Płomień

Maciej Dydo Fidomax

Wieżowce bez okien, ulice zatarasowane wrakami samochodów, w wielu miejscach jeszcze świeże trupy, a nad tym wszystkim bezchmurne niebo. Słońce mocno prażyło i po czole nadjeżdżającego motocyklisty spływał obficie pot. Z okien budynków ludzie bojaźliwie wychylali się, aby ujrzeć przybysza, ten jednak nie rozglądał się, mknąc przez centrum zrujnowanego miasta. Jak wszędzie byli tu i bandyci współpracujący z wojskiem, nawiedzeni kaznodzieje głoszący wieść o apokalipsie, zastraszeni ludzie modlący się, aby przeżyć jeszcze jeden dzień, podsumowując typowe miasto na wschodzie. Dan zatrzymał się przed barem, który był umiejscowiony w dość dobrze zachowanym budynku. Nad wejściem można było dostrzec niewielki lekko zniszczony neon "U Kleidena". Stanął pewnym krokiem przed drzwiami tej speluny i otworzył metalowe drzwi. W środku panował półmrok, mężczyźni siedząc przy stolikach przyglądali się z niechęcią przybyszowi. Ten powoli, ale pewnie podszedł do baru i kładąc plecak na ladzie, usiadł na stołku.

- Jaki macie alkohol? - zwrócił się do barmana.

- To co widać. - odburknął, chowając akurat pieniądze do kasy.

- To podwójne to co widać. - Dan mówiąc to uśmiechnął się.

Barman szybko podał drinka klientowi. Ten podniósł kieliszek i przyjrzał się zawartości, by po chwili wypić ją jednym haustem.

- Nawet nie chcę pytać co to było.

- To nie pytaj. - barman wzruszył ramionami.

- Pracy szukam.

- Jakiej? - barman ożywił się.

Dan odchylił wieczko plecaka i oczom barmana ukazał się strzelba.

- Takiej pracy staruszku, znajdę tu taką pracę?

- Wyjdźmy na zaplecze. - barman wskazał Danowi drzwi za barkiem.

Kiedy przechodzili do pokoju barman zawołał swojego syna, żeby ten obsługiwał klientów. Rozsiedli się w niewielkiej komórce.

- Znajdziesz tu taką pracę. - stwierdził barman.

- Kto i gdzie? - zapytał rzeczowo Dan widocznie zażenowany tą śmieszną konspiracją.

- Nie pytasz za ile?

- Jak mi powiesz kto i gdzie, to ja ci powiem za ile.

- To niewielkie miasteczko. Trzy miesiące temu, kiedy wojsko opuszczało nasze tereny zostawiło odział pięciu żołnierzy, którzy mieli tu pilnować porządku. No i właśnie problem jest z tymi żołnierzami. Terroryzują to miasteczko, wymuszają haracze, dopuszczają się gwałtów....muszę mówić dalej.

- Nie. Teraz powiedz kiedy?

- To już chyba zależy od ciebie. Przyjdą tu za godzinę ściągnąć ode mnie haracz.

- Cała piątka?

- Niestety cała.

- To nawet lepiej, załatwi się ich hurtowo.

Barman zerwał się na równe nogi.

- Ty sobie chyba nie zdajesz sprawy, z kim masz do czynienia. To świry, zdegenerowane, wyszkolone świry.

- Zdaję sobie sprawę, dlatego chcę za ich wykończenie 1000 jednostek.

- 1000 jednostek, chyba ci odbiło. Nie mam tyle.

- Przecież nie tylko tobie dokuczają, nie? Złóżcie się na to. Dobiliśmy targu?

- Tak.- barman podał rękę najemnikowi.. - Pójdę zebrać pieniądze, poczekaj na mnie w barze.

- Nie ma sprawy dziadku. - Dan zeskoczył z pudła, na którym siedział i wyszedł na sale, nie oglądając się za siebie.

Gwar pijackich rozmów przerwało nagłe uderzenie w drzwi wejściowych. Pięciu mężczyzn wtargnęło do środka, na ich widok wszyscy klienci baru "U Kleidena" wybiegli w pośpiechu. Mężczyźni byli ubrani w wojskowe mundury, ale widać było, że za bardzo ich nie szanują. Przywódca bandy Hallon poszedł do baru, za którym stał roztrzęsiony barman. Jego towarzysze podążali dwa kroki za nim. Hallon uśmiechnął się do barmana.

- Jak tam Roberts? Widzę, że interes kwitnie.

- Tak panie Hallon, nie narzekam.- wydukał barman.

- Podaj moim ludziom najlepszy browar, jaki masz. - Hallon za każdym razem, kiedy ściągał haracz wymawiał tą kwestie, co niesamowicie irytowało barmana.

Ten obsłużył towarzyszy Hallona, którzy już rozsiedli się na stołkach przy barze.

- Tak Roberts, nieźle cię wytresowaliśmy. - stwierdził Hallon.

Barman podał mu piwo, po czym w milczeniu otworzył sejf i wyciągnął z niego zwitek banknotów.

- 100 jednostek, proszę. - wręczył hersztowi pieniądze.

- Miałem podnieść cenę, ale jesteś dla nas taki miły dzisiaj, że jeszcze ten miesiąc policzę po starej cenie. - uśmiechnął się Hallon.

- Szefie. - jeden z towarzyszy o przezwisku Trad, przerwał rozmowę. - Idę do kibla, zew natury.

- Jezu, tylko nie wołaj nas żeby ci pupkę podetrzeć. - zażartował Hallon i trzej pozostali towarzysze wybuchli śmiechem.

Trad nic więcej nie odpowiedział, tylko skierował się do kibla, do którego drzwi znajdowały się na końcu sali.

- Więc wracając do interesów...-Hallon zaczął przeliczać pieniądze.-...mam nadzieję, że doceniasz to, że nie podniosłem stawki i...- nagle przerwał mu okropny krzyk dobiegający z ubikacji.- Kurwa, a ten co przyciął sobie kutasa? - zapytał sam siebie i dał znak towarzyszom, że coś się szykuje.

Cała czwórka zeskoczyła ze stołków przy barze i wyciągnęła pistolety. Hallon dał znak dwóm ze swoich podwładnych, żeby zbadali sprawę, ci zaczęli powoli zbliżać się do ubikacji. Hallon natomiast cofnął się nieznacznie na jednej linii z ostatnim kompanem. Napakowanym osiłkiem, który oprócz pistoletu wyciągnął także pałkę. Barman uśmiechnął się nieznacznie obserwując zdenerwowanie na twarzach tej bandy zdegenerowanych psycholi. Dwoje z nich dotarło w tym czasie pod drzwi wyjściowe od kibla, które były otwarte na oścież. Nerwowo popatrzyli po sobie.

- Ty pierwszy. - rzekł jeden do drugiego.

- A czemu ja mam być pierwszy? - oburzył się kompan.

Nagle z drzwi wyskoczyła na nich postać, która w momencie kiedy zorientowali się, że coś na nich leci, zdawała im się niby jakiś upiór. Przestraszeni zaczęli strzelać do lecącego na nich tajemniczego napastnika. Sekundę trwało za nim zdali sobie sprawę, ze ten upiór to ich martwy kompan. Jeden z nich kopnął ciało wprawiając je w rotację. I wtedy Dan zaatakował. Ciało, które tak przestraszyło napastników, było tylko zasłoną dla niego. Teraz całkowicie ich zaskoczył i zamierzał wykorzystać to zaskoczenie. Hallon razem z osiłkiem nie strzelał, gdyż obawiał się trafić, któregoś ze swoich ludzi. Dan trzymając w rękach olbrzymi miecz, jednym cieńciem pozbawił głów dwóch całkowicie zdezorientowanych bandytów i wybijając się ze stolika skoczył za bar unikając ich ostatnich agonalnych strzałów. Upadł zrzucając jednocześnie plecak, zamierzając wyciągnąć z niego strzelbę. Jednak zaraz po upadku poczuł silne uderzenie w kark. Uderzenie tak silne, że stracił całkowicie orientację i dał się wyciągnąć olbrzymim łapskom napastnika. Osiłek podniósł energicznie Dana, i rzucił go o ścianę. Najemnik leżał na ziemi zwijając się w bólu, cały jego arsenał, został zza barkiem i teraz był całkowicie bezbronny. Jednak napastnicy nie dali mu czekać. Osiłek złapał go za szyje i podniósł, tak że Dan nie dotykał nogami ziemi i był jednocześnie duszony. Hallona sprawdził, czy pozostała trójka jego kompanów nie żyje, po czym wściekły skierował się ku męczonemu Danowi, dając znak osiłkowi, żeby rozluźnił chwyt.

