W pociągu poznał ładną kobietę, chyba pisarkę, która starała się mu wytłumaczyć nieprzetłumaczalny, francuski dowcip o zepsutym Bordeaux i pewnym mnichu. Trwało to blisko trzy godziny. Mówili też oczywiście o Paryżu, gdyż Francuzi potrafią to doskonale, a tuż przed nim wymienili numery telefonów. Ona polubiła jego chmurne, brytyjskie spojrzenie.
Cudem wynajął mieszkanie w Cite, bajkowej twierdzy wielu pokoleń, szczęśliwie też był potrzebny w jednym z miejscowych dzienników. Założył sobie plan, który zapoznawał go z jednym obszernym zabytkiem dziennie. Kupił psa którego nigdy nie miał, chyba przez alergię matki; i dopiero wtedy zapomniał o Londynie.
Na nieszczęście chyba, pogoda zdarzyła się tamtej jesieni przepiękna. Co rusz jakiś człowiek znikał nagle z ulicy, pchany nadzieją i pod wpływem uroku opadających liści. Praca tym bardziej jeszcze stawała się niemożliwa, że parki zaludniły się niesłychanie i wszyscy straceńcy pozamykani w biurach nie szczędzili zazdrości, rozlewając ją wokoło. Nasz bohater nie wytrzymał pewnego dnia i wymówiwszy się chorobą wyszedł na ulice miasta. Stojące powietrze zamroczyło go, a niespodziewana, poranna mgła przypomniała Londyn. Wstępował powoli do różnych dziwnych miejsc zostawiając w każdym drobne sumy. Wtem natknął się na znajomą z pociągu. Jej szczupła postać wystawała niezdecydowanie z drzwi antykwariatu.
Znaleźli się w pierwszym barze, jaki napotkali. Nie było kelnerów, tylko właścicielka usługiwała niedbale. Z sali w głębi sączyła się leniwie muzyka, od czasu do czasu przeskakując wstecz i powtarzając niektóre fragmenty. Rozmowa ich była zwykłej natury, co niewdzięczne miało konsekwencje. Poczuli się zmieszani swą niemocą i jednocześnie rozczarowali się. Potem ona wstała i wyszła.
Wrócił do pracy.
Czternaście lat później, gdy operował już językiem biegle i bez wysiłku wyrażał swe myśli, a Villon i jemu podobni stanowili łatwy kąsek, znów znalazł się w Londynie. Miasta tak stare jak to nie zmieniają się gwałtownie, przez co są dla ludzi doń powracających podróżą sentymentalną nad wyraz. Z tego właśnie rozczulenia pierwsze kroki skierował na cmentarz, do grobu matki, a później spił się niemiłosiernie w pradawnym Lamb Tavern. Widział podówczas swego ojca spadającego z rusztowania, od razu potem siebie w pierwszej marynarce, a także siną twarz matki. Ocknął się nad ranem w miejscu, w którym zasnął i zjadł śniadanie.
Miał czas, skoro przyjechał tu tylko by nie być w Paryżu. Pierwszy raz zdążył obejrzeć wszystko co zaplanował, a co w swym życiu wciąż zobaczyć odwlekał. Ostatnie trzy dni wypełnił stuprocentową nostalgią, rozrzewnieniem nieprzyjemnym dla przeciętnych. Nadrobił piętnaście lat zaległości w tęsknocie. Wyjeżdżając czuł nieomal rozpacz i chciał nawet wyskoczyć z pociągu, lecz nie należał do osób, które decydują się na takie szaleństwa. Pozostał w przedziale przez całą drogę.
Przypomniał sobie kobietę z pierwszej podróży, to jak dobrze sobie radzili ze sobą. Potem nasunął mu się nieprzyjemny zgrzyt ponownego spotkania. Zdziwił się nad ludzką naturą, która sprzyja kontaktom tylko wtedy, gdy mkniemy w nieznane.
Wysiadając z pociągu mocował się z olbrzymią torbą starszej pani. Schodząc tyłem ze schodków wagonu, szarpiąc złośliwą walizę, nie zauważył nawet, że Paryża już nie ma.