młodzieńcze co wahasz się jak żyć
nie namyślając się wzór ci podam bliski
pamiętaj i nie zapomnij o tym
żyj jak żył towarzysz Dzierżyński
(autora nie pamiętam (z„Piękni dwudziestoletni” M. Hłasko)
Pamiętam, że tego poranka bardzo nie chciało mi się wstać z łóżka. Był to jeden z tych dni, kiedy ma się ochotę ze szczególnym okrucieństwem zamordować wynalazcę urządzenia, którego dźwięk wyrywa nas z pięknego świata snu. To prawda, że największym wrogiem człowieka pracującego jest budzik i chyba nikt, kto kiedykolwiek musiał wstawać dzień w dzień o świcie, nie myśli inaczej.
Kiedy tylko usłyszałem wysokie piski drażniące mój skołatany umysł, z wielkim bólem podniosłem się i wyłączyłem rodzący je mechanizm. Budzik mój był bardzo specyficzny. Dostałem go od brata, który po przyjeździe z wakacji, które miał okazje spędzić w zaprzyjaźnionym kraju Wielkiego Brata, przywiózł mi go jako souvenir z dalekiej podróży. Zegar ten, nie stanowił przykładu wysoce rozwiniętej myśli technicznej, chociażby dlatego, że za dnia cyferki na wyświetlaczu były prawie że niewidoczne. Dopiero po jakimś czasie rozszyfrowałem tę techniczną zagadkę.
- Przecież w dzień się pracuje, a nie śpi i po co komu w domu wiedzieć która jest godzina, skoro w tym czasie wszyscy są, lub powinni być, w pracy - myślałem
Był on jednak dla mnie zbawieniem i mógł uchronić mnie przed ciągłym spóźnianiem się. Szczyciłem się, rzecz jasna tym, że posiadam w swym mieszkaniu rzecz elektroniczną, nie licząc telewizora, która mogła stanowić obiekt zainteresowania dla wszystkich, którzy odwiedzali moje mieszkanie.
Rzeczywistość jednak nie była tak piękna jak sobie ją wymarzyłem. Jako, że był to zegar elektroniczny, tak więc musiał być podłączony do prądu. Czasami, albo można by rzec "czasami często" w gniazdkach brakowało po prostu napięcia. Działo się tak szczególnie nocą. Tu właśnie pojawił się problem. Przez pierwszy tydzień spóźniłem się do pracy dwa razy. Postanowiłem więc odłożyć owo "zbawienne" urządzenie i wrócić do starego, wysłużonego i zegara wskazówkowego. Później jednak spotkałem znajomego zegarmistrza, dla którego budzik mój był doprawdy zdumiewający. Jurek był człowiekiem ambitnym, kochającym swą pracę i lubiący nowe wyzwania. Dlatego więc, postanowił spróbować zmienić konstrukcję techniczną i umieścić w zegarku baterię, która podtrzymywałaby napięcie w czasie, kiedy nie było go w gniazdku. Cieszyłem się i byłem bardzo szczęśliwy kiedy po kilku dniach Jurek przyszedł do mnie oznajmiając, że choć nie było to łatwe, to jednak udało mu się "to". Opiliśmy więc nowe narodziny mojego budzika. W trakcie świętowania, dowiedziałem się krok po kroku czynności jakie wykonywał Jurek, aby dopiąć celu. I chociaż nie bardzo mnie to interesowało, to jednak z grzeczności słuchałem jego podekscytowanego głosu.
Zanim ponownie przyłożyłem bolącą głowę do poduszki, chwyciłem leżący na nocnym stoliku wazon z kwiatami i przyłożywszy go do ust przechyliłem. Mimo, iż stęchła woda smakowała okropnie to jednak wydała mi się wtedy najlepszym napojem jaki kiedykolwiek piłem.
- Jeszcze tylko pięć minut - pomyślałem, zdając sobie jednak doskonale sprawę, że takie przedłużanie nocy już niejednokrotnie sprowadzało na mnie kłopoty. I tak jak za każdym razem, miałem nadzieję, że tym razem będzie inaczej.
Kiedy po raz kolejny otworzyłem powieki była godzina szósta. Jeszcze zamglonymi oczyma spojrzałem z niedowierzaniem na zegarek. Wtedy uświadomiłem sobie, że znowu mi się nie udało, że znowu było tak jak zazwyczaj. A przecież tym razem miało być inaczej, lepiej i punktualniej.