- Jestem pod wrażeniem. Trzech ludzi z mojego oddziału...-kręcił głową pełen podziwu, jednocześnie nie kryjąc narastającej wściekłości. -...widać, że zawodowiec z ciebie. Pewnie jako zawodowiec, wiesz też co zamierzamy z tobą zrobić? Zawleczemy cię do naszej mety i będziemy długo męczyć, a potem zabijemy, jak psa. - Hallon poklepał Dana po policzku.

- Fascynujące. - odparł z trudem Dan, wciąż nie mogąc dotknąć ziemi.

Hallon uderzył Dana mocno w żołądek, tak że ten nie mógł złapać tchu.

- Poduś go jeszcze trochę. - zwrócił się do osiłka i ten znów wzmocnił chwyt.

Nagle do uszu całej trójki dobiegł krzyk prawie, że dzikiego zwierzęcia.

- Nie ruszać się! - Hallon był pewny, że to głos barmana. - Puście najemnika! Już!

Pomyślał co zrobi temu gnojowi, który ośmielił się zainicjować na jego bandę zamach i odwrócił się w stronę barku z uśmiechem na ustach. Jednak, gdy ujrzał barmana, mina mu zrzedła. Ten stał za barkiem, trzymając w rękach strzelbę, którą pozostawił Dan.

- Roberts ty kurwa nie wiesz co robisz!- krzyknął rozdrażniony. - Nawet nie wiesz, jak się strzela z tej armaty! - próbował zapanować nad sytuacją.

Barman w odpowiedzi przeładował energicznie strzelbę.

- Już z tego strzelałem! - krzyknął.

Zmierzyli się wzrokiem, zapanowało milczenie, potworne milczenie. W końcu Hallon opuścił głowę i pstrykając palcami na goryla, kazał mu uwolnić Dana. Ten upadł z łoskotem na posadzkę, łapiąc się za gardło.

- Będziesz tego żałował. - wycedził Hallon w kierunku barmana, ale można było poznać po jego głosie, że się boi.

Dan powoli wstał i spojrzał na osiłka, który go dusił, uśmiechnął się do niego od ucha do ucha i powoli wycofał się za barek, by po chwili stanąć koło barmana. Odebrał mu strzelbę i od razu wypalił do osiłka. Trafił go dokładnie w szyję. Ciało odleciało uderzając o przeciwległą ścianę, zalewając ją przy okazji krwią, nie tylko ściana była czerwona od krwi , także Hallon, który wyglądał teraz jakby wylano mu na głowę barszcz. Spanikowany poruszył się z zamiarem ucieczki. Dan podniósł wyżej strzelbę.

- Stój kurwa! - krzyknął przeraźliwie, a uśmiech znikł całkowicie z jego twarzy.

Hallon starał się opanować nerwy, ale cały dygotał zdając sobie sprawę, że ma całkowicie przechlapane. Dan przeskoczył przez barek i ciągle mierząc w kierunku Hallona, zaczął mówić.

- Znam cię złotko. Porucznik David Hallon, brałeś udział w oczyszczaniu wschodniej Undai, zgadza się?

Hallon milczał, ale widać było, że zaraz puszczą mu nerwy. Dan uderzył go strzelbą w kolana, tak że ten upadł.

- Odzywaj się jak cię pytam. Więc jesteś Davidem Hallonem?

Ten powoli wstał i zaciskając zęby z bólu, wycedził:

- Tak.

Dan rozpromienił się i uderzył Hallona w twarz tak, że ten znów osunął się na podłogę, tym razem tracąc przytomność. Dan zakuł go w kajdanki i podszedł do barmana, który stał ciągle za barkiem.

- Kasa. - rzekł rzeczowo, zabierając plecak i miecz zza barku.

- Tak oczywiście. - Barman wyciągnął z sejfu pieniądze i wręczył je Danowi. - A co zrobisz z tym gnojem? - zapytał nieśmiało wskazując na nieprzytomnego Hallona.

- Partyzanci dadzą mi za niego 1500 może 2000 jednostek.

- Aż tyle?

- Zaszalał trochę podczas czystek i teraz oni marzą, żeby zaszaleć na nim. - Dan zaśmiał się, prawie że ponuro.

Schował broń do plecaka i łapiąc za fraki nieprzytomnego Hallona skierował się ku wyjściu.

- Wiesz, słyszałem dużo o najemnikach, ale nie sądziłem, że jesteście takimi profesjonalistami. - Barman zaczepił jeszcze Dana, gdy ten był przy samych drzwiach. - Pięciu wojskowych. - kręcił głową pełen podziwu.

Dan przeszył barmana niespodziewanym zimnym i okrutnym spojrzeniem.

- Nie jestem, kurwa najemnikiem. - wyszedł trzaskając drzwiami.

Barman stał jeszcze chwile w milczeniu, gdy nagle zauważył, że jego syn wpadł do sali i przygląda się trupom.

- No synku, kubeł, miotła! - barman krzyknął w kierunku syna.

Ten jednak nie mógł oderwać wzroku od ciał pozbawionych korpusu, od krwi i śmierci. Widząc go nie można było stwierdzić, czy jest bardziej zafascynowany czy przerażony obrazem, który musiał analizować jego umysł. Prawdopodobnie jedno i drugie. Barman podszedł do chłopaka i uderzył go lekko w głowę.

- Posprzątać trzeba!

- Tak tato. - Syn posłusznie wyszedł na zaplecze po środki czystości.

Miał taki stale powtarzający się sen. Stał jakby w centrum okręgu, można by powiedzieć w środku niczego. Gdyż niebo i ziemia były nicością, czarną pustką. Tylko postacie stojące dookoła niego były czymś. Wiele postaci, te które spotkał, te które zabił, stały w wielkim okręgu dookoła niego. Nic nie mówiąc, patrzyły się tylko na niego, nawet się nie poruszając. I zawsze pojawiała się nad nim tajemnicza kobieta, unosząca się nad nim niczym anioł i zaraz po jej pojawieniu się wszyscy ludzie stojący okręgu zaczynali płonąć, zmieniając się w żywe języki ognia. Te języki ognia zbliżały się do niego i on zawsze jakby zmuszony jakąś siła spoglądał na kobietę lewitującą ponad nim. Ona uśmiechała się tylko i znikała. Języki ognia zawsze go dopadały, wtedy się budził. Nie rozumiał tego

i chyba w całym swoim dotychczasowym życiu bał się tylko tego snu, który nachodził go z taką regularnością.

