Ja. Dziwny stan. Ani to nic. Ani to śmierć.
Czwarta w nocy. Czy lustra muszą istnieć nawet o czwartej w nocy?! Czy nie można by zakneblować ich gładkich, szczerych do bólu mord?!
Właśnie jedno z nich powiedziało mi, że do niczego nie dojdę...
Dziwne stworzenie.
Odkładam słuchawkę.
- Tatuś po prostu cierpi na kompleks ryczącego czterdziestolatka – popatrzyłam na depresyjne niezmienne usta mamusi jak na delfijską esencję mdłości- więc chciałby brać się za panienki niewiele starsze od ciebie.- Mama leżała na boku, a kołdra lękliwie wyłaniająca się spod jej ciała przepraszająco rozpraszała białością. A może to powiedziała kołdra?
Nie wiem, bo nie znalazłam tabletek.
- No wsiadaj, mała – niebieski maluch zatrzymał się z bolesnym skowytem blach tuż przed moimi stopami.
- Dziękuje panu bardzo- uderzyła mnie woń alkoholu – czekam na autobus.- Z dławionego tajemnicą miejskich metafor strachu upuściłam monetę.
- Pieniądze szczęścia nie dają- zaiweśniaczył tamten, po czym zamknął obite drzwiczki polskiego modelu fiata 126p na licencji włoskiej. Bizness is bizness... Kopnęłam kamień, który zabłąkał się na wrogo twardy asfalt i pociągnęłam nosem.
W pokoju bałagan. Nie wiem jakim cudem. Pamiętam tylko, że zagotowałam wodę na śniadanie i pieszczotliwie zasznurowałam dziesięć dziurek u moich butów.
-Prędzej usłyszy coś przez mur niż przez gipsową płytę z gąbką- rozmawiali na dole, w kuchni. Oblałam ścianę resztką zielonej herbaty przystawiając do niej szklankę.
Urywa. Kipi. A wszystko to słowami.
Przeciągłe i tak boleśnie znajome: „Niiiiiigdy”.
Ukryte podteksty uzależniają.
Już parzy mnie nawet zimny, uprzejmie prosty kafelek, który pozwolił mi przytulić do siebie rozczochrany, obcy
łeb.
Mama opowiadała mi:
-Już ja was, kurwy, obie wykończę- krzyczał za nimi i rzucał kamieniami. Potem tylko znęcał się nad nimi.
W końcu.
Sala.
Zapach starej emulsji.
Ciężar upojnego kłamstwem PRL-u.
Trzy lata w zawieszeniu. Kurator.
A dalej. Rozpacz. Gorzkie powietrze, zdania i chleb.
Troska o fatum matki.
Ludzie-cienie.
Dygoczące byty.
Boże jak to boli, jak boli...
Ciągła myśl, że nie mogę przestać istnieć. Tak po prostu. Po prostu! Rzeczywiście. W sumie: podłoga, butelka.
Wszystko się nada.
Nie mogę.
W końcu. Samobójcy nie idą do nieba.
Sznurówki nigdy nie wystygną.
Nikt nie odstawi mnie już do domu o szóstej rano po mokrej imprezie.
Nie będę całować się pod blokiem z pijanym ideałem.
Nigdy nie zrobię dobrego zdjęcia.
Nie pokłócę się z lasem.
Nie dam prezentu.
Nie powiem do siebie „kurwa”.
Nie dogonię motyla.
Nie złapię za uszy emerytowanych oddechów.
Nie okryję się płaszczem.
Nie dokończę książki.
Nie spalę pierwszego papierosa.
Nie pozamiatam w przedpokoju.
Nie przyrządzę kurczaka.
Nie podskoczę.
Nie kupie sandałów.
Nie umyję rąk.
Nie zjem truskawki.
Nie kopnę kamienia.
Nie dotknę trawy.
Nie pójdę do słońca.
Nie spadnę z księżyca...
Nie wysikam się.
Nie zaszczekam.
Nie złożę rąk do modlitwy.
Ale to nie jest pożegnanie.
Samobójcy nie idą do nieba.
Bolesne sesje introspekcji nie były daremne.
Po prostu zaczynam wierzyć lustrom...