O tej porze już dawno powinno mnie tu nie być, wszak tak sobie zaplanowałem...
Szybko wstałem i ubrałem się. Czułem drażniący smród swego ubrania, którego nie miałem czasu zmienić. Odór papierosów, wódki, zmęczenia i potu, wydał mi się tak intensywny, że przez myśl przetoczyły się wspomnienia z wczorajszej wizyty w knajpie.
Co mnie jednak najbardziej śmieszy w takich sytuacjach, to fakt, że kiedy człowiek uświadamia sobie, że jest spóźniony, to wcale mu się już nie chce spać. Jakby jakaś czarodziejska różdżka, w tym przypadku jest nią budzik, potrafiła człowieka wyleczyć z chęci najbardziej nawet błogiego snu.
Dopiero z górą po dziesięciu minutach intensywnego krzątania się po mieszkaniu, zdałem sobie sprawę, a raczej przypomniałem sobie, że dzisiaj jest ostatnia sobota miesiąca. Te soboty, przynajmniej dla mnie, stanowiły dłoń, która obracała kalejdoskop mego życia, wywracając wszystko do góry nogami. Działo się tak z dwóch powodów. Pierwszym była wypłata, którą otrzymywałem zawsze w ostatni piątek miesiąca a z której niemałą część, po prostu przepijałem. To już tak jakoś było.
- Tradycja - wołali - pamiętaj i przestrzegaj jej. O tradycji nie wolno zapominać, nigdy.
.I tak, aby owej tradycji stało się zadość, każdego ostatniego piątku miesiąca, razem z innymi spawaczami szło się do knajpy, aby zwiedzić sufit przy pomocy kieliszka.
Zdaje się, że był to mój pierwszy "ostatni piątek" i razem z chłopakami miałem pójść, po raz pierwszy, do knajpy "Pod bykiem". Wtedy to Stefan Koszewski, najlepszy spawacz w zakładzie, podszedł do mnie, i położywszy przyjacielsko rękę na moim ramieniu rzekł pobudzonym głosem;
- Posłuchaj Rysiek co chcę ci powiedzieć. Jesteś dobry chłop i wszyscy cię tu lubimy. Ale pamiętaj, nigdy, przenigdy się nie wyłamuj, a wtedy wszystko będzie gites. Jasne?
- Jasne - odrzekłem
Gites było magicznym słowem. Oznaczało, iż wszystko jest dobrze, i lepiej być już nie może.
Prawdę mówiąc, to dzień w którym dowiedziałem się o owej "tradycji, której nie wolno łamać", był dla mnie jednym z najgorszych jaki przeżyłem w ostatnich miesiącach. Nie dość, że musiałem spłacać długi, wysyłać część pieniędzy matce, i żeby jeszcze tego było mało, to w mój pierwszy "ostatni piątek" to ja musiałem stawiać chłopakom kielicha. Po tym wszystkim na własne wydatki miało mi zostać zaledwie kilka złotych, które i tak przeznaczyłem w większości na jakieś paskudne jedzenie i papierosy.
- Jesteś u nas od niedawna - ciągnął dalej - dlatego mówię ci to. Ale pamiętaj, pierwszy i ostatni raz. Więcej razy nie będę ci o tym gadać, zrozumiano?
- Zrozumiano - odpowiedziałem apatycznie. Strasznie nie lubię jak mi się coś powtarza w kółko.
- Masz żonę - zapytał nagle
- Nie - odpowiedziałem.
- A widzisz - a ja mam, Staszek ma, Jędrek, Maciek ma - mówiąc wskazywał ręką na przygarbione i zmęczone sylwetki ludzkie, które stojąc obok przyzakładowej bramy, beznamiętnie paliły papierosy. Zmęczeni, czekali na kolejnych towarzyszy, aby razem pójść do "byka" i choć na chwilę zapomnieć o szarości i monotonii otaczającego ich świata.
- Co to ma wspólnego z chodzeniem do knajpy i przepijaniem pensji ?- zapytałem.
Stefan uśmiechnął się pobłażliwie.
- Jeszcze niczego nie rozumiesz? - zapytał zdziwiony
- Nie możecie wytrzymać ze swoją starą dlatego robicie sobie wieczór zapomnienia, tak?
- Nie - odrzekł - pijemy, bo to już taka nasza trady...
- Tak, tak wiem, to już słyszałem - przerwałem
- Jedyna rozrywka - ciągnął dalej - czekamy na to cały miesiąc. Dlatego też już nigdy więcej nie odmawiaj kielicha, gdy cię poprosimy, dobrze?, bo gadaniem że szkoda ci na to szmalu psujesz nam tylko humor.