Obudził się zlany potem. To był ten sen, po którym potrzebował chwili, aby znów załapać kontakt z rzeczywistością. Leżał w niewielkiej ciemnej klitce, przykryty jakimś łachmanem. Przetarł ręką twarz i zapalił lampkę leżącą na niewielkim nocnym stoliku. Szare światło wypełniło pokój. Usiadł i chowając głowę w rękach starał się uspokoić. Dopiero po chwili doszły do niego okropne jęki, pochodzące zapewne z innego pomieszczenia. Wstał i ubrał swój skórzany strój. Zabierając plecak, ruszył ku drzwiom wyjściowy. Gdy znalazł się w wąskim korytarzu, jęki zwielokrotniły się, a osiągnęły szczytowy poziom w pokoju, który służył partyzantom do tortur. Był to stary i powszechnie znany sposób w jaki partyzanci męczyli swoich znienawidzonych wrogów. Do dość rozległej ściany był przymocowany olbrzymi drewniany krzyż. Partyzanci umiejscawiali obiekt swych tortur na tym krzyżu, przebijając mu gwoźdźmi ręce i nogi. Potem już dowolnie wybierali: przypalanie, miażdżenie i tym podobne czynności. Zawsze jednak, klient umierał na krzyżu i zawsze trwało to kilka dni. Do Hallona partyzanci dopiero się zabierali, gdyż ten posiadał jeszcze dużo siły. Szarpał się i krzyczał, gdy dwudziesto kilkuletnia kobieta obcinała mu palce u prawej ręki, by potem przypalić rany palnikiem. Po obu stronach sali siedzieli widzowie, wielu z nim Hallon zabił wcześniej najbliższych. Można ich było odróżnić na pierwszy rzut oka od reszty. Widać było na ich twarzach nie ukrywaną satysfakcję, z oglądanego widowiska. Dan stanął w drzwiach, opierając się o framugę. Hallon dostrzegł go i między jednym wyciem, a drugim krzyknął parę przekleństw pod adresem Dana. Słysząc to kobieta, która go obrabiała, nie przerywając tortur odwróciła głowę i uśmiechnęła się do Dana. Ten odwzajemnił uśmiech i kiwnął palcem, dając do zrozumienia, że chciałby z nią porozmawiać na zewnątrz, ta kiwnęła głową. Poprosiła siedzącego obok niej chłopaka, o kontynuowanie jej pracy i rozebrała się z foliowego kostiumu, podając go zmiennikowi.

- Dobrze spałeś? - zapytała zatroskana, kiedy przechodzili wąskim korytarzem.

- Normalka.- weszli do stołówki i usiedli przy jednym ze stołów.

- Przyjeżdżasz tu raz na miesiąc, bo coś cię tu ciągnie Dan, to widać.

- Praca, tylko praca Trish.

- Może byś się do nas przyłączył. - zaproponowała, ale widząc krzywą minę, jaką jej zaserwował rozmówca, ciągnęła dalej. - Wiem, wiem, mówię ci to kolejny raz. Ale tak byłoby prościej.

- Słuchaj Trish, wiesz dobrze, że nie potrafię się podporządkować, czemuś takiemu jak rozkazom, wiesz także, że uczucie którym mnie darzysz jest absurdem, gdyż ja nie potrafię kochać. Tłumaczyłem ci to już wiele razy, wiele razy także próbowałem uwierzyć, że mogę cię pokochać. Wiesz jak cię lubię. - mówiąc to złapał ja za rękę. - Ale nie potrafię, kochać.

- Bo sobie to wmawiasz twardzielu. Ale ja się nie poddam i za miesiąc, kiedy znowu tu przyjdziesz powiem ci to samo.

Nagle Dan poczuł, jak ktoś kładzie mu na ramieniu rękę.

- Kupę lat byku. - tęgi czterdziestoletni mężczyzna przysiadł się do nich.

- Sid! - Dan ucieszył się, lecz po chwili spochmurniał, gdyż zdał sobie sprawę, jak chamsko rozmowa między nim a Trish, została przerwana.

- Wołają cię młoda z sali tortur, ten praktykant sobie nie radzi.- oznajmił dziewczynie Sid.

Trish przeszyła go zimnym spojrzeniem i wychodząc rzekła jeszcze do Dana.

- Nie poddam się Dan.

Ten posłał jej jeszcze przyjacielski uśmiech.

- Mam dla ciebie zadanie Dan. - Sid postawił sprawę jasno.

- Gdzie? Kto? - zapytał rzeczowo Dan.

- Dowódca Kirk Montes. Masz go zabić na oczach żony. Dzisiaj w nocy. Tu masz adres.- podsunął mu zmięta kartkę papieru.

- Małe przedstawienie? - uśmiechnął się gorzko. - Mają dzieci?

- Półroczne dziecko.

- Wiec co z tym dzieckiem i kobietą?

- Mają tylko widzieć śmierć tego gnoja. Nie musisz ich zabijać.

- 5000 jednostek. - Dan podsumował całą sprawę.

- 5000? Przesadzasz.

- Przesadzam? To jest naprawdę szycha. Będę tam musiał wejść i czekać na niego, to ogromne ryzyko. Do tego ten ich dom znajduje się w pobliżu dwóch posterunków. Zresztą ja się nie proszę o to zlecenie. 5000, albo nie było sprawy.

- W porządku. To gówno jest zlecone przez partyzantów, oni będą płacić. Wyszli w teren i poprosili mnie żebym to ja poprosił cię o to. A zapomniałbym, podobno to ty złapałeś Hallona, prawda?

- Zbieg okoliczności. - wzruszył ramionami.

- Jesteś kurwa jak jakiś książę, wokół dzieje się koszmar, a ty zawsze masz szczęście.

- Wystarczy, że miałem pecha rodząc się w tych czasach. - Dan zamyślił się.

- Ja stąd spadam stary. Pierdolę to, wyjeżdżam na zachód, ta kasa której dorobiłem się na przerzucie ludzi wystarczy mi na dostatnie życie, ty zresztą też masz wystarczająco kasy, żeby stąd prysnąć. - zapadło milczenie. - Jak sobie przypomnę jak się zdziwiłem, kiedy zobaczyłem cię w samolocie powrotnym, po twoim miesięcznym pobycie w raju na zachodzie. - Sid kręcił głową. - Pies wojny, jesteś psem wojny. - Sid wstał i mrugnął zadziornie do Dana. - Powiem im, że się zgodziłeś co do zadania i może wyślę ci pocztówkę jak już będę na zachodzie.

Dan siedział w milczeniu, przyglądając się zmiętej kartce, na której widniał adres miejsca następnego zadania. Zamknął oczy, tylko na chwilkę.

- Coś do jedzenia szefie. - krzyknął w stronę kucharza, który właśnie wszedł do stołówki.

Kapitan Fayd stał w szatni i uderzał o drzwi metalowej szafki.

- Jasna cholera, kurwa mać.- cedził między kolejnymi uderzeniami.

- Co jest? - Kirk Montes stał za nim, ubawiony widocznie przyglądaniem się temu rozładowywaniu gniewu.

Fayd usiadł jakby troszkę zrezygnowany na ławce, przeszył Kirka błędnym spojrzeniem.

- Co jest? Zaraz ci kurwa powiem co jest. Znów ten pojebany Dan Rester. Dzisiaj znowu zaszalał, zabił czterech wojskowych i podobno Hallona oddał w ręce partyzantów.

- Hallon dał się złapać? - zapytał z niedowierzaniem Kirk, siadając obok swojego kolegi.

- Taa, dowództwo chcę szybkiego złapania Restera. Jak ja im go mogę złapać? Pojawia się z nikąd, zawsze robi babrownik, a potem znika jak gdyby nigdy nic.- uderzył jeszcze raz o drzwi szafki.

- Służyłeś z nim, prawda?

- Tak, służyłem. - pokiwał głową Fayd. - Myślałem, że go znam. A on pewnego dnia, podczas defilady wyszedł z szeregu, podszedł do trybun, gdzie siedziały te wszystkie szychy i zabił dwóch dowódców, a potem w brawurowej ucieczce uciekł z jednostki. Czary kurwa mary.

- Miał po prostu szczęście. - skwitował Kirk.

- On ma kurwa zawsze szczęście. Ale złapie go stary, złapie i kurwa ukatrupię.

- Wierzę Jim, wierzę. No, ale wracam do domciu. - wstał i zaczął przebierać się w cywilne ubranie.

- Kirk, olać żonę. - Fayd wyciągnął butelkę wódki z szafki. - Napij się.

Kirk Montes uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Taa, olać ją. - usiadł z powrotem obok Jima.

