Drewniany chłopiec

Amarcord

DREWNIANY CHŁOPIEC

P, I, Ó, R, O. Pięć liter.

Pióro. Słowo. Rzeczownik. Liczba pojedyncza. Mianownik: kto? co? Odpowiedź: pióro. Wióry. Kloc drewna. Dłuto. Młot. Tworzywo.

Chwytam pióro. Zdanie oznajmujące, czas teraźniejszy. Osoba pierwsza. Ja chwytam. Chwytam pióro. Jeszcze chwytam – czasownik. Co robię? Odpowiedź: chwytam. Chwytam pióro i zaczynam pisać. Litery, słowa, zdania. Piszę.

Słowa są martwe. Kloc drewna, wióry. Sypią się. Z martwej materii tworzy się rzecz żywą. Zapragnąłem być jak Frankenstein. Jak papa Dżepetto. Obaj wzięli do rąk martwą materię. Ujarzmili ją. Uczynili zeń rzecz. Żywy przedmiot. Zapragnąłem być jak oni.

Pewnego dnia pomyślałem: stworzę chłopca z drewna. Mojego prywatnego Pinokia. Pokażę go światu i zadziwię świat. Zebrałem materiał, drewno, młot i dłuto. Przystąpiłem do pracy. Zamknąłem się w pracowni. Nikt mnie nie odwiedzał. Spędzałem długie godziny pracując. Od początku było mi źle. Często rzucałem narzędzia i wybierałem się na spacer. Chciałem od razu stworzyć dzieło. Tak, aby już po kilku uderzeniach młotem kloc ożył. Nie udało się. Kloc jest oporny. Trudno nadać mu kształt. Wyłania się niezdarny i bezkształtny. Nie mam talentu. Albo może cierpliwości. Wracałem ze spaceru i zabierałem się do pracy. Czasami mijała godzina i robiłem przerwę, usatysfakcjonowany jej wynikami. A po przerwie znowu nic. Nie szło mi. Irytowałem się. Siadałem na stołku, zwieszałem ramiona. Po co to robię? Po co mi to potrzebne? Nie wiedziałem.

Często przerywałem na długie dni, tygodnie. Niewykończony kloc drzemał w cieniu pracowni. Wracałem do domu nieco osowiały, rzucałem nań okiem. Kiełkowało we mnie postanowienie pracy, ale szybko gasło. Widok smutnego kloca zniechęcał mnie. Znienawidziłem go, ale nie śmiałem zniszczyć. Łudziłem się, że w końcu zmuszę się do dalszej pracy. Chociaż nadal nie znajdowałem powodu: po co mi to wszystko? Czas przeznaczałem na lektury i studia. Łudziłem się i oszukiwałem sam siebie, że są mi potrzebne do pracy. W rzeczywistości robiłem wszystko żeby oddalić chwilę ponownego zabrania się do roboty. Kloc nadal tkwił martwy w kącie. Aż pewnego razu wróciłem do domu i dłużej zatrzymałem na nim spojrzenie. Naraz wydało mi się, choć z pewnością było to złudzenie, że niewyraźna twarz przybrała jakiś grymas. Wydało mi się, że kloc śmieje się ze mnie. Tak jakby drwił sobie z moich ambicji, ukazując swoją niedoskonałość. Zacisnąłem usta i rzuciłem w kąt książkę, którą obiecałem sobie skończyć w tym tygodniu, aby zabrać się do pracy. Pal licho książkę. Dłuto zalśniło w mojej dłoni. Teraz zobaczymy!

Z pasją zabrałem się znowu do pracy, a tym razem moimi poczynaniami rządziła wściekła determinacja. Mówiłem sobie, że na przekór wszystkiemu zrobię z niego arcydzieło, choćby miało mnie pochłonąć piekło! Byłem gotów, jak Faust, zaprzedać duszę diabłu, nie dbając o to, czy będę później żałował. Moje myśli opanowało jedynie drapieżne postanowienie udowodnienia sobie i tej martwej materii, że potrafię być twórcą. Na długie godziny pochłonęły mnie czarne usta mojej pracowni. Świat zapomniał mojego widoku. Gryzłem chleb brudnymi rękami, w zapamiętaniu, patrząc wciąż na mojego chłopca z drewna, nie odrywając od niego oczu ani na minutę. Ogarnęła moją duszę ślepa furia tworzenia. I nie, nie było w tym żadnej przyjemności, była to wojna, wojna wydana opornej materii. Starałem się nie schodzić z placu boju. Dopiero kiedy chleb zaczął mi pleśnieć i nie było już wody, wyszedłem na światło dzienne mrużąc oczy od przenikających je białych promieni. Kiedy wróciłem i stanąłem przed moim dziełem z zamiarem powrotu do pracy, wszystkie siły naraz uleciały ze mnie jak z dziurawej dętki. Chłopiec stał przede mną, na pół żywy, na pół martwy, ale moja ręka nie miała już siły chwycić za rękojeść dłuta. Zagryzłem wargi i zmrużyłem oczy broniąc się przed falą napływającego kryzysu, ale czułem, że nie podołam już dalszej pracy. Chłopiec stał przede mną, zupełnie już zgrabny, z wdzięcznie uchwyconym gestem rąk, z radosnym uśmiechem na lipowych wargach, z zaczątkiem błysku w oku. Czułem, że idzie mi dobrze, ale nagle ogarnęło mnie przerażenie, że nie wycisnę już z siebie nic więcej, że na nic poza tym mnie nie stać, że nie zdołam nadać memu dziełu ostatecznego rozmachu. Chłopiec, który stał przede mną, był niewątpliwie dużo lepszy od wielu istniejących już na świecie drewnianych chłopców, niemniej był jeszcze wciąż niedoskonały, i w tej niedoskonałości jawił mi się jako banał. I miałem ochotę chwycić młot i uderzyć nim na odlew w ten radosny uśmiech i zmieść go na zawsze z powierzchni ziemi i z mojej pamięci. Ale opadłem bezsilnie na drewniany stołek, patrząc na moje ręce, które nie potrafią wydać na świat niczego, co usatysfakcjonowałoby moje aspiracje. Odwróciłem chłopca twarzą do ściany i postawiłem go w kącie, w głębokim cieniu.