- Dobrze - odpowiedziałem
-To chodźmy już, chłopaki się zebrali i czekają - rzekł skierowawszy wzrok w stronę bramy zakładowej.
- Dobrze, chodźmy - odrzekłem - ale powiedz mi jeszcze, co z tym wszystkim wspólnego mają żony?
- Jeżeli części nie przepijemy, to one nam ją zabiorą? - odpowiedział lakonicznie.
- Co zabiorą?
- Aleś ty głupi - spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się - pieniądze, stary, pieniądze. A cóż innego my moglibyśmy mieć, co one by od nas mogły chcieć?
- Sam wiesz, że czasy są ciężkie - ciągnął dalej - wszystko co zarabiam oddaje starej. Zostawiam sobie tylko kilka groszy na fajki. To teraz już się ro - zu - mie - my, tak?
- Jasne - przytaknąłem.
Stefan poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu i dołączywszy do chłopaków ruszyliśmy w stronę "byka".
Usiadłem na krześle i oparłszy głowę na rękach spojrzałem na wiszący przy oknie kalendarz.
- Pieprzona sobota - pomyślałem.
Pierwsza sobota miesiąca była dniem w którym pociągi, przynajmniej te, mogące zawieźć mnie do pracy, kursowały w innych godzinach. Doprawdy nie wiem dlaczego tak się działo.
Przyłożyłem kubek z gorącą kawą do ust.
Przez sobotnie zmiany następny pociąg miałem dopiero za trzydzieści minut, a że mieszkam jakieś dwieście kroków od stacji, dlatego miałem jeszcze kupę czasu na rozkoszowanie się kacem. Nie miałem jednak ochoty siedzieć w domu. Chciałem wyjść, przewietrzyć się i poczuć w nozdrzach jakiś inny zapach, obojętnie jaki, byle nie krążący w całym mieszkaniu wszędobylski smród ubrania. Właściwie to nie wiem dlaczego mając jeszcze kilkadziesiąt minut wolnego czasu, nie pomyślałem o tym, aby je po prostu zmienić. Może myślami byłem przy opowieściach chłopaków na temat wczorajszej hulanki, a może nie do wytrzymania ból głowy, powodował, iż jakiekolwiek próby myślenia spełzały na niczym. Dziś już nie wiem, po prostu nie pamiętam.
Wziąłem leżącą na stole przedwczorajsza gazetę, klepnięciem się w pierś sprawdziłem czy papierosy są na miejscu i wyszedłem z mieszkania. Udałem się w stronę stacji.
Dzień był pochmurny i raczej chłodny. Oparłem się o drzewo i zapaliłem papierosa. Prawdę mówiąc to martwiłem się trochę o reakcję majstra na moje kolejne spóźnienie. Najbardziej jednak ciekawiły mnie opowieści jakie chłopaki snuć będą o późnonocnych libacjach alkoholowych, w których ja, niestety do końca nie brałem udziału.
Pociąg nadjechał z dziesięciominutowym opóźnieniem. Nie wywołało to u mnie jednak jakiejkolwiek rozpaczy, poza tym, że pisk hamującej lokomotywy spowodował w mojej głowie istny kataklizm bólu.
Po kilkunastu minutach podróży dojechałem na miejsce. Oczom moim ukazała się brama zakładu i dwa samochody milicyjne tarasujące jej wjazd. Pokazawszy przepustkę panu Czesiowi, który jakoś dziwnie spojrzał na mnie, wszedłem na teren fabryki.
Stojąc przy swej szafce nagle poczułem dłoń na ramieniu.
- Rysiu, dyrektor cię wzywa - powiedział majster
- A o co chodzi, jeśli o to spóźnienie, to ja najmocniej przeprasza, to się....
- Po prostu idź do dyrektora - przerwał, patrząc w podłogę
Wszedłszy do sekretariatu, poczułem wymowne spojrzenie sekretarki.
- Słucham - odezwała się apatycznie.
- Moje nazwisko Kamiński, Ryszard Kamiński, pan dyrektor mnie oczekuje.
- Ach to pan - odpowiedziała marszcząc brwi - proszę wejść, dyrektor czeka na pana.
Zapukałem i wszedłem. W zadymionym gabinecie, którego centralnym punktem było olbrzymie biurko siedział dyrektor. Człowiek o którym mawiano, że jest tłusty wszędzie, spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
- Kamiński - przypomniałem się - Pan dyrektor wzywał po mnie.