Młoda kobieta siedziała, jakby w odrętwieniu. Wpatrując się ślepo w jakiś bliżej nieokreślony punkt, rozmyślała. Całe mieszkanie tonęło w ciemności i ciszy. Co jakiś czas oczy kobieto popchnięte jakąś tajemniczą siłą mrużyły się i można było wyczytać z nich, ogromne cierpienie. Ale jej twarz nie doświadczyła, ani jednej łzy. Nagły hałas wyrwał ją z odrętwienia. Zapaliła lampę i omiotła wzrokiem pokój. Podeszła do kołyski. Dziecko spało jak zabite. Matka pogłaskała je po główce

i uśmiechnęła się. To dziecko było jedynym powodem, który trzymał ją jeszcze przy życiu. Czasami przeklinała je za to, czasami dziękowała za nie niebiosom, ale ponad wszystko kochała je, prawdziwą matczyną miłością. Dopiero po chwili przypomniała sobie o hałasie, który wyrwał ją z tego pół-snu. Podeszła do okna i wyjrzała przez nie. Padał ulewny deszcz, a błyskawicę jeszcze nieśmiało, ale już coraz pewniej zapełniały niebo. Ubrała kurtkę przeciwdeszczową, złapał kij bejsbolowy i wyszła na zewnątrz, chcąc sprawdzić co spowodowało ten niepokojący hałas. Znalazła się na podwórku, przed domem. Rozglądnęła się i przeklinając pod nosem wróciła z powrotem do domu. Gdy stanęła w drzwiach jej serce zamarło. Jakiś mężczyzna w skórze, stał w pokoju trzymając jej maleństwo i patrząc prosto na nią. Dziecko nie płakało, co mogło oznaczać tylko jedno:

- Zabiłeś je, zabiłeś! - rzuciła się na niego podnosząc kij.

Ten zdążył położyć dziecko do kołyski i wyciągając strzelbą chowaną do tej pory za plecami, zablokował uderzenie. Wytrącił kobiecie kij, uderzając o niego strzelbą. Kobieta przewróciła się, a dziecko zaczęło płakać.

- Kiedy tu wszedłem, dziecko zaczęło płakać, więc wziąłem je na ręce i momentalnie się uspokoiło. To pierwszy mój raz, nigdy wcześniej nie trzymałem niemowlaka na rękach. - podchodził celując do niej ze swej strzelby. - Fajne uczucie.

- Czego chcesz? - zapytała łamiącym się głosem, wciąż leżąc na ziemi.

- Współpracy. - odpowiedział uśmiechając się szeroko.

Złapał ją za włosy i pociągnął ją w kierunku krzesła, silnym ruchem usadzając ją na krześle, zakuł jej ręce kajdankami.

- Nie zrobię ci krzywdy, spokojnie. - usiadł na fotelu.

- Po co tu przyszedłeś? - z trudem zdobyła się na to pytanie.

- Zobaczysz. Ale ani twojemu dziecku, ani tobie krzywdy nie zrobię.

- Chodzi o mojego męża? - zapytała, jakby z nadzieją w głosie.

- Zgadłaś słonko. Dokładnie o twojego męża.

- To ma być prezent? - zapytała uśmiechając się pierwszy raz tego wieczoru.

- Prezent? - zapytał zaskoczony Dan, był całkowicie zbity z tropu.

- Nie ważne. - ucięła kobieta, ale uśmiech nie szedł z jej twarzy, a nawet rozgościł się na niej.

- Tak nieważne.- Dan zamknął na chwilę oczy, próbując się zrelaksować.

Otworzył je i spojrzał na kobietę, mógłby przysiąc, że gdzieś ją wcześniej widział. Miała piękne blond włosy, gładką okrągłą twarz. Lustrował ją wzrokiem, próbując dojść do tego, gdzie wcześniej ją widział. Nagle rozmyślania przerwał mu narastający warkot silnika samochodowego. Dan zerwał się na równe nogi i patrząc jeszcze na kobietę, przeładował strzelbę. Wyciągnął z plecaka kawał taśmy klejącej, chcąc zabezpieczyć się przed ostrzegawczym krzykiem kobiety, ale gdy podchodził do niej, spojrzała mu w oczy mówiąc

- Nie trzeba. - i było w tych słowach, coś tak nieuchwytnego, tak prawdziwego, że nie zakleił jej ust. Zrozumiał uśmiech na jej twarzy, ona pragnęła śmierci swego męża.

Po chwili stał już przy drzwiach wyjściowych, czekając na ofiarę.

Kirk Montes podziękował Dillerowi młodemu żołnierzowi, za podwiezienie i wytoczył się z Jeepa.

- Na pewno nie potrzeba panu pomóc? - zaofiarował się jeszcze chłopak siedząc z kierownicą.

- Nie chłopcze, wracaj do jednostki. - machnął ręką Montes.

Chłopak zawrócił i wyjechał główną bramą, opuszczając posiadłość sierżanta. Montes natomiast oceniał odległość od drzwi wejściowych i porównywał je ze swoimi możliwościami. Nie wypił tyle, aby nie wiedzieć już gdzie jest, ale dostatecznie tyle, że szerokość i wysokość otoczenia zmieniały płynnie swoje wymiary. Deszcz ciął niemiłosiernie i Montes klnąc przed nosem posuwał się powoli naprzód, gdy był już przy ganku, poślizgnął się i upadł na plecy, w czekające na niego błoto. Był wściekły podnosząc się ponownie. Ze zdecydowaniem godnym tylko pijanego maniak dopadł do drzwi. Nacisnął dzwonek. Słyszał jak przez mgłę, jak jego odgłos wypełnia wnętrze mieszkania. Niestety nikt nie otwierał.

- Vera! - krzyknął wściekle.

Nikt nie odpowiedział. Wymacał klucze i prawie rozrywając kieszeń, wyciągnął je. Drugą ręką przetarł twarz, próbując trafić do dziurki od klucza. Zagrzmiało dokładnie kiedy, klucz znalazł się w zamku. Kirk obrócił się i widząc tylko rozmazany czarny krajobraz, wrócił do mocowania się z zamkiem. Przekręcił klucz i naciskając klamkę krzyknął.

- Vera? Gdzie jesteś suko? - drzwi powoli się otworzyły, i odpowiedziało mu tylko ciemne wnętrze mieszkania.

Kolejna błyskawica jakby popchnęła go do środka, powoli przeszedł drzwi wejściowe. Usłyszał świst zamykanych drzwi i drugi świst gdzieś za plecami. Nie czuł bólu, widział tylko podłogę zbliżającą się w jego kierunku z coraz większa prędkością, upadł na brzuch. Potężne kopnięcie obróciło go na plecy. Spojrzał na górującą nad nim sylwetkę, czując jej stopę na swym tułowiu. Najpierw ostrości nabrała strzelba wycelowana prosto w jego twarz, dopiero później postać.

- Rester, Dan Rester. - wybełkotał. Głowa którą podniósł, chcąc dobrze przyjrzeć się napastnikowi, opadła bezwładnie.

Choć był zalany, wiedział, że nie ma szans. Jeśli nawet zdążyłby wyciągnąć pistolet z kabury przy pasku, to i tak wycelowanie z niego w takim stanie, graniczyło z cudem. Rozglądnął się bezwładnie po przedpokoju i choć ten zmieniał swoje wymiary, jakby był jednym wielkim kauczukiem i odbijał się niemiłosiernie, dał radę dojrzeć, swoją żonę przykutą do krzesła w przeciwległym pokoju. W końcu jego wzrok zatrzymał się na spuście olbrzymiej czarnej strzelby, z której mierzył do niego Rester. Zamknął oczy z równą prędkością, z jaką Dan zaciskał palec na spuście, bardzo powoli. Nagle ich obu wyrwał krzyk kobiety.

- Daj mi go zabić! - krzyczała szarpiąc się na krześle.- Błagam daj mi go zabić!

Dan opuścił strzelbę i spojrzał na żonę tego ścierwa. Rozbroił szybko ofiarę i zdenerwowany ruszył do pokoju.

- Wiedziałem, że trzeba cię było zakneblować! - mówiąc to złapał taśmę klejąca, która była zawieszona na klamce.

- Błagam, daj mi zabić tą gnidę! Zrób to dla mnie! Błagam! - wiła się na krześle.

Stanął przed nią i przekrzywiając głowę zmierzył ją wzrokiem. Ten ból i wściekłość w jej oczach. Tyle razy widział go w śnie. To była ona, kobieta z jego snu, która zamieniała otaczających go ludzi w żywe pochodnie. Zamknął oczy, przypominając sobie, że przecież te pochodnie pod koniec snu, skupiają się na nim. Przeklął pod nosem, ale wiedział, że nie potrafi je odmówić, nie kobiecie z jego snu. Obszedł krzesło i rozkuł jej ręce, powoli uniosła się na nogi i odwróciła się w jego kierunku.