Przez wiele tygodni starałem się nie myśleć o chłopcu stojącym w kącie mojej pracowni, ale nie zdobyłem się ani razu na odważną decyzję, by ostatecznie rozprawić się z moją obsesją, roztrzaskując go o kamienne schody. W głębi serca łudziłem się widocznie (choć myśl ta nie ujawniała się w mojej świadomości) że pewnego razu powrócę do przerwanej pracy i kilkoma subtelnymi uderzeniami młota nadam memu chłopcu doskonałą świeżość, spontaniczność, wyraz mojego geniuszu – że tchnę w drewno życie. Pewnego razu dowiedziałem się, że Tycjan postępował ze swoimi obrazami tak, jak ja postąpiłem z moim chłopcem – odwracał je do ściany i nie wracał doń przez dłuższy czas, aż wreszcie spoglądał na nie ponownie, „nowym okiem”, krytycznie i bezlitośnie, jak się patrzy na wroga; po czym chwytał pędzel, lub wręcz palcami nakładał na płótno ostatnie warstwy farby, które przeistaczały się w duszę nowo powstałego dzieła. W ten sposób wielki artysta nadawał swoim tworom życie. Tymczasem w moje serce powrócił względny spokój; i chyba właśnie podjęta na nowo decyzja była źródłem tego spokoju, wiedziałem już bowiem, że wyłowię ponownie mojego chłopca z cienia pracowni, chwycę nagimi dłońmi jego głowę, wyczuję w niej pulsującą krew, i dokończę dzieło. W mojej duszy zagościła wielka radość, nie czekając zatem, aż minie, chwyciłem w dłonie narzędzia, spojrzałem ponownie w drewniane oczy i tchnąłem w nie życie. A potem oddaliłem się, przyjrzałem się chłopcu badawczo i długo, po czym zawołałem go po imieniu: drgnął, poruszył się, popatrzył na mnie i uśmiechnął się. W tej chwili głębokiego szczęścia, samozadowolenia, satysfakcji, przekonania o własnej wielkości, nie dostrzegałem już w chłopcu żadnych niedociągnięć, uznałem w nim dzieło mego życia, a jego bijące serce było mi tego dowodem. Tak oto drewniany chłopiec ożył, a ja z radością wybiegłem z domu by powitać tak długo oczekiwany, wiosenny spokój. Czułem się tak, jak musiał się czuć Napoleon po swych najchwalebniejszych zwycięstwach; oto wygrałem potężną bitwę, całą wojnę, jaką jest proces aktu twórczego; ujarzmiłem demona, ugłaskałem go, oswoiłem tak, by był mi powolny, zdławiłem w nim wszelki zarodek buntu, samowoli. Tak przynajmniej sądziłem.

Ale kiedy po kilku godzinach wróciłem do pracowni, ujrzałem ją zdemolowaną. Stół był wywrócony, naczynia pobite, balustrada schodów połamana, półki z książkami leżały bezładnie na posadzce, wyrwane kartki walały się po całym wnętrzu. Chłopiec siedział w samym środku tego chaosu, babrząc się w kałuży atramentu, wylanym z kałamarza na podłogę i leżące na niej książki. Drewniane ręce chłopca były całe czarne, podobnie twarz, z której znikł radosny uśmiech, ustępując miejsca sarkastycznemu grymasowi, który objawił mi się w całej okazałości, gdy chłopiec zdał sobie sprawę z mojej obecności i spojrzał na mnie wzrokiem dzikim i bezczelnym, w którym nie było cienia uległości, śladu poddania, jakie sobie wcześniej w nim wyobraziłem. Zrozumiałem naraz, że ogarnęła mnie wówczas głupia, naiwna, infantylna egzaltacja, że brak pokory i dystansu do samego siebie kazał mi uznać chłopca za skończone dzieło, choć teraz nagle z całą okrutną szczerością dostrzegłem w nim tyle wad – skaza na wargach, nieproporcjonalne jedno ucho, lewa brew pozbawiona charakteru - które rzucały mi się w oczy tak wyraźnie i dobitnie, że kląłem na siebie, nie mogąc zrozumieć, w jakim to zapatrzeniu i samozadowoleniu nie zauważyłem ich wcześniej. Chłopiec patrzył na mnie wzrokiem wyzutym z jakiegokolwiek poczucia winy, pozbawionym cienia żalu i wyrzutu sumienia. Atrament znaczył ciemne ślady na jego ustach, co sprawiało wrażenie demonicznego uśmiechu. „A więc to tak, ty się ze mnie śmiejesz” – pomyślałem – „ośmielasz się naigrawać ze mnie, który cię stworzyłem, który tchnąłem w ciebie całego siebie, który oddałem kilka miesięcy życia i zepsułem sobie zdrowie walcząc z oporną materią, z jakiej jesteś zrobiony; który wygrałem tak ciężką wojnę!”