- Tak, tak, oczywiście Kamiński. Proszę usiąść.
Dyrektor wstał i przepełznąwszy tuż obok mnie wyszedł z gabinetu. Po kilku minutach wrócił przyprowadzając ze sobą dwóch mężczyzna w czarnych płaszczach. Patrzyłem na nich z niemałym przerażeniem, przypominając sobie cały wczorajszy wieczór, aby wyszukać zdarzenia, które mogłyby "zainteresować" milicję.
Wyższy mężczyzna nie przedstawiwszy się zapytał;
- Czy wiadomo panu cokolwiek o procederze produkcji lub sprzedaży nielegalnego alkoholu na terenie zakładu.
- Nie, nic mi nie wiadomo - odpowiedziałem.
- Bo widzi pan - odparł niższy - zdarzył się przykry incydent, i to właśnie pracownicy owego zakładu są, lub raczej byli, jej głównymi prowodyrami.
- Ale o co chodzi?- zapytałem
Mężczyzna nic nie odpowiedziawszy ciągnął dalej.
- Wczoraj widziano pana razem z kolegami opuszczającego knajpę "Pod bykiem". Czy to prawda?
-Tak, ale o co chodzi? - zirytowany zapytałem po raz kolejny
Mężczyzna znowu nie zwróciwszy uwagi na moje pytanie pytał dalej.
- O której godzinie rozstał się pan z kolegami?
- Około pierwszej.
- Czy jest pan tego pewien?
- Tak, o pierwszej. Jestem pewien - odrzekłem - kwadrans później miałem ostatni pociąg do domu.
- I więcej pan ich nie widział?
- Nie. Ale czy powie mi pan wreszcie o co chodzi.
- Widzi pan, panie Kamiński, - pańscy koledzy, że tak powiem "po kieliszku", nie żyją.
- Jak to nie żyją? Czego panowie chcą ode mnie? O co chodzi? Czy to jakiś żart? - krzyczałem
- Niech się pan uspokoi. - rzekł wyższy - Dzisiaj około godziny czwartej, małżonka jednego z pańskich kolegów znalazła pana towarzyszy w swym domu. Wszyscy byli martwi.
- Jak to martwi? Co się kurwa mać stało? Czy ktoś im coś zrobił, zamordował? O co tutaj w ogóle chodzi?
- Ależ skąd - wtrącił niespodziewanie dyrektor, który widać chciał potwierdzić swą obecność.
- Nie, nikt ich nie zamordował - oświadczył niższy - sami się pozabijali. Widzi pan, nie bez przyczyny pytałem pana o nielegalną produkcję alkoholu. Mężczyźni ci, zatruli się alkoholem, który jeden z nich przechowywał w dom...
- Jak to alkoholem? - przerwałem
- Alkoholem metylowym, panie Kamiński, alkoholem metylowym. Widocznie chcieli tańszym kosztem przedłużyć sobie balangę i widzi pan. Trochę im nie wyszło. Śledztwo jeszcze trwa, ale już wkrótce okaże się skąd wzięła się ta niebezpieczna ciecz w mieszkaniu jednego z pana kolegów. A ten, z pewnością nie wiedząc, o szkodliwości owej cieczy, poczęstował nią towarzyszy, myśląc że to zwykła wódka. Ale, proszę się nie martwić, śledztwo wyjaśni jak to dokładnie było.
Milczałem.
- Tak nawiasem mówiąc - odezwał się wyższy - to ponoć ci pańscy koledzy, dość często robili sobie tego rodzaju eskapady, oczywiści nigdy przedtem śmiertelne - wtrącił ironicznie - aby następnego dnia spóźniać się do pracy, lub w najlepszym przypadku przychodzić do niej jeszcze pod wpływem alkoholu.
- Tak, robili to dość często. Raz w miesiącu. Ja zresztą razem z nimi...
- Niech pan nie kpi - wybuchnął niższy
- Raz w miesiącu. To taka tradycja. Żyje się przez cały miesiąc w oczekiwaniu na ten ostatni zafajdany piątek - powiedziałem spokojnie
- Żyli po to, żeby w ostatni piątek urżnąć się jak świnie? - niespodziewanie zapytał dyrektor
- Nie - odpowiedziałem - żyli po to, żeby budować lepsze jutro.
Wstałem, otworzyłem drzwi i wyszedłem.
J.W.