- Vera? Masz na imię Vera? - zapytał niepewnie.

- Tak. - odpowiedziała dziwnie spokojna, odchyliła kosmyk włosów ukazując mu obcięte prawe ucho. - Wiele lat z nim, wiele dowodów miłości.

- Proszę. - wręczył jej strzelbę. - Wystarczy nacisnąć spust.

Oboje byli jakby w transie. Ona nie spodziewała się, że przyjdzie jej dzisiaj zrobić to o czym tyle lat marzyła, a on jeszcze nigdy tak nie zaryzykował dając komuś swoją broń. Vera zamknęła oczy i gdy je otworzyła, jej twarz stała się twarzą bestii. Na tyle groźnej, by wystraszyć Dana, który jakby wracając do rzeczywistości, zdał sobie sprawę, że oddał właśnie swoją broń. Vera posłała mu jeszcze zimny i okrutny uśmiech, po czym ruszyła do przedpokoju. Ofiara leżała tam, czekając bezsilnie na nieuniknione. Widział ją, jak stała nad nim powoli celując w korpus. I dostrzegł tą samą nienawiść jaka i nim władała, kiedy wracał do domu po ciężkim dniu, mając na rękach krew wielu niewinnych cywili. I wyładowywał swoją nienawiść na żonie, na kobiecie, która stała teraz nad nim, oddychając powoli i głęboko. I nagle ta nienawiść wybuchła gdzieś w środku tej skrzywdzonej przez życie kobiety. Obróciła strzelbę i biorąc ogromny zamach, uderzyła kolbą w twarz leżącego na ziemi skurwysyna. Nie zamknął oczy. Mając lewą twarz zmasakrowaną, wciąż wpatrywał się z jakimś spokojem w kobietę, która była jego żoną. Ta sfrustrowana spokojem ofiary zaczęła uderzać coraz szybciej i mocniej przede wszystkim w twarz. Odgłosy kolejnych uderzeń wypełniały pomieszczenie. Dan powoli podszedł do kobiety, widocznie na coś czekając. Ta jednak uderzała, jakby nie tracąc sił, a nienawiść z jaką to robiła wzrastała z każdym uderzeniem. Powoli coś, co kiedyś było Kirkiem Montesem, zamieniało się w zmasakrowaną papkę i gdy można by powiedzieć, że kolejne uderzenie rozpieprzy ta papkę w drobny mak, kobieta zatrzymała się. Jak wyłączona maszyna, zastygła z podniesioną strzelbą. Do jej oczu powoli podpłynęły łzy. Zwolniła uścisk i strzelba wypadła jej z rąk. Na to właśnie czekał Dan. Złapał spadającą strzelbę i stanął blisko kobiety. Nagle razem ze łzami zalewającymi twarz kobiety, wydobył się z jej gardła okropny krzyk. Dan przytulił ją do siebie i zakneblował ręką usta. Ta nie broniła się i wtuliła się w masywne ciało Dana.

- To już koniec, już koniec, skończyło się. - powtarzał, głaszcząc ją po włosach.

- Vera, przepraszam. - głos, który zaskoczył ich oboje należał do krwawej papki. leżącej na podłodze. Niesamowicie poprawny ton, był czymś niewyobrażalnym, zważywszy na to, co zostało z tej części ciała Montesa zwanego głową.

Dan nie odpychając od siebie kobiety, wypalił szybko w kierunku tego czegoś, co przerwało mu, uspokajanie jej. Dopiero wtedy dziecko, które podczas tych wszystkich okropieństw leżało spokojnie w kołysce, rozpłakało się.

- W porządku. - rzekła do Restera i uwalniając się z jego uścisku, skierowała się do pokoju gościnnego.

Podeszła do kołyski i uśmiechnęła się do swego dziecka. Te widząc matkę, od razu się uspokoiło. Vera chciała je wziąć na ręce, ale zdając sobie sprawę, że po łokcie jest ubabrana we krwi zrezygnowała. Odwróciła się. Dan się pakował, zakładając skórzaną kurtkę. Wyciągnął rękę po strzelbę, którą położył tuż obok i z pewnym niedowierzaniem stwierdził, że nie ma jej tam. Vera stała przed nim mierząc do niego. Widać było, jak bardzo się waha nacisnąć spust.

- Aleś to sobie wykombinowała! - krzyknął z uznaniem poirytowany Dan. - Zabijesz mnie, a potem zeznasz, że to ja zabiłem twojego sadystę, a ty się broniłaś, prawda? Genialny plan. - zapadło milczenie, a kobiecie coraz bardziej drżały ręce. - No zabij mnie! Zabij! - podpuszczał ją Dan.

- Nie mogę. - rzuciła strzelbę najemnikowi, ten złapał ją w locie. - Nie mogłabym zabić człowieka z mojego snu. - dodała i jakby zawstydzona odwróciła się w kierunku kołyski.

- Ze snu? - wydukał Dan, całkowicie zaskoczony podszedł do kobiety.

- Wynoś się! Wynoś! - krzyknęła, patrząc mu prawie z nienawiścią w twarz.

- Ale jeśli tu zostaniesz, oskarżą cię o zabicie męża, zabiją cię.

- Odjedź! - krzyknęła jeszcze.

Łzy przysłoniły jej widoczność, a kiedy wyschły, zorientowała się, że najemnika już nie ma. Siedział już na swoim motorze uciekając i chyba pierwszy raz w życiu płakał, powtarzając "We śnie, we śnie, we śnie...."

- Niezły syf Sir! - kierowca spojrzał na kapitana Fayda, ale widząc, że jego uwagi są nie na miejscu, od razu znów zwrócił swój wzrok na drogę.

- Kto to zgłosił?

- Szeregowy Diller. Rano miał przyjechać po Montesa i zastał to co zastał.

- Diller, nie znam. - Fayd oparł się i przetarł przepitą twarz.

- To młody chłopak, służy dopiero od tygodnia. - wyjaśnił usłużnie kierowca, kiedy wjeżdżali przed dom Montesa.

- Słuchaj półgłówku, to że nie znam jakiegoś gówno wartego gnoja, to nie znaczy, że chcę coś o nim wiedzieć.

- Wieczorem odwoził także Montesa do domu. - dodał szybko kierowca.

- A to co innego. - zatrzymali się.

Fayd założył ciemne okulary i wysiadł z wojskowego jeepa. Po podwórku snuło się paru żołnierzy, widocznie wysłanych już z dochodzeniówki. Fayd, wchodząc do domu, zauważył młodego żołnierza, wymiotującego obok ganku.

- Ty pewnie jest Diller?

Ten podniósł powoli głowę, mierząc Fayda wzrokiem.

- Salutuje się kurwo, kiedy starszy stopniem przechodzi! - krzyknął na przestraszonego chłopaka.

Diller zasalutował pośpiesznie, jednak nie zdążył przed tym wytrzeć ust i rzygi spłynęły mu po brodzie.

- Kurwa. - powiedział jakby sam do siebie Fayd i kręcąc głową wszedł do środka.

W środku panował zimny chłód, pełno ludzi kręciło się po wnętrzu, ściągając odciski palców i robiąc zdjęcia. Fayd zauważył zmasakrowane zwłoki leżące przed sobą i dopiero po chwili doszło do niego, że to co tam leży, piło z nim wczorajszej nocy wódkę.

- Chyba jednak czuje się lepiej od ciebie stary. - powiedział patrząc wciąż na zwłoki.

- Kapitanie Fayd! - krzyknął nagle ktoś tuż obok niego.

Ten odwrócił się powoli.

- Musicie tak wrzeszczeć żołnierzu? - zapytał grzebiąc palcem w uchu.

- Mówiono mi, że pan przyjedzie. Mam rozkaz odpowiedzieć na wszystkie pana pytania!

- Kurwa najpierw wasz stopień, nazwisko, kompania.

- Szeregowy Kurt Ween, IV pułk piechoty, przeniesiony tymczasowo do MSW!

- Teraz zacznijcie mi żołnierzu tłumaczyć co już ustalono. - widząc, że żołnierz ma zamiar odpowiadać z szybkością karabinu maszynowego, podniósł palec i dodał. - Tylko powoli i na miłość boską nie krzyczcie tak.