- Nie prosiłem się wcale na świat! – krzyknął chłopiec, jakby odgadując moje myśli. Wtedy ze wściekłą furią uderzyłem go na odlew pięścią po drewnianej twarzy, wybijając sobie przy tym dwa palce, ale w zapamiętaniu nie czując bólu. Z wyrazem zdziwienia na twarzy upadł na podłogę, a wtedy chwyciłem za młot i z całej siły uderzyłem go nim w kolano robiąc z niego miazgę. Patrzył na mnie już bez cienia złośliwości, z wyrazem przestrachu ale przede wszystkim zdumienia, nie mogąc zrozumieć, jak ja, jego ojciec, mogę niszczyć swoje dziecko. Więcej jednak nie uderzyłem – zwyciężyła litość, a może wrażenie, że z tym zmiażdżonym kolanem wygląda nawet lepiej, że skaza nadaje mu pewnego ziemskiego ciążenia. Zrozumiał chyba, że mam nad nim władzę całkowitą i zupełną. Kiedy więc otrzeźwiałem i odetchnąłem nieco, doprowadziłem go, potulnego i przelęknionego, w kąt pracowni, tam chwyciłem hebel i zacząłem go polerować. Nie zważając na ból dłoni, pozbawiony jakiejkolwiek przyjemności wynikającej z tworzenia, w zapamiętaniu, pracowałem nad nim długo w noc, a potem jeszcze nad ranem, dopóki słońce nie osiągnęło zenitu.

Stał przede mną wreszcie doskonały, potulny i bez wyrazu; nie uśmiechał się już, znikł ów błysk w oku, był teraz dopracowany do granic możliwości, idealny, ukończony, a ja stałem od niego w pewnej odległości i mierzyłem go chłodnym okiem, i nie było we mnie nic poza odczuciem pewnego przesytu i wyczerpania, podczas gdy on zdawał się na powrót martwy; a jednak żył, dyszał ciężko, skulony w sobie, przygarbiony, zresztą wiedział już, co go dzisiaj czeka – o pierwszej po południu miał przyjść klient, który był gotowy nabyć go za pewną, dość imponującą sumę pieniędzy w złocie; czekaliśmy zatem obaj, mierząc się wzrokiem, i kiedy tak stał, wzbudził we mnie nagle na powrót uczucie miłości, wzruszył mnie jego potulny wyraz twarzy, jego spokojne oczy, w których nie było żadnych emocji prócz jakiegoś zabarwionego smutkiem żalu czy nostalgii, chwyciłem więc białą szmatkę i podbiegłem doń czym prędzej, by jeszcze przed przybyciem nabywcy zdążyć oczyścić go z pozostałości pyłu po heblowaniu, co z mojej strony było szczerym uczuciem przywiązania, podobnym uczuciu matki, która jeszcze na minutę przed wyjściem syna z domu biegnie do kuchni naszykować mu jakiś smakołyk na drugie śniadanie; przecierałem szmatką jego smutne oczy i patrząc w ich głębię poczułem, jak moja miłość i żal nad nim pogłębia się w moim sercu (chociaż teraz mógłbym bez fałszu wyznać, że uczucie owo nie zaistniałoby z pewnością, gdyby nadejście klienta nie było kwestią minut i gdyby godzina mojego rozstania z chłopcem nie była już bardzo bliska); było więc we mnie w tej minucie wiele obłudy, którą chłopiec z pewnością dostrzegł, ale z której ja nie zdawałem sobie chyba sprawy; dość, że kiedy w końcu klient nadszedł, wśród zalegających pracownię stron wyrwanych z książek, powywracanych półek, pobitych naczyń, dokonaliśmy transakcji i chłopiec odszedł z nim, trzymając go za rękę i nie odwracając się na mnie ani razu; a kiedy przez okno wyglądałem za nim, widząc, jak odchodzi, kulejąc lekko, uczułem nagle, jak wszelkie uczucia ojcowskie ulatują ze mnie, a w minutę po tym, jak znikli obaj za rogiem ulicy, nie pamiętałem już o drewnianym chłopcu, którego stworzyłem.

Amarcord
Amarcord
Opowiadanie · 11 maja 2001
anonim