczam wzrok zawstydzony jej dłonią przed chwilą odczutą przeszyty.....oddech....
Czarne spodnie, czarne włosy, czarne okulary...zapach czerwono-czarny oszołamiający, niepokojący.....zniewalający.
Wysiadam. Znowu idę. Ktoś znajomy na horyzoncie, więc omijam szerokim łukiem jego niechcianą osobę. Osiedle po południu w swym śnie wieczystym. Zawsze tu jakoś sennie, mało ludzi, wszystko zwolnione, moje kroki szybsze jednak niż gdzie indziej. Znajomość. Osiedle wszędzie. Lecz jakby go nie było, jest mną, lecz nie istnieje już dla mnie i nie wiem jak je zniszczyć....bo zagubiło się w codzienności....
I wiecznie na głowę moją bloki napierające. Nocą, gdy patrzę, ich oblicza cicho szepczą marzenia ludzi w ich wnętrzu zamkniętych. Koszmary. Krzyk i płacz. Nóż. Metal. Szkło. Krew.
Moja ulica. Brama. Winda. Jakże to znane. Co za przesyt tych wind, schodów i drzwi codziennych. Wszystko tłem mi jest. Niepotrzebne. Zbędne. W windzie nie ma światła.
Tysiąc razy w roku. Wymazuje to z pamięci jeszcze przed wykonaniem, przyszłość znana jest przeszłością. Wymazana. Odpady rzeczywistości. To jakby sen świadomy, sen codzienny, nie wiem jak jechałem miesiąc temu, jak otwierałem bramę wczoraj, kim jest ten człowiek...błysk czerwieni w tym oknie?...Balkony brzydkie.....przerwy istnienia.......Zapomniane.......
Zrzucam uniform....dzieci bawią się na podwórku przeklinając, wyrazy twarzy.....idę spać.
Znalazłem w plecaku moim numer telefonu......padam na podłogę...ktoś puka....leżę.....
Zadzwonić...?.....ona?.....pukanie ponownie.....ona?......cisza....mija kilka minut....godzin....
„Nie ma mnie tutaj, to się nie dzieje naprawdę
Wkrótce zniknę, ten moment już minął...”
Schody niezliczone „mnie tu nie ma”. Przyspieszam kroku, uciekam.....do domu? Przecież właśnie stamtąd wyszedłem by nigdy nie wrócić......okna, szkło, szarość, drzewa martwe choć żywe, ludzie..dzieci, auta i noc...Zasypiam.
......jadę samochodem, cmentarz mały, płaski, miasto w dolinie wiecznie śpiącej, miasto za nami otchłanią pachnące, nikt nic nie mówi ciszą uśpiony, miasto błękitem okryte wiosennym........
Rano wkręcili żarówkę do windy.
„jestem po twojej stronie, nie mam się gdzie skryć”
Zadzwoniłem wieczorem. Wiatr uderzył o szklane odbicie światła na szybie. Myśli osłabione, uciekające w przestrzeń wołającą nieznaną, świadomość uśpiona-rozbudzona, głos dziewczyny. Fotel miękki w pokoju stołowym. Tuż obok telewizor stary. I meble......
-Witaj, wiem....że to Tyy.....mam wrażenie jakbym cię znał....podaj adres, zaraz tam będę...
Czerwony głos w słuchawce, usta w autobusie, zeszyt na ławce.
Jutro wcześniej kończę szkołę. Jutro spadnie deszcz.
Pozwalasz mi dryfować po swoim głosie wyobraźni wzrokiem...dotykiem....
Zaczyna się....deszcz....ubieram się.......trącam przedmioty napotkane, zrywam z nimi....na pewien okres....kartka...lampa......
Dokładnie nie pamiętam, wyszedłem po północy...alkohol....
Dużo alkoholu.....
Miasto błyszczące nocną ciszą przejrzystą.....
W obłokach nocy ukryte...
Pukam do jej drzwi mechanicznie, jakby znajome miejsce...
-Czy to mieszkanie pani......
-Nie, ona mieszka piętro wyżej
Źle nacisnąłem guzik w windzie.....jakiś grubas mi otworzył..
Wchodzę schodami, pukam, ktoś otwiera....
Nic nie mówi, widzę jak porusza się w stronę ciemnego pokoju w czerwonej sukience, zamyka po drodze okno, za którym szaleje deszcz.
Jednak twarz jej nie wyraża żadnych emocji, brak zdziwienia...podchodzi do mnie stanowczo, nie patrząc na mnie chwyta moją dłoń i gdzieś prowadzi przez mieszkanie cieniem przykryte....
Obraz, dywan, drzwi, okno.....zniekształcone...
W jednym z pokoi......czerwonym.....światło i usta......na ścianach moje oblicza zaginione w niebycie. Na ulicy, w szkole,....same rzeczy nieistotne, urywki nigdy nie zauważane, porzucone w pamięci, zaprzepaszczone, tu stworzone. Zamykam oczy pod jej czerwienią w dotyku.
Obrazy przelewają się przez głowę(drzwi-telefon-winda-autobus-miasto-ławka....), jak błyszczy ten listek....czerwień zakrywa niebo..
niebo ...czerwień...
sen......