- Szeregowy Diller przyjechał o szóstej rano i zastał pułkownika w takim właśnie stanie. - Ween wskazał na leżące obok zwłoki. - Żona, razem z dzieckiem znajdowała się w pokoju gościnnym. - wskazał na otwarte drzwi po prawej stronie.

Fayd zwrócił tam swój wzrok i ujrzał siedzącą za stołem kobietę, była wyraźnie nieobecna i jedyne co mogło świadczyć o tym, że jeszcze żyje to głaskanie główki dziecka, które trzymała w rękach.

- W szoku? - zapytał Fayd.

- Tak, nie odezwała do nikogo, ani nie na nic reaguje, ale poza tym nic jej nie jest.

- Więc co ustaliliście? - zapytał już powoli znużony cała tą sytuacją Fayd, marzył tylko, aby choć przez chwilę się zdrzemnąć.

- Na pierwszy rzut oka, wygląda na to, że to zrobiła kobieta, ale w domu nie ma nic takiego czym można by tak zmasakrować ciało, a po drugie przyszła wiadomość około siódmej do bazy.

- Wiadomość?

- Tak, coś w stylu, z pozdrowieniami skurwysyny, oczywiście adresatem byli partyzanci. Wygląda więc na to, że pułkownik Montes został zabity na oczach żony, nic więc dziwnego, że jest w takim stanie. Na pewno sporo minie, za nim uda się coś wyciągnąć z tej biednej kobiety. To chyba wszystko. - zamyślił się Ween. - Aha jeszcze jedno, za domem znaleziono ślady motoru.

- Motoru? Szerokie koła? - zapytał Fayd ożywiając się.

- Tak.

- No to wszystko szeregowy. Macie przygotować raport i skupcie się na tych śladach po motorze, za godzinę raport ma być gotowy i czekać na mnie w jednostce.

- Tak jest! - zasalutował Ween.

- Spadajcie. - machnął ręką Fayd i ten zszedł mu z oczu.

Vera nie odezwała się do nikogo, ani słowem. Nie chciała im dać, wskazówki co do najemnika, ale także bała się być posądzona o tą zbrodnie. Postanowiła więc udawać szok i udawało jej się to nienajgorzej. Może po części, dlatego że naprawdę była w lekkim szoku. Czuła, że wreszcie wróciła, gdzieś głęboko w niej rodziło się szczęście i świadomość, że życie może jeszcze się dobrze potoczyć, że ma jeszcze szansę. Dostrzegała jak wszedł do pokoju i spojrzał jej w oczy. Masywny żołnierz był bardzo podobny do Restera, zbyt podobny. Krzyknął, żeby się wszyscy wynosili do diabła. Krzyk, który dudnił jeszcze w jej głowie na długo po rozmowie, którą była zmuszona przeprowadzić z kapitanem Jimem Fayd.

- A od ciebie dziwko chcę się dowiedzieć parę rzeczy. - trzasnął drzwiami, które zamknęły się trzaskiem, zostali sami.

Dziecko obudziło się i rozpłakało. Vera spojrzała na nie i z czułością przytuliła malucha do siebie. Fayd natomiast, zamaszystym ruchem obrócił krzesło poręczą do stolika i usiadł na nim okrakiem, patrząc się bezczelnie na kobietę,

- Teraz mi go grzecznie opiszesz tego najemnika, dokładnie opiszesz, rozumiemy się?

Kobieta spuściła głowę, nie odpowiadając. Fayd pozwolił ciszy chwilę trwać, po czym uderzając w stół wstał i wyrwał kobiecie dzieciaka. Złapał go za ubranko i podniósł wysoko.

- Wiem o paru rzeczach ty suko. Pragnęłaś śmierci Kirka i było ci to rękę. Wiem też, że to co trzymam w ręce. - uśmiechnął się potrząsając płaczącym bobasem. - To nie jest dziecko Montesa. - patrzyła się na niego w milczeniu, ale jej twarz przybierała coraz bardziej przerażony wyraz. - Tak kochanie, piło się z Kirkiem kilka raz, to się wie, o paru rzeczach. Wiem, że jesteś w stanie przypomnieć sobie, kto cię naszedł, może nawet jego imię czy przezwisko padło ostatniej nocy. Więc teraz daję ci szansę, mów co wiesz, albo ten bękart.., - zrobił wymowną przerwę. - ... upadnie. - uśmiechnął się od ucha do ucha. - Liczę do trzech: raz, dwa...

- Dan Rester! To był Dan Rester! - Vera krzyknęła to w taki sposób, jakby jej słowa były w stanie zabić potwora, który trzymał jej dziecko.

- Na pewno? - zapytał powoli Fayd.

- Kirk, tak nazwał najemnika, gdy go zobaczył. - do jej oczu podeszły łzy, zrozumiała, że zdradziła tego kogoś, który ją uwolnił od męża.

- Kurwa mać! Pierdolony Dan Rester! - krzyczał Fayd, potrząsając niemowlęciem.

Vera obserwowała go przerażona. Nagle Fayd zatrzymał się, gdy zauważył jej minę.

- A o to się boisz? - zapytał przyglądając się trzymanemu dziecku.

- Błagam oddaj mi go! - kobieta padła na kolana i łzy znów zalały jej twarz.

- Co do niego, to normalnie bękartów odsyłamy do obozów wychowawczych, ale dla Kirka zrobię coś innego. - rzucił płaczącego niemowlaka na przeciwległą ścianę.

Vera zamknęła oczy, błagając, żeby zdarzył się cud. Wszystkie jej zmysły całkowicie się rozregulowały przez ten krótki moment. Usłyszała puste uderzenie o ścianę i płacz dziecko ustał. Otworzyła oczy i zamknęła je ponownie, słysząc jeszcze śmiech Fayda.

- Kirk marzył o tym o dawna.

Kobieta rzuciła się na niego jak dzikie zwierzę. Fayd uderzył ją w brzuch i ta spadła z niego.

- Głupia baba. Za sześć godzin dom ma być pusty, a ty się wynoś.

Fayd poprawił swoje przeciwsłoneczne okulary i wyszedł zamykając za sobą drzwi. Leżała na ziemi, wpatrzona w drzwi, za którymi zniknął ten potwór. Powoli odwróciła wzrok i ujrzała, to co kiedyś było jej słodkim synkiem. Nie była w stanie nawet krzyknąć.

Było późne popołudnie, kiedy opatulona kobieta o twarzy tak starej jak ten świat, klęczała przy świeżo zakopanym niewielkim grobie. Jak na ironię dzień był słoneczny i wesołe promyki słońca przemykały się pomiędzy drzewami, aby ją odnaleźć, aby ją nękać. Miała wrażenie, że to co przecierpiała do tej pory, jest niczym w porównaniu z tym co ma nadejść. Ale tak naprawdę nic już nie było dla niej ważne, jej syn nie żył i nic już tego nie odmieni. Nagle poczuła, jak ktoś kładzie jej rękę na ramieniu. Jak spłoszona mysz, przewróciła się na plecy i wycofywała się w strachu. Postać doskoczyła do niej i przytuliła do siebie.

- Wróciłem. - szepnął jej do ucha i obserwując jej twarz. Twarz tak bardzo postarzałą i zniszczoną, tak bardzo zmarnowaną. Przytulił ją mocniej, szepcząc. - To jeszcze nie koniec Vera, to jeszcze nie koniec.

Wziął ją na ręce i usadowił na motorze. Stał chwilę, patrząc na nią, jakby zafascynowany. Jak bardzo może komuś zależeć na własnym dziecku, żeby jego śmierć kończyła sens dalszego życia. Pogłaskał ją jeszcze po głowie. Ta odpowiedziała mu tylko pustym spojrzeniem. Wrócił na miejsce, przy którym klęczała i przyjrzał się grobowi. Niewielka łopata leżała na ziemi. Podniósł ją i spojrzał jeszcze na grób. Z jego oczu znów pociekły łzy. Przypomniał sobie obraz tego malca, jego uśmiech, kiedy matka go tuliła. To ciepło, które wtedy wytwarzało się między matką a dzieckiem, to uczucie, nagle skojarzyło mu się z językami ognia w które zamieniali się ludzie w jego śnie. Chciał krzyknąć z rozpaczy, ale jakaś tajemnicza siła pohamowała go przed tym. Rzucił trzymaną łopatą w ziemię, wbijając ją pionowo przed grobem. Wrócił do Very i wsiadł na motor, gdy ruszali ta wtuliła się w niego.

- Ono nie żyję, zabili moje dziecko. - wydukała przytulając do niego i łapiąc go oburącz.

- Wiem. - odpowiedział, gdy wyjeżdżali na ulicę.

Hallon wiszący na krzyżu, cały zalany krwią żył jeszcze, choć na pewno wolałby umrzeć, już wiele godzin wcześniej. Ale miał jeszcze w sobie wiele życia i mógł zakosztować wiele bólu. Widownia zmieniała się, a fachowcy minuta po minucie, zajmowali się Hallonem. Praktycznie jedyną oznaką życia w tym zmaltretowanym ciele, były oczy. Oczy, które tak hipnotyzowały publiczność. Oczy, które mówiły wszystko, wyrażały jednocześnie nienawiść, upokorzenie, wstyd, żal, złość, ale przede wszystkim niewyobrażalny ból. Dan siedział na sofach pod ścianą obserwując w milczeniu ofiarę. W końcu Hallon z trudem go zauważył i zmuszając się jeszcze do wysiłku, przywołał w swym umęczonym umyślę, osobę, która go przyprowadziła na ta rzeźnie. Spojrzał prosto na Dana i ten opuścił głowę, jakby zawstydzony. Pokręcił głowa i wyszedł na korytarz. Jeszcze wczoraj wszystko było takie proste. Nigdy nie rozmyślał, bo rozmyślanie niszczyło taką jednostkę jak on. Mógł rozmyślać nad życiem gdy był młodym szczeniakiem, rozmyślać po ucieczce z wojska, ale nie teraz. Przywiózł tu Vere i nie wiedział co dalej. Co zrobić z kobietą, która chcę umrzeć. Wiedział, że to co do niej czuje, to coś co inni ludzie zwali miłością, a on był pewny, że coś takiego nie istnieje, a jeśli nawet istnieję, to on nie będzie jej w stanie odczuć. Kochał kobietę, która pragnęła śmierci. Widział w jej oczach prośbę, prośbę, żeby ją zbił. Niemą prośbę, która pojawiał się za każdym razem, kiedy na nią spojrzał. Stał oparty o ścianę przed drzwiami do pokoju, w którym ulokował Verę, bezbronny jak dziecko. Nagle poczuł coś dziwnego. Jego oczom ukazał się sen, ten sen i zobaczył ją nad sobą, lewitującą. Nie był już w korytarzu, stał w tej dziwnej nicości, a ona uśmiechała się do niego. Rozejrzał się i dostrzegł otaczające go postacie. Kobieta pstryknęła palcami i postacie zapłonęły. Widząc to Dan uśmiechnął się, choć przez taki szmat czasu, kiedy powtarzał się ten sen, był przerażony. Kiedy płomienie ruszyły na niego, rozłożył ręce wznosząc je i pierwszy raz w życiu zaniósł się prawdziwym śmiechem.

- Dan? Dan obudź się! - dziewczyna policzkowała leżącego na ziemi najemnika.

- Trish? - zapytał Dan jakby nie wierząc, że wrócił do rzeczywistości.

- Tak to ja, zemdlałeś. Na środku korytarza zemdlałeś. - kręciła głową dziewczyna.

On się tylko uśmiechnął. Świat, który jeszcze przed chwilą, był jedną wielką kupą gówna, nagle złożył się znów w jedną całość. Nie rozumiał go, ale wiedział już co ma zrobić. Nim się zorientował, siedział już w stołówce, zaprowadzony tam przez Trish.

- Słodka Trish. - rzekł do niej nie tracąc uśmiechu. - Nie poddasz się.

- Nie poddam. - wydukała powoli, nie wiedząc dokładnie o co chodzi Danowi. - Czegoś ty się naćpał?

- Siebie Trish, zrozumiałem,

- Ale pieprzysz Dan, co się stało podczas tej ostatniej akcji i co robi ta kobieta w naszej bazie?

- Kocham ją Trish i uratuje jej życie, bezinteresownie.

- Kochasz ją? - dziewczyna zerwała się z miejsca. - Kochasz ją? - zapytała ponownie jakby nie wierząc w to co usłyszała. - Ty chuju! Mówiłeś, że nikogo nie potrafisz pokochać.

- Myliłem się Trish. - złapał ją za rękę i zdecydowanym szarpnięciem posadził ją z powrotem na taborecie, jednocześnie z jego twarzy znikł uśmiech. - Myliłem się wielu sprawach.

- Do czego zmierzasz? - zapytała ostatkiem sił, czując, że łzy podchodzą jej do oczu.

- Byłem nieszczęśliwy Trish. To zabijanie, to wszystko. Bez sensu. - mówiąc to jakby zgubił tok myśli. - Wszystko bez sensu. Ta wojna, która zrobiła ze mnie tego kim jestem, a z ciebie? - zapytał retorycznie. - Wykwalifikowanego kata. - Trish opuściła głowę. - Wiesz o co chodzi Trish? Aby zrobić coś sensownego w tym chaosie, coś co jest ważne, coś co.....co po prostu nie jest głupią nienawiścią, czy też interesem. Rozumiesz? - zapytał niepewnie Dan.

- Tak, Jezu. - rozpłakała się, zakrywając twarz rękoma. - Rozumiem. - dodała i wstała od stołu, odchodząc bez słowa.

Skrzypnięcie drzwi wyrwało ją ze stanu odrętwienia. Podniosła wzrok i zobaczyła jego, człowieka z jej snów, człowieka który patrzy na nią tymi pełnymi litości oczami i mówi żyj, jeszcze trochę. Śniła o nim od czasu, kiedy mąż zaczął ją bić i tylko dzięki temu snowi potrafiła przetrwać. Dzięki temu i swemu kochanemu dziecku, które teraz leżało przykryte błotem. Wróciła do rzeczywistości w samą porę, żeby powstrzymać się od płaczu. Zmierzyła go wzrokiem, wzrokiem rezygnacji, ale jednocześnie wdzięczności. Usiadł obok na łóżku. Był dokładnie taki jak we śnie. Stojący daleko od niej, otaczany przez płomienie, mówiąc jej żyj, jeszcze trochę. Objęła go, przypominając to sobie. Ten poddał się jej uściskowi i wtulił się w nią, jednocześnie szepcząc jej do ucha.

- Wyjdziesz na zachód, jak najszybciej. Ja wszystko załatwię, wyjedziesz i będziesz miała kochającego męża i wesołą gromadkę dzieci, biegających po ogródku twojego pięknego nowego domu. Obiecuję.

Zwolnili uścisk i spojrzeli sobie w oczy. Dan zaczynał odczuwać to ciepło, które zauważył wtedy między Verą, a jej dzieckiem. Wiedział, że to ciepło oznacza dla niego płomienie, ale nie zamierzał się zawahać.

- Kto to był? - zapytał.

Zamknęła oczy.

- Fayd, Jim Fayd, kapitan. Służył z moim mężem w jednej jednostce, byli przyjaciółmi.

- Dlaczego zabił więc dziecko swojego przyjaciela? - zapytał zaskoczony.

- Bo to nie było dziecko Kirka Montensa. To było moje dziecko. - każde wspomnienie o martwym niemowlęciu powodowało u Very dreszcze.

- Żegnaj. - przytulił ją jeszcze, po czym wstał i gdy był już przy drzwiach usłyszał krzyk Very.

- Ale płomienie! Odchodzisz w płomienie!

- Wiem. - odrzekł i nie odwracając się wyszedł z pokoju.

Na korytarzu stała Trish, oparta o ścianę, obserwowała Dana.

- Zaopiekuj się nią, do czasu jej wyjazdu. - rzekł i nie czekając na odpowiedź, odszedł.

Czuł płomienie, grzały coraz mocniej.

Jim Fayd siedział za biurkiem, bawiąc się jakimś medalem, przekładając go z ręki do ręki, miał nijaki wyraz twarzy. Surowo urządzony pokój oświetlała tylko nocna lampka. Z radia leżącego na szafce, leciała jakaś melodia i można by powiedzieć, że Fayd na swój sposób jej słuchał. Czekał i wiedział, że on na pewno przyjdzie. Biegał leniwie wzorkiem po pokoju, próbując na czymś zaczepić wzrok. Miał już ten gabinet trzy lata, a przesiedział w nim może z para naście godzin.

- Jestem. - usłyszał nagle za sobą cichy lecz zdecydowany głos.

Poczuł zimną stal na swojej szyi.

- Wiedziałem, że przyjdziesz. Może usiądziesz na krześle, zamiast stać za mną, jak jakiś pieprzony pedał. - głos Fayda był opanowany i spokojny.

Rester schował nóż i usiadł po przeciwnej stronie biurka.

- Ścigałem cię trzy lata, przyjaźniłem się dwa, szmat czasu Dan.

- Dlaczego Jimi? Zazdrościsz mi, nienawidzisz mnie? O co chodziło? Dlaczego przysiągłeś sobie, że mnie zabijesz. Nie wahałeś się rzucić niemowlakiem o ścianę, żeby mnie tu ściągnąć.

- Taki był słodki niemowlaczek i buch... - uderzył ręką o rękę. -.. nie ma niemowlaczka.

Dan wyciągnął momentalnie strzelbę nie wstając z krzesła wycelował ją w Jimia. Ten choć spodziewał się podobnego ruchu, był zaskoczony szybkością i sprawnością Dana.

- Spokojnie, spokojnie. - Fayd próbował zapanować nad sytuacją. - Uchu! Dalej z ciebie taki kowboj mistrzu. - spróbował obrócić wszystko w żart.

- Chcę wiedzieć tylko dlaczego Jim? Dlaczego tak bardzo zależy ci na zabiciu mnie. - mówiąc to podniósł strzelbę wyżej.

Jim zirytowany zerwał się z krzesła, ale nie na tyle gwałtownie, by Dan do niego strzelił.

- Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Chcesz wiedzieć naprawdę dlaczego?

- Tak. - Dan pokiwał głową, mając grobową minę.

- Bo chcę być taki jak ty Dan. - ten zaniemówił. - Kiedy byliśmy przyjaciółmi, było w porządku. Ale tobie odbiło, zabiłeś dowódcę, podczas tej parady i uciekłeś. A ja zostałem dwa kroki w tyle. Zostawiłeś mnie, w tym cholernym wojsku. Postanowiłem cię gonić i do czego doszło, że rzucam niemowlakami po ścianach. - podszedł do niego i kucnął przystawiając sobie wycelowaną strzelbę do głowy. - Nienawidzę cię, za to że jesteś tym czym ja chciałbym być. Szczęściarzem, człowiekiem, którego nikt nie potrafił załatwić. Nienawidzę cię za to najemniku.

Dan nagle zaśmiał się, zaśmiał się tak potężnie, że zbił Jima z tropu..

- Od czasu kiedy się tym zajmuję, cały czas powtarzam sobie, że nie jestem najemnikiem.

- A czym jesteś? - Fayd zapytał robiąc głupią minę.

- Płomieniem! - krzyknął i wypalił, rozpieprzając Jimowi łeb. Przez ten krótki moment był nim, był żywym ogniem. Zamknął oczy, czując, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Wstał i rozglądając się po pokoju, zatrzymał wzrok na dużej szafie stojącej przy drzwiach. Podszedł do niej wolnym krokiem i zamaszystym ruchem otworzył ją. Stał w niej trzęsąc się ze strachu szeregowy Diller.

- Nic nie mów. - położył mu palec na ustach. - Wiem, Fayd zamknął cię tu, żebyś mnie zabił, kiedy da znak, ale nie dał znaku, prawda? - zadał pytanie, jakby pytając sam siebie.

- Ta-t-taak. - wydukał chłopak, w opuszczonej ręce trzymał pistolet.

Dan wziął go za tą rękę i przyłożył sobie jego broń do skroni.

- Pozwól mi płonąć. - rzekł nie tracąc uśmiechu.

- Ale ja...- Dan uderzył chłopaka otwartą ręką w twarz.

- Żadnych ale, rób co do ciebie należy. Dostaniesz pewnie medal, będziesz bohaterem.

W chłopaku nagle się coś przełamało, miał już tego dość, dość wszystkiego, wypalił. Ciało Dana osunęło się na podłogę. Chłopak jednak dalej do niego strzelał, krzycząc

- Pierdolę was pojebańcy! Pierdolę! - strzelał, aż zabrakło mu naboi.

W chwilę później wymiotował na podłogę.

Trish stała w sali tortur obserwując ciało Hallona. Spał. Na noc tortury były przerywane, by wznowić je zaraz po wschodzie słońca. Powoli zbliżała się do ofiary, a jej kroki odbijały się głuchym echem po tej ogromnej białej sali. Stanęła przed nim i dotknęła zmaltretowanej twarzy ofiary. Zamknęła oczy i poczuła ciepło.

- Rozumiem Dan, rozumiem. - mamrocząc wyciągała obcęgami gwoździe z rąk Hallona.

Ten upadł na podłogę. Kiedy klęknęła przy czymś, co kiedyś było człowiekiem, ale co dalej czuło i mimo wszystko kontaktowało, promienie słońca wdarły się do obszernej sali oświetlając ich. Hallon otworzył oczy. I mimo powrotu bólu i cierpienia, zrozumiał dlaczego leży na ziemi i dlaczego kobieta, która tak go katowała stoi teraz nad nim. Popatrzył się na nią z wdzięcznością. Te oczy, patrzyła

w nie, kiedy otwierała już i tak okaleczoną klatkę piersiową i wyciągała serce. Rozpłakała się.

- Rozumiem. - dodała, zamykając oczy martwemu ciału.

Dwóch zadbanych chłopców biegało po przepięknym ogrodzie, trzymając w rękach drewniane pistolety. Jeden gonił drugiego imitując strzały.

- Bang! Bang! - krzyczał. - Zabiłem cię! Zabiłem.

- Wcale nie. - zaprzeczał blondyn uciekając co sił w nogach, nagle nie zauważył wystającego z ziemi korzenia i przewrócił się.

Brunet skoczył na niego, przygważdżając go do ziemi.

- Nie żyjesz! Nie żyjesz! - krzyczał.

Po czym obaj chłopcy wybuchli śmiechem. Na werandzie siedziała ich matka Weronika Smith, uśmiechnięta obserwowała zachód słońca. Nie pamiętała już wojny, nienawiści, brutalności, nie pamiętała Dana, ani nie pamiętała jak zabiła swojego męża. A co najważniejsze wyrzuciła z pamięci dziecko, które tak bardzo kochała. Nie mogła o tym wszystkim pamiętać, jeśli chciała normalnie żyć. Miała kochającego męża, któremu urodziła dwóch pięknych i silnych chłopców, maiła pieniądze i miała szczęście. Nie mogła pamiętać, nie chciała. Tylko czasami, jednak coraz rzadziej, śniło jej się ognisko. Samo ognisko pośrodku niczego i stopniowo w miarę wpatrywania się w to ognisko, krajobraz dookoła niego zaczynał się tworzyć. Tworzyła się piękna kraina, która urzekała pięknem i spokojem Weronikę. Wszystko w tym śnie brało swój początek z tego ognia. Nie rozumiała tego snu i kochała go zarazem. Z drugiej strony wcale nie chciała zrozumieć.

Wiele lat temu ta sama kobieta wyszła na miasto, z zamiarem zdrady swojego męża. Upiła się i zdradziła go z kimś kogo nie pamiętała już na drugi dzień, on chyba też jej nie pamiętał bo był nie mniej piany. Ale od tego czasu zaczęły nachodzić ich podobne sny.

Koniec

Maciej Dydo Fidomax
Maciej Dydo Fidomax
Opowiadanie · 3 marca 2000
anonim
  • Anonimowy Użytkownik
    Debeściara
    nie . Jest beznadziejny.

    · Zgłoś · 20